Pracował w Szwecji i na Cyprze, teraz walczy o mistrzostwo PlusLigi. „Mam nadzieję, że nigdy nie dojdę do miejsca, w którym nie będę stawiać sobie kolejnych celów” (WYWIAD)

Zobacz również:Znane powroty i potężne wzmocnienia. W PlusLidze nikt nie pracuje w trybie oszczędzania energii
Luke Reynolds
Fot. Dominik Gajda / 400mm.pl

Pomimo młodego wieku doświadczył pracy w wielu zakątkach świata. Przyjmował ofertę z kraju, którego musiał szukać na mapach Google’a. W Polsce w ciemno zgodził się zostać trenerem przygotowania fizycznego, nie mając wcześniej specjalistycznego doświadczenia. Luke Reynolds, szkoleniowiec Jastrzębskiego Węgla, w długiej rozmowie opowiada o siatkówce w kraju kangurów, budowaniu relacji z zawodnikami i wiecznym podejmowaniu ryzyka.

Michał Winiarczyk: Uważa się pan za przesądną osobę?

Luke Reynolds: Przyznaję, trochę tak. Mam małe rytuały, głównie przedmeczowe, których od dawna się trzymam.

W przypadku koronawirusa, który mocno dotknął zespół Jastrzębskiego Węgla, nie doszukiwał się pan klątwy ani czarnej magii?

Nie, raczej nie mamy w tym przypadku do czynienia z żadnymi czarami. Zobacz, ile klubów przeszło przez to. Wirus nikogo nie oszczędza. Kto wie, czy za jakiś czas znowu nie przyjdzie nam poddać się kwarantannie. Codziennie trzymam mocno kciuki za zdrowie zespołu.

Jak kwarantanna wpłynęła na pana?

To były dwa różne okresy. Podczas pierwszego siedziałem sam w mieszkaniu. Z domu wykonywałem obowiązki trenerskie, analizując i tworząc plany gry. W spokoju oglądałem archiwalne mecze wyciągając wnioski. Za drugim razem była ze mną żona (Hillary Reynolds, była siatkarka m.in. MKS-u Kalisz – przyp. M.W). Tutaj było już trochę inaczej, nie siedziałem sam. Miałem osobę, z którą mogłem pogadać. Ogólnie siedzenie i praca z domu nie sprawiała mi kłopotów. Mógłbym żyć takim trybem, w przeciwieństwie do żony. Hillary raczej nie przepada za długim siedzeniem w domu i jej kwarantanna mocniej zaszła za skórę.

Wspominał pan o przyzwyczajeniu do pracy i życia samemu. Lata pracy po całym świecie tego nauczyły?

To nierozłączny element pracy trenera. Nawet będąc z Hillary często żyliśmy na odległość. Ona grała w innym kraju, ja pracowałem gdzie indziej. Z biegiem lat przyzwyczaiłem się do rozmów takich jak ta nasza – przez kamerę. Samotność stała się dla mnie normalna. Chcąc nie chcąc musiałem się oswoić z myślą, że nie będzie mnie cały czas przy rodzinie.

Siatkówka mocno zmieliła się w pańskich oczach od czasów dorastania w Australii?

Niesamowicie. U nas ten sport jest uprawiany tylko na poziomie juniorskim. Nie ma możliwości przejścia na zawodowstwo i gry w odpowiedniku PlusLigi. Z punktu widzenia trenera nie masz możliwości podejrzenia profesjonalnej gry na żywo, co za tym idzie trudno rozwijać warsztat. Pozostaje YouTube i inne materiały. Dorastając w Australii pewnie później się wykształcisz. To wszystko się zmienia gdy wyjeżdżasz z kraju.

Co panu najbardziej zapadło w pamięci z tamtych lat?

Gra, albo raczej zabawa z siatkówką w szkole podstawowej, bo tak to odbierałem. Przez zajęcia WF złapałem „zajawkę” do tej dyscypliny. Miałem również wiele szczęścia w liceum, bo trafiłem na trenera, który zarażał pasją do „siatki”, a uwierz mi w Australii niełatwo spotkać takie osoby. Stworzył program szkolenia mający na celu rozwój siatkarski młodzieży. Wówczas w szkole funkcjonowały dwa zespoły siatkarskie, teraz jest ich czternaście. Przez całą edukację miałem możliwość trenowania na świetnym poziomie. Dziś człowiek docenia to jeszcze mocniej.

Można wyciągnąć wniosek, że siatkówka w Australii mocno się rozwinęła.

To popularny sport w szkole średniej. Jeśli chodzi o poziom juniorski, to obserwuje się duży wzrost na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Niestety tak dobrze nie jest już w wieku seniorskim. Tutaj nadal jest wiele do poprawy, choć dużą renomą cieszy się plażowa odmiana.

Parę miesięcy temu rozmawiałem z Hugh McCutcheonem i dochodzę do wniosku, że łączy was wiele. Dorastaliście w podobnym „niesiatkarskim” rejonie i obaj również zdecydowaliście się na podróż do Ameryki w poszukiwaniu rozwoju siatkarskiego.

Mając 19 lat wyjechałem do Stanów, opuszczając rodzinny dom. Nawet dziś będąc po latach doświadczeń wspominam to jako szalony okres. Stamtąd trafiłem do Kanady, gdzie świadomie zacząłem patrzyć w kierunku pracy trenerskiej. Tam rozpocząłem pracę przy zespołach juniorskich i uniwersyteckich. Wspominam to z nostalgią, choć wiem, że nie zawsze było łatwo. Gdy nie masz obok siebie rodziny, siłą rzeczy dorastasz szybciej. Szczęśliwie miałem u swojego boku przyjaciół, stanowiących wielkie wsparcie.

Łączył pan pracę trenerską ze studiami.

Treningi odbywały się przeważnie po południu, a wykłady z rana. Poza tym działałem w klubie akademickim, więc obowiązki się nie nakładały. Nie powiem, byłem wtedy mocno zajętym człowiekiem. Nauka, treningi i mecze sprawiały, że nie miałem czasu myśleć o czymkolwiek innym.

Część kariery spędził pan jako asystent. Co dziś najbardziej pan docenia z tego okresu?

Na początku pracowałem jako pierwszy trener w słabszych ligach. Zmieniło się to, gdy dostałem możliwość pracy od Marka Lebedewa jako asystent w Jastrzębskim Węglu. Tworzyliśmy zespół przez cztery lata, także w reprezentacji Australii. Mój ruch można było odbierać jako krok w tył, w końcu bądź co bądź to pierwszy trener jest najważniejszą postacią sztabu. Jednakże patrzyłem na to z szerszej perspektywy. Miałem możliwość nauczyć się wiele od wybitnych fachowców, poznać tajniki pracy trenera. Zapamiętywałem ich dobre i złe decyzje. Te pierwsze mogłem wykorzystać od razu, w przypadku drugich analizowałem, co bym zrobił inaczej, wprowadzając je później w życie z poprawkami. Praca asystenta to niesamowita okazja do rozwoju. Człowiek ewoluuje jako trener.

Długie przygotowanie do pracy pierwszego trenera jako asystent jest popularne między innymi we Włoszech. Pan też polecałby młodym adeptom rozpoczęcie przygody w siatkówce od asystentury?

Z pewnością to jest ogromna szkoła trenerska w praktyce. W młodym wieku taka praca da ci nieporównywalnie więcej niż jakikolwiek kurs. Niemniej, to działa tylko do pewnego momentu. W końcu nadchodzi czas, że musisz „pójść na swoje” i rozpocząć pracę jako pierwszy szkoleniowiec. Pracowałem jako trener już w Szwecji i na Cyprze. Oczywiście mogłem pozostać w swojej bańce i jakoś funkcjonować. Cały czas miałem jednak poczucie braku wiedzy. Czułem, że muszę się jeszcze rozwinąć, jeśli chcę zostać bardzo dobrym w tej dziedzinie. Kluczowe w pracy trenera jest zdanie sobie sprawy ze swojej wiedzy i warsztatu oraz… ryzyko. Musisz opuścić bezpieczną posadę asystenta i postawić na siebie.

Skąd w takim razie wzięło się w pańskim życiu przygotowanie motoryczne?

Już w Australii miałem w sobie pasję do siłowni. W Kanadzie dużo czasu poświęcałem na rozwój fizyczny zawodników. Gdy przychodziłem do Jastrzębia, Mark zapytał się mnie:

- Dasz radę zając się przygotowaniem motorycznym?

-Tak, czemu nie? Poradzę sobie spokojnie – odpowiedziałem, choć w głębi duszy taki pewny nie byłem.

Do tego momentu moja praca przy przygotowaniu fizycznym istniała niejako przy okazji pełnienia funkcji pierwszego trenera. Prowadziłem normalne zajęcia, a że znałem się też trochę na siłowni i podobnych sprawach, to we w wcześniejszych klubach pracowałem z zawodnikami także na sali do ćwiczeń. „Dobra jestem ich trenerem, więc się zajmę też ich formą fizyczną” – takie miałem myślenie. Tutaj nagle zostałem pełnoprawnym trenerem przygotowania motorycznego. Okazało się, że mieliśmy dobry rok, a zawodnicy świetnie się prezentowali pod kątem fizycznym. Pomyślałem: „Może jednak wezmę się za to na poważnie?” Poświęciłem trochę czasu na edukację, zdobycie dyplomów i certyfikatów. Od luźniej propozycji Marka powstał nowy rozdział w moim zawodowym życiu.

W Jastrzębiu pełni pan teraz zarówno funkcję pierwszego szkoleniowca jak i trenera przygotowania fizycznego. Jak to się godzi ze sobą?

Po prostu balansuję między jednym a drugim. Myślę, że w 70 procentach czasu pełnie funkcję pierwszego szkoleniowca, a w 30 trenera przygotowania fizycznego. Musiałem zmienić podejście do drugiej pracy. Obecnie schemat wygląda tak, że osobiście przygotowuję plany treningowe dla każdego zawodnika. Przez większość czasu w godzinach porannych nad poprawnym wykonywaniem ćwiczeń pieczę trzyma nasz fizjoterapeuta, który także jest fanem siłowni. To on monitoruje i przedstawia mi wyniki pracy. W wielu zespołach jest tak, że słaba komunikacja pomiędzy „head coachem” a trenerem przygotowania fizycznego jest źródłem kłopotów. Gdy zarówno jeden, jak i drugi mocno naciska z obciążeniami na swój aspekt, wtedy zawodnicy są wyczerpani. Ja mam tę zaletę, że doskonale wiem co, ile i jak robią siatkarze na siłowni i na boisku. Mam możliwość monitorowania całego procesu treningu. Myślę, że to fajna sprawa.

Czy awans na stanowisko pierwszego trenera nie zmienił pańskich relacji z siatkarzami? Przeważnie asystent albo trener przygotowania fizycznego ma bliższy kontakt z zawodnikami niż główny szkoleniowiec, który często nie może sobie na to pozwolić.

Bez dwóch zdań jako asystent jesteś bliżej zawodników. Podobnie w przypadku przygotowania fizycznego. O wiele częściej przebywasz z siatkarzami, w dodatku pracując także indywidualnie. To sprawia, że relacje pomiędzy zawodnikami a resztą sztabu zawsze będą bliższe. Nie ukrywam, po awansie z oczywistych względów moje podejście do zawodników musiało się lekko zmienić. Jestem teraz ich głównych trenerem. Niemniej, cały czas nazywam się Luke Reynolds. Nie stałem się nagle innym człowiekiem. Nadal świetnie się z nimi dogaduje, co mnie mocno cieszy.

Fakt, że jest pan w podobnym wieku co niektórzy zawodnicy pomaga w pracy?

Odbieram to jako zaletę. Podam przykład. Nieraz wracając z dalekich wyjazdów, następnego dnia wstaję i myślę sobie: „czuje się jak wrak”. Zaraz potem przychodzi refleksja, że skoro ja się tak czuję, to zawodnicy również. W sumie to nawet i gorzej, bo przecież rozegrali spotkanie. Wtedy wiem, żeby na pierwszym treningu nie „dokręcać im śruby”. Niestety jest wielu trenerów, którzy nie zwracają na to uwagi. Wychodzą z założenia, że skoro zaplanowano pełny, mocny trening danego dnia, to ma on być zrealizowany bez dyskusji. Poza tym podobny wiek pomaga w rozmowach na tematy okołosportowe. Łatwiej zrozumieć na przykład problemy zawodników, które zaprzątają im głowę.

Wracając do dawnych czasów. Jak wspomina pan pracę z kobietami w Szwecji? W czym tkwią główne różnice w podejściu porównując do mężczyzn?

Kiedy rozpoczynałem ten etap, przyjechałem z nastawieniem: „Będę trenował je tak samo jak facetów. Żadnego odpuszczania, dostosowywania treningów czy innego traktowania”. Szybko pojąłem, że nie ma to racji bytu. Nadal byłem dla nich twardy, ale zrozumiałem, że muszę inaczej z nimi rozmawiać. Istnieje zauważalna różnica pomiędzy trenowaniem mężczyzn a kobiet. Najważniejszą kwestią jest komunikacja. Nie możesz w takim samym stylu rozmawiać z siatkarkami jak z siatkarzami. Po tej lekcji szybko oswoiłem się z pracą z kobietami. Dwa lata w Szwecji były niesamowitym doświadczeniem. Mały klub dał mi możliwość pierwszej poważnej pracy jako trener. Być może gdyby nie oni, nie rozmawialiśmy teraz?

Jest coś, co można zabrać z siatkówki damskiej do męskiej?

Może trochę aspektów technicznych? Obie wersje dyscypliny trochę się różnią w tym aspekcie. Bardziej jednak postawiłbym na nawiązywanie relacji z zawodnikami. Dzięki pracy z kobietami mogę łatwiej dogadać się z chłopakami. To jest naprawdę cenne. Często trenerzy o tym nie myślą. Stosunki z siatkarzami przypominają te z wielkich korporacji. Uważam, że umiejętność budowania relacji jest niezwykle cennym atutem każdego szkoleniowca.

Jak wykorzystuje pan tę cechę?

Odpowiem, korzystając między innymi ze zdobytego wykształcenia na studiach. Każdy student – w naszym przypadku zastępujemy go zawodnikiem – uczy się inaczej. Jako nauczyciel, czyli trener musisz znaleźć, co działa najlepiej na twojego ucznia. Przykład z pracy w Jastrzębskim Węglu. Jeden z moich siatkarzy lubi jak się go co chwile nakręca, głośno dopinguje i motywuje. To go napędza do działania. U drugiego zawodnika takie działania wywoływały negatywny efekt. Po mocnym okrzykach prezentował się słabiej. Pewnego razy porozmawiałem z nim w cztery oczy. Powiedział: Twoje głośne uwagi nie przynoszą korzyści. Będzie lepiejjeśli spróbujesz nakręcać mnie pozytywnie. Odpowiedziałem, że nie ma sprawy, bo z zasady taki jestem. Od czasu tamtej rozmowy wspomniany siatkarz gra znacznie lepiej. Dało mi to do myślenia, że ważne jest dobrze znać zawodników i to, jak funkcjonują. Warto orientować się chociażby w małym fragmencie ich życia prywatnego. Facet może przyjść na trening zmęczony. Nie znając kontekstu, zaczniesz wysnuwać jakieś teorie spiskowe, a tu okazuje się, że nowo narodzone dziecko daje o sobie znać w nocy albo w jego rodzinie dzieje się coś złego. Jeśli masz dobry kontakt z zawodnikami, okazujesz im wsparcie, to oni odwdzięczają się pełnym zaangażowaniem podczas treningów i meczów.

Odnoszę wrażenie, że niektórzy trenerzy podczas spotkań komunikują się praktycznie tylko krzykiem.

Nie będę się wybielał. Mnie też nie raz w tym sezonie puściły nerwy, o treningach nie wspomnę, bo tam krzyk pojawia się jeszcze częściej. Czasami, gdy grasz z zespołem, z którym wiesz, że musisz wygrać, należy „stworzyć” zawodnikom trochę stresu. Jeśli ty tego nie zrobisz, to zawodnicy mogą poczuć się zbyt pewnie, a wtedy szansę otrzymuje przeciwnik. Musisz sprawić, by zawodnikom było trochę trudniej, bo łatwo mogą spocząć na laurach. W przypadku meczów na przykład z ZAKSĄ jestem szczęśliwy i cieszę się spotkaniem. Tutaj każdy może wygrać, nie ma murowanego faworyta. Nie ukrywam, wole właśnie takie mecze, ale wiem, że zawsze muszę reagować na to co dzieje się na boisku. Chodzi o to, by zawodnicy dawali z siebie wszystko, bo tylko wtedy mogą wejść na wyższy poziom.

Z pracą w Szwecji wiąże się też inna historia. Trenował tam pan przyszłą żonę.

Momentu, w którym poznałem ją nie zapomnę do końca życia. Wraz z dyrektorem sportowym klubu mieliśmy odebrać ją z lotniska. Sam byłem potwornie zmęczony, dręczył mnie jeszcze jetlag po locie z Australii. Miałem ochotę położyć się i odpocząć. A Hillary? Cały świat ją chyba słyszał! Non stop gadała jak nakręcona. W tym momencie pomyślałem: „Cholera, ale to będzie długi sezon”. Z czasem powstała między nami więź. Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, przegadaliśmy wiele godzin na różne tematy. Historia tak się potoczyła, że nasza znajomość przerodziła się w małżeństwo. Cieszę się, że jest u mojego boku w Polsce.

Jak scharakteryzowałby ją pan jako trener?

To niesamowicie pozytywna osoba, którą chciałbyś mieć w zespole, bo gdzie się nie pojawia, tam tryska energią. Szybko potrafi nawiązywać świetne relacje z zawodniczkami. Jej obecność wywiera pozytywny wpływ. Grając w Korei potrafiła organizować imprezy integracyjne dla zespołu. Jest siatkarką, która na każdy trening przychodzi z uśmiechem na twarzy.

Skąd się wziął epizod z pracy na Cyprze? To egzotyczny kierunek jeśli chodzi o siatkówkę.

Spójrz na to z mojej perspektywy. Byłem młodym trenerem poszukującym pracy. Pisałem maile wszędzie, gdzie się dało. Dostałem odpowiedź zaledwie z paru klubów. W międzyczasie okazało się, że miałem kontakt z jedną z osób pracującą tam. Sęk w tym, że nie wiedziałem nic na temat Cypru. Serio, nic! Musiałem sprawdzać w Google, gdzie on leży. Nie muszę dodawać, że moja wiedza na temat tamtejszej ligi również była zerowa. Zdecydowałem się na ten krok, bo dostałem szansę na przejście z siatkówki damskiej do męskiej. Jeśli chodzi o organizację, to wszystko było tam szalone, ale teraz wspominam tamten okres z uśmiechem.

Ile dla pańskiej kariery znaczy Mark Lebedew?

To człowiek, który w profesjonalnym życiu przekazał mi najwięcej. Z pełną świadomością nazywam go mentorem. Utrzymujemy ze sobą bliski kontakt, bo Mark podobnie jak ja mieszka w Żorach. Nawet święta spędzaliśmy razem. Zaryzykował i dał mi szansę w Jastrzębiu, a później i w reprezentacji Australii. Bardzo dużo się od niego nauczyłem. W wielu aspektach mojego warsztatu można dostrzec jego wpływ.

W czym tkwią największe różnice pomiędzy pracą w klubie i w kadrze?

Przede wszystkim kluczowy jest czas. W pierwszym przypadku masz ponad dwa miesiące okresu przygotowawczego i z osiem ligi. Cały czas masz zawodników na oku. Z kolei w reprezentacji nie wiesz, w jakiej kondycji siatkarze przyjeżdżają na zgrupowanie. Masz raptem dwa tygodnie na mini obóz - czasem nawet mniej - a potem miesiąc pełen podróży i gier. Zarówno trener, jak i osoba zajmująca się przygotowaniem fizycznym musi w krótkim okresie doprowadzić wszystkich do dobrej formy. Problem w tym, że zawodnicy przyjeżdżają z różnych klubów.

Co przychodzi panu na myśl przy okazji pracy z reprezentacją?

Przede wszystkim wielkie turnieje takie jak mistrzostwa świata. Zawsze w kadrze panowała świetna atmosfera. Aż chciało się pracować. Choć nie udało się awansować na igrzyska, to miło wspominam także mecze z Serbią czy Włochami, czołówką światowej siatkówki. Potrafiliśmy nawiązać rywalizację jak równy z równym. Najśmieszniejsze momenty miały miejsce przeważnie w trakcie podróży, treningów czy wspólnych posiłków. To tam wykuwały się przyjaźnie, które trwają do dziś.

Przechodząc do tematu Jastrzębskiego Węgla. Co się zmieniło pomiędzy dwoma okresami pańskiej pracy?

Zacznijmy od tego, że dłużej jestem trenerem (śmiech). Myślę, że jednak klub nie uległ zbyt wielu zmianom. Cały czas płynnie rozwija się według określonych planów. Oczekiwania jeśli chodzi o wynik są cały czas duże. Zaryzykowałbym, że nawet większe niż podczas mojej pierwszej przygody. Gdy przychodziłem do klubu z Markiem, to Jastrzębski wychodził z kryzysu. Nie było za dużych wymagań, a zdobyliśmy brązowy medal. Teraz gdy sytuacja jest lepsza, oczekiwania wzrosły. Mnie to nie dziwi.

Co pana najbardziej cieszy w polskiej siatkówce?

Podoba mi się to, że kocha ją każdy. Kluby, kibice, oprawa telewizyjna – wszystko stoi na najwyższym poziomie. „Volley” jest sportem narodowym. Dla mnie to był szok, bo pochodzę z Australii. U nas ten sport jest pewnie w drugiej albo i trzeciej dziesiątce jeśli chodzi o popularność. Nie ma nawet w procencie takiej otoczki, jaka jest w Polsce. Pracując tutaj, naprawdę doceniam możliwość pracy przy ukochanej dyscyplinie.

A z drugiej perspektywy, czy coś pana w polskiej siatkówce wkurza?

Jeśli masz na około pełno ludzi zakręconych na punkcie siatkówki, to wiesz, że każdy z nich może mieć swoją opinię, tak?

Polska uchodzi za kraj 40 milionów ekspertów.

Właśnie. Każdy ma prawo do swojego zdania, ale często ludzie nie znają otoczki, która ma miejsce na przykład przy okazji absencji zawodnika. Łatwo jest kogoś krytykować. Nie powiem, że mnie to wkurza, ale na pewno jest to najtrudniejszy aspekt pracy w Polsce. Cały czas jesteś pod dużym stresem.

Miał pan moment, że komentarze mocno bolały?

Najgorzej było podczas pracy w Berlinie. Komentarze, jakie tam padały, nie az bardzo mnie dotykały. Myślę, że nawet dziś gdybym je słyszał, to czułbym się tak samo. Pracując w Jastrzębiu nie walczę dla siebie. Wszystko robię dla fanów, zawodników oraz klubu. Żadnego zwycięstwa sobie nie przypisuję. (Reynolds wskazuje na herb klubu na koszulce - przyp. M.W.) Jeśli nosisz tę koszulkę, to często jesteś kibicem klubu od dwudziestu lat. Jako trener chcę dostarczyć fanom samych dobrych emocji. Kiedy widzę ich nieszczęśliwych, to zastanawiam się, co jest nie tak. Niemiłe komentarze bolą, ale na dłuższą metę musisz nauczyć się nie przywiązywać do nich wagi, bo źle się to dla ciebie skończy.

Gdyby mógł pan zabrać jeden aspekt z warsztatu trenerskiego dowolnego szkoleniowca z PlusLigi, to byłoby to…?

Zadałeś trudne pytanie. Mam problem z odpowiedzią, bo nie miałem okazji pracować z żadnym z nich. PlusLiga jest pełna trenerów z wieloletnim doświadczeniem. Niektórzy mają o ponad 20 lat więcej stażu pracy niż ja. Spójrz na Anastasiego albo Castellaniego. Oni znają siatkówkę od podszewki. Jeśli miałbym coś od nich zabrać, to wskazałbym na doświadczenie. Nie zastąpisz tego niczym innym. Dzięki temu łatwo potrafią dostosować się do różnych warunków.

Za 10-20 lat też zamierza pan tak ryzykować jak do tej pory?

Oczywiście! Nie mógłbym nazywać się wtedy Lukiem Reynoldsem. Bez podnoszenia poprzeczki i podejmowania ryzyka prawdopodobnie zacznę się cofać w rozwoju. Chcę ciągłe żyć tym trybem. Mam nadzieję, że nigdy nie dojdę do miejsca, w którym nie będę stawiać sobie kolejnych celów.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.