Jak mówi, w pierwszej połowie życia o jego losach decydował przypadek. Miał być doktorem, a został trenerem z bogatym doświadczeniem pomimo młodego wieku. Marcin Wojtowicz, szkoleniowiec Jokera Świecie, beniaminka TAURON Ligi w rozmowie z newonce.sport opowiada o szalonych latach Muszynianki Muszyna, niespełnionych talentach z reprezentacji Polski i braku autorytetów w życiu.
Michał Winiarczyk: Skąd u górala pasja do żeglarstwa?
Marcin Wojtowicz: Chyba przypadek. Za młodu pojechałem na żagle i zakochałem się w Mazurach. Od tamtej pory to moje ogromne hobby, które rozwijam cały czas. Teraz już nie tylko na jeziorach, ale i na morzu. Jestem człowiekiem, który kocha wodę. Mam zrobione kursy nurkowania, ratownika wodnego, instruktora pływania, żeglarstwa. Od lat pielęgnuję tę miłość. To moja odskocznia od codzienności. Żeglarstwo sprawia, że mogę naładować akumulatory między sezonami. Człowiek po powrocie do pracy działa z podwójną mocą. Dodatkowo mam żonę z Warmii i Mazur. Wszystko się pięknie łączy.
Widzi pan jakieś podobieństwo do siatkówki?
Chyba tylko walka je łączy. W żeglarstwie nie walczymy z człowiekiem, ale z żywiołem. To jest jednak w tym najlepsze, bo można odpocząć od rywalizacji z drugą osobą. Masz tylko naturę i ciszę. Właśnie za to kocham żeglarstwo.
W trakcie sezonu można znaleźć czas na jakąś odskocznię?
Wtedy siatkówka pochłania mnie niemal w stu procentach. Szukam jakiegoś wyciszenia, bo w przeciwnym wypadku chyba zwariowałbym. Niestety, poza dobrą książką, spacerem z psem czy zbieraniem grzybów, co również uwielbiam, mało jest sposobów, aby na chwile odciąć się od sportu. Poza tym jestem człowiekiem zaangażowanym w to, co robię. Co rusz myślę, planuję, co tu zmienić, co poprawić w treningach, jak zrobić, by było lepiej. To pochłania bez reszty.
A gdyby przed laty postawił pan na piłkę ręczną?
Nie wiem, jakby się to potoczyło. Czasem się śmieje, że gdybym chciał być trenerem pływania, piłki ręcznej czy nożnej, to bym nim został. Od zawsze mnie ciągnęło do sportu i do ludzi. Na pewno odnalazłbym się, bo trenowanie to moja pasja, która jest również moją pracą.
Na AWF był pan niejako skazany?
Gdzieś tam było zapisane, że się na nim znajdę, choć to, że na nim wylądowałem to dzieło przypadku. Długo szukałem drogi życiowej. Studiowałem na Akademii Ekonomicznej, ale rzuciłem to, by przygotowywać się do bycia lekarzem. Zdawałem egzaminy na Collegium Medicum UJ, zabrakło pojedynczych punktów. Podpierałem się AWF-em, aby nie siedzieć kolejny rok w domu. Jak już tam trafiłem, to zostałem i nie myślałem o medycynie. Porobiłem kursy trenerskie i instruktorskie z dziewięciu dyscyplin. Zrozumiałem, że to chcę w życiu robić.
Czyli teraz mógłbym rozmawiać z doktorem Wojtowiczem?
Jest to możliwe, bo w rodzinie mamy wielu lekarzy. Chciałem iść w tym kierunku, ale z drugiej strony zdałem sobie sprawę, że bardziej interesuje mnie praca z ludźmi… zdrowymi, przy sporcie.
Przed wywiadem policzyłem, że prawie 1/4 życia spędził pan w Muszynie. Skąd się wziął ten rozdział w pańskim życiu?
Trafiłem tam za sprawą ówczesnej sympatii, która grała Muszyniance w pierwszym sezonie występów na parkietach Ligi Siatkówki Kobiet. Wylądowałem w szkole, oprócz tego jeszcze trochę grałem w ręczną. Któregoś razu trener Bogdan Serwiński zapytał się, czy nie zająłbym się czwartą albo piątą klasą, bo trenerka idzie na urlop macierzyński. Jak wziąłem te dziewczyny w 2002 roku, to przeszedłem z nimi praktycznie każdy szczebel. Od minisiatkówki, przez młodziczki, kadetki, juniorki, skończywszy na trzecioligowych rezerwach. Tutaj znów mamy do czynienia z przypadkiem. Od lekkiej propozycji trenera wyszło, że zostałem w Muszynie na lata.
Co dla trenera dorosłych zawodniczek daje wcześniejsza praca z dziećmi?
Według mnie każdy trener powinien przejść wszystkie szczeble szkolenia. Trzeba umieć nauczyć dziecko odbijać piłkę i potrafić to później doskonalić. W pracy z seniorkami dużo rzeczy ucieka i dochodzi do sytuacji, gdzie trzeba im pomóc z najprostszymi elementami. Jeśli przejdzie się etap nauczania, łatwiej jest wychwycić błędy u dorosłych. To duży handicap dla ludzi, którzy wcześniej pracowali z młodzieżą. Każdy szkoleniowiec w podobnej sytuacji jak ja to powie. Poza tym praca z nastolatkami rozwija także w innych aspektach. Rozwiązywanie problemów, reagowanie na nagłe sytuacje – praca z młodymi adeptami jest bardzo rozwijająca. To ona ukształtowała mnie jako trenera. Moje dzisiejsze podejście do trenowania wyniosłem ze wczesnych lat pracy w Muszynie.
Często byli sportowcy wskazują na fakt, że ich bogata kariera zawodnicza wlicza się do umiejętności trenerskich i przez to czują się lepsi. Z kolei Alessandro Chiappini i Riccardo Marchesi opowiadali mi, że pomimo braku profesjonalnych karier nie czuli się nigdy gorsi. Postawili na „trenerkę” jeszcze będąc nastolatkami. Co pan sądzi o tych dwóch szkołach?
Wywodzę się spomiędzy nich. Nigdy nie byłem profesjonalnym zawodnikiem. Grałem w niższych ligach i rozgrywkach amatorskich. Większość wczesnego życia spędziłem jako szczypiornista. Na szczęście wychowałem się w czasach, gdy grało się we wszystko. Nawet nożną i badmintona próbowałem. Nieskromnie powiem, w drugiej dyscyplinie nawet nieźle mi szło. Dziś tworzę wyobrażenie gry na boisku zawodniczek na podstawie między innymi moich siatkarskich przygód. Świadomy tego, co robię stałem się dopiero po siedmiu latach pracy. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem trenerem. Uczestniczyłem w niezliczonej ilości kursów i seminariów. Moim celem było to, aby wszystko, czego się nauczyłem, wprowadzać w życie przy pracy z zespołem. Czerpię wiedzę od wielu osób. Staram się uczyć pozytywnie i negatywnie. Pozytywnie, na przykład dzięki podpatrywaniu dobrych wzorców od fachowców. Negatywnie, poprzez błędy popełnione przez siebie czy innych. Obserwacja jest kluczowym procesem nauki. Odkąd stałem się świadomy, podchodzę do każdej wiedzy bardziej krytycznie. Dopiero teraz dochodzę do wniosku, że niektóre moje dawne przemyślenia były błędne. Dziś mam wiedzę, by móc ocenić, co kiedyś robiłem dobrze, a co źle.
Co pana irytuje w pracy innych trenerów?
Nie chciałbym generalizować. Przede wszystkim zadowolenie się przeciętnością. Pod tym ogólnym stwierdzeniem kryje się nieprzykładanie wagi do szczegółów i brak dążenia do perfekcji. Często widzę, jak trenerzy pomijają newralgiczne elementy gry, choć wiem, że można by je jeszcze poprawić. Zadowala ich po prostu wykonanie ćwiczenia, nawet jeśli jest nijakie. Najprościej to wytłumaczyć na przykładzie dogrania, gdzie wiele dziewczyn nie odbija piłki idealnie do rozgrywającej. Jak jest metr, dwa od niej to już się macha ręką, „bo jakoś to poszło”, „bo atak się skończył”. To jest bolączka, na którą zwracam uwagę osobom, z którymi współpracuję. Wymagam od moich dziewczyn nieprzeciętnej gry. Nie perfekcyjnej, bo nigdy taka w stu procentach nie będzie. Nie ukrywam, chcę od nich więcej, niż są w stanie mi dać. Na treningach czy podczas spotkań nie dochodzi do sytuacji, że macham ręką i mówię: „dobra, jakoś to wygląda, lecimy dalej”.
Trener Chiappini opowiadał mi również, jak początkowo zaskakiwała go mała pewność siebie zawodniczek w Polsce. Gdy dziewięć na dziesięć zagrań danej siatkarki było dobre, a on zwrócił uwagę na te słabe, ta od razu myślała, że jest do niczego.
Takie sytuacje wśród dziewczyn są nagminne. Nawet w tym sezonie miałem rozmowę z zawodniczką, która pamiętała z meczu dwa słabe odbicia, zapominając, że wiele innych wyszło dobrze. Niestety, wtedy w głowie rodzą się czarne myśli, człowiek się negatywnie nakręca i koło się zamyka. Później zamiast serii siedmiu dobrych zagrań jest siedem złych. Zawodniczki nieraz same sobie utrudniają grę. My, trenerzy, jesteśmy po to, żeby zwracać uwagę na błędy. Nie piętnujemy, ale wspominamy o nich po to, by więcej się nie zdarzały. Tutaj rola szkoleniowca jest istotna. Musi umieć dotrzeć do zawodniczki tak, aby uwagą nie wpędzić jej w negatywne koło. Istotną kwestią jest także dowartościowywanie. Trzeba je też chwalić. Myślę, że te problemy powstają już w czasach dorastania. Nikt nie uczył, by pozytywnie się nakręcać i nie przywiązywać uwagi do błędów. One i tak zawsze będą. Odrębnym tematem są trenerzy, którzy wychodzą z siebie i ryczą na nie, gdy wyjdzie im jeden punkt na dziesięć.
Dziś jest większa presja na wynik niż przed kilkunastoma laty?
W seniorskiej siatce, poza wyjątkami sponsorowanymi przez spółki Skarbu Państwa, w drużyny wkładane są pieniądze prywatnych firm. Oczekują wyników do promocji ich biznesów. Dziś w sporcie wszechobecne jest podejście korporacyjne. Każdy chce rezultatu na tu i teraz, niezależnie od tego, jaki on miałby nie być. „Daję pieniądze, więc wymagam”. Transformację widać również na przykładzie zmian barw klubowych. Kiedyś dziewczyny były przywiązane do zespołów, nie było takiej rotacji. Często trzymały się okolic, z których pochodzą. Teraz normalne jest to, że zmieniają klub co jeden lub dwa sezony. Poważnym problemem staje się również nacisk na wynik w grupach młodzieżowych. Widzę, że podkupuje się już kadetki. Do gry zaczynają wchodzić menedżerowie. To jest czas, w którym powinny szlifować warsztat. Oczywiście, są głosy, że lepiej rozwiną się w silniejszym klubie, ale temu towarzyszy duże obciążenie psychiczne w młodym wieku. Zaczyna się od niedoświadczonych osób oczekiwać bardzo wiele.
Uważa pan to za patologię?
Za znak czasów. Wyznaję zasadę, że zarówno w sporcie, jak i w życiu podstawową umiejętnością jest sztuka adaptacji. Nie jestem w stanie wpłynąć na tę sytuację. Nie uważam jej ani za dobrą, ani za złą. Muszę umieć jednak w niej funkcjonować.
Wracając do doświadczeń z Muszyny. Czuje się pan uczniem Bogdana Serwińskiego?
To człowiek, który miał największy wpływ na to, jakim teraz jestem trenerem. Od strony merytorycznej i technicznej czerpię wiedzę od wielu osób. Nie chcę być kopią danego szkoleniowca. Biorę sporo od każdego, plus dodaję do tego teorię z książek. Miałem szczęście, bo pracowałem z wieloma fachowcami, czy to z trenerem Serwińskim, czy z trenerem Czerwińskim, wychowawcą wielu wspaniałych zawodniczek. Ponadto obserwowałem pracę Jerzego Matlaka czy świętej pamięci Andrzeja Niemczyka. Funkcjonowałem w świetnym okresie do nauki. Miałem pod nosem bardzo dobrą siatkówkę. Jeśli chodzi o zarządzanie zespołem, klubem i szeroko rozumiane sprawy organizacyjne – tutaj w stu procentach widać u mnie szkołę Bogdana Serwińskiego. Jest dla mnie wielkim autorytetem.
Czy był inny czynnik kluczowy w sukcesie Muszyny niż trener? Puchar CEV, mistrzostwa Polski – to wszystko w malutkim mieście.
Jestem pewny, że nie przesadzę, jeśli powiem, że 90 procent sukcesu klubu to zasługa trenera. Wraz z Grzegorzem Jeżowskim byli w nim od zawsze. Dobrze pamiętali czasy, gdy trzeba było kombinować, żeby stworzyć drużynę i uchronić ją przed upadkiem. Obaj doprowadzili organizację do takiego stopnia, że dysponowano solidnymi finansami i kontraktowano najlepsze zawodniczki ligi. Bez tych dwóch osób na sto procent w Muszynie nie byłoby profesjonalnej siatkówki. Można powiedzieć, że Muszynianka to Bogdan Serwiński i jego przyjaciel Grzegorz Jeżowski. Słyszałem głosy, że wszystkie sukcesy to zasługa zawodniczek. W takim razie odpowiadam: proszę stworzyć środowisko, do którego będą przychodzić najlepsze dziewczyny, gdzie będą miały solidnie płacone, a do klubu przychodzić będą mocni sponsorzy. Rzadko się zdarza, by dwie osoby stworzyły w tak małym miejscu tak ogromny projekt. Muszyna była fenomenem, a trener Serwiński do dziś otrzymuje wyróżnienia za lata pracy.
Bolało pana to, co stało się w 2018 roku? Muszynianka po 15 latach w elicie zniknęła z mapy profesjonalnej siatkówki.
Bardzo (Wojtowicz robi chwilę przerwy - przyp. M.W.). Dostałem mocny cios. Spędziłem w Muszynie większość dorosłego życia. Miałem tam mnóstwo przyjaciół. Znałem doskonale całe środowisko. To było bardzo fajne miejsce do funkcjonowania. Klub zawsze cechowała stabilność. Nawet jak miał problemy, to starał się uczciwie i rzetelnie z nich wychodzić. Udało się je w pełni rozwiązać. Muszyna nie zostawiła żadnych długów. To był bardzo ważny punkt na siatkarskiej mapie Polski, na zawsze zapisany w historii złotymi zgłoskami. W ostatnim roku pojawiły się wstępne plany, że przejmę po trenerze drużynę. Szczęśliwe dla mnie losy ułożyły się korzystnie i trafiłem do kolejnego poukładanego klubu, do Świecia.
Wspomniał pan o ważnej kwestii. Muszynianka znikając z LSK nie zostawiła za sobą żadnych długów.
To sprawa, która najwięcej nerwowo i zdrowotnie kosztowała trenera Serwińskiego i dyrektora Jeżowskiego. Wydaje mi się, że jeśli na rynku byłoby nieco łatwiej o pozyskanie sponsorów, to klub istniałby dalej. Problemy finansowe zjadły większość energii i woli walki obu panów. Wyjście z długów kosztuje człowieka pod względem psychicznym bardzo wiele. W pewnym momencie trzeba było powiedzieć „pas”, choćby ze względu na zdrowie, bo ono jest najważniejsze. Chciałbym podkreślić, że to tylko moje przypuszczenia. Nigdy nie rozmawiałem na ten temat z trenerem. Myślę jednak, że walka o normalność z perspektywą, że podobne problemy mogłyby w przyszłości się powtórzyć, sprawiła, że odpuszczono sobie dalszą rywalizację.
Pomiędzy dwoma okresami pracy w Muszynie trenował pan między innymi w Sosnowcu, Warszawie, Krakowie czy Rzeszowie. Jak w pamięci zapadł czas w pierwszym z wymienionych miast wraz z najbardziej utalentowanymi polskimi zawodniczkami?
To były bardzo rozwijające lata. Biegnąc chronologicznie, pierwszy okres w Muszynie określiłbym etapem nauki, podpatrywania, poznawania środowiska. W Sparcie Warszawa próbowałem wszystkiego. Wreszcie przyszedł SMS Sosnowiec i praca z młodzieżowymi reprezentacjami kadetek i juniorek u boku Grzesia Kosatki i Andrzeja Pecia. Tutaj nabrałem pewności siebie, a mój 10-letni wówczas warsztat się usystematyzował. Zrozumiałem, że moja wizja siatkówki, którą trudno określić jako jednoznacznie dobrą lub złą, mieści się w normach pracy trenera ligowego i reprezentacyjnego. To właśnie tam miałem okazję poznać wiele dziewczyn, które dziś stanowią o sile ligi i kadry seniorek.
Między innymi tych z roczników 1994 i 1995, które współprowadził Pan na mistrzostwach świata kadetek w 2011 roku. Wójcik, Grajber czy Twardowska to nazwiska dobrze znane w pierwszej reprezentacji. Przychodzi Panu na myśl jakaś zawodniczka, po której jest pan zdziwiony, że jej kariera nie potoczyła się tak, jak powinna?
Trudno mi na szybko znaleźć jakiś przykład, a też nie chciałbym nikogo umniejszać. Bardzo żal mi jest dziewczyn z zespołu juniorek, z którymi byłem w tym samym roku na mistrzostwach w Peru. Udział na tym turnieju to duży sukces dziewczyn z roczników 1992 i 1993. Musieliśmy przejść przez turniej eliminacyjny w Serbii, aby wystąpić na imprezie. Byliśmy skazywani na pożarcie. Nikt nie zakładał, że mielibyśmy lecieć do Peru, a tymczasem wygraliśmy ten turniej, pokonując w kluczowym meczu gospodynie 3:2. Niestety, mistrzostwa świata tak się potoczyły, że przylecieliśmy 20 godzin przed pierwszym spotkaniem. Trudy podróży i przede wszystkim innej strefy czasowej spowodowały, że pierwsze mecze poszły słabo. Gdy z biegiem czasu zaaklimatyzowaliśmy się, to wygrywaliśmy ze wszystkimi. Zajęliśmy dziewiąte miejsce, dominując „drugą połówkę” turnieju. Kto wie, co by było, gdybyśmy pojechali wcześniej? Swojądrogą - właśnie przyszła mi do głowy jedna osoba, która była wybitną siatkarką tego rocznika. Niestety przez względy zdrowotne nie ma jej już w sporcie. To Zuzia Czyżnielewska – niesamowity talent w ataku. Gdyby nie kontuzje, mogłaby dziś stanowić o sile seniorskiej reprezentacji. Szkoda, że dziś w siatkówce zostało mało dziewczyn z tego składu, bo oprócz Zuzi nie gra też moja żona (Justyna Wojtowicz z domu Sosnowska – przyp. M.W) czy Ewa Śliwińska. Pozostałe, nawet jeśli grają, to nie stanowią o sile swoich zespołów.
W obecnej Tauron Lidze z tej drużyny przychodzą mi tylko do głowy Koleta Łyszkiewicz i Emilia Mucha.
Wraz z Eweliną Polak stanowią trójkę, którą można jeszcze oglądać na najwyższym ligowym poziomie. Mógłbym wymieniać tutaj wszystkie zawodniczki, które skończyły grać albo zniknęły – Emilka Kajzer, Gabriela Jasińska, Laura Tomsia, Ewelina Mikołajewska…
Żal panu całej drużyny?
Niestety tak, bo mam do niej duży sentyment. Byłem przy zespole składającym się z „roczników straconych”, jak to niektórzy je określali. One zaskoczyły wszystkich, odnosząc duży sukces i awansując na mistrzostwa na koniec juniorskiej kariery. Wiem, że gdybyśmy przyjechali wcześniej, to stać nas było na więcej. Po prostu szkoda.
Był pan jednym z twórców awansu Developresu Rzeszów do ówczesnej Orlen Ligi. Dziś to lider tabeli, ale za pańskich czasów drużynę tworzyły zawodniczki I-ligowe.
Przychodziłem do beniaminka na drugim szczeblu ligowym. Trafiłem na bardzo dobry zespół, z którym świetnie współpracowało mi się przez 1,5 roku, aż do mojej rezygnacji w marcu 2015 roku. Szczególnie pierwszy sezon, zakończony awansem, oceniam jako jeden z najlepszych w mojej karierze. Skład zbudowany był z silnych, charakternych dziewczyn, które wbrew pozorom dobrze się ze sobą dogadywały. Niestety, w tym przypadku też nie widzę wielu siatkarek w profesjonalnej siatkówce. Przychodzą mi do głowy tylko Kasia Żabińska i Ada Szady.
Awans sezon po sezonie to nie lada wyczyn.
Tam wszystko było rewelacyjne. Drużyna, chemia, organizacja. Dużo sił traciliśmy na starciach z Krosnem – ta rywalizacja dodawała smaczku rozgrywkom. Nawet dziś gdy myślę o spotkaniach z Karpatami w końcówce sezonu, to tkwi we mnie ogromny ładunek emocjonalny. Dla takich spotkań kocham to, co robię. Przegraliśmy półfinały, ale trafiliśmy do turnieju kwalifikacyjnego, gdzie znów na nich trafiliśmy. Tym razem udało się i awansowaliśmy do ekstraklasy. W niej ówczesny Developres mocno przypominał dzisiejszego Jokera. Był to zespół złożony z dziewczyn mało obytych na profesjonalnych parkietach, niemających żadnej kariery reprezentacyjnej. Nie chcieliśmy być ostatni, choć wówczas liga była zamknięta. Walczyliśmy, ale w pewnym momencie musiałem powiedzieć „pas”. Nie chciałbym wracać do powodów tamtej decyzji. Dzisiaj nie muszę szukać argumentów, które pokazywałyby, jakim poukładanym klubem jest Developres. To od lat czołowy zespół ligi. Zaskoczeniem będzie brak mistrzostwa w tym sezonie.
Porównywał pan sytuację Rzeszowa do Świecia. Czy doświadczenie w ekstraklasowych bojach sprzed sześciu lat przydaje się dziś?
Przed sezonem wiedziałem, co mnie czeka i jak mogą wyglądać nasze pierwsze występy w Tauron Lidze. Sęk w tym, że z całego zespołu niewiele osób miało takie doświadczenie. Każdy naokoło uczy się życia na najwyższym szczeblu. Jestem zadowolony, że dziewczyny szybko się rozwijają. Z tygodnia na tydzień są coraz lepiej oswojone z grą przeciwko najlepszym zawodniczkom kraju. Nieraz dostrzegałem momenty, gdy widziałem, że grają lepiej, niżby się od nich wymagało. Szybko musiały pojąć, że tutaj mają do czynienia z o wiele wymagającą siatkówką.
Nie było panu po ludzku szkoda tego, że za pierwszym razem klub nie przyjął zaproszenia do Ligi Siatkówki Kobiet? Wygraliście I ligę w sezonie 2018/19, ale to Wisła Warszawa poszła wyżej.
Było mi żal, ale wiedziałem jakie są realia. Uczestniczyłem w rozmowach z włodarzami. Największą bolączką były obawy o sprawy finansowe i organizacyjne. Przewijał się w głowach czarny scenariusz, że powtórzymy losy innych beniaminków, którzy nieprzygotowani weszli do ligi i z hukiem z niej zlecieli. Chcieliśmy być solidni finansowo i sportowo na tyle, aby jak równy z równym walczyć o pozostanie w lidze. Tak też się dzieje. Jesteśmy stabilni, płacimy na czas. To daje komfort, by skupić się tylko na aspekcie sportowym.
Zastanawia mnie, że poczuliście się pewniej finansowo i organizacyjnie oraz zdecydowaliście się na grę w Tauron Lidze w trakcie trwania pandemii koronawirusa. Wydawać by się mogło, że będzie trudniej o spójny budżet.
Kuriozalna sytuacja, nie? Decydując się na grę wiedzieliśmy, że jest pandemia i każdemu będzie trudno pozyskać pieniądze. Jeżeli jest trudno, to budżety innych klubów też nie będą mocno wyśrubowane i nie będą mogły sobie pozwolić na same wielkie transfery. Co się okazało? Według mnie i wielu osób związanych z siatkówką poziom ligi jest najlepszy od paru lat. Wiele zespołów postawiło na młodość i przynosi to efekty. Gdy rok temu kalkowaliśmy potencjalny skład na LSK, to wychodziło nam, że zapłacimy więcej. Co rusz słyszy się, że Bydgoszcz, Wrocław, Bielsko-Biała pozyskały dużych sponsorów. My też pozyskaliśmy ważnego w trakcie pandemii przed sezonem. Brzmi to paradoksalnie, ale sportowo pandemia przyniosła dla Tauron Ligi więcej korzyści, niż szkód.
Co się zmieniło w rozgrywkach od czasu pańskiej przygody w Rzeszowie?
Gra drastycznie przyśpieszyła. Siatkówka idzie w kierunku coraz szybszych wymian. Przez lata tempo w Polsce dyktował Chemik. To Police swoją grą zmuszały rywalki do rozwoju. To szybkość jest największą różnicą pomiędzy I ligą a Tauron Ligą. W tym przypadku rozgrywki dzieli wielka przepaść. Mam doświadczenie z Rzeszowa, ale też i z Muszyny, gdzie później pełniłem funkcję asystenta i statystyka. Skok jeśli chodzi o tempo jest ogromny. Gra się bardziej systemowo. Co więcej, ten trend z roku na rok się pogłębia. Inni zaczynają nadążać i Chemik nie jest takim potentatem jak przed laty, a przecież gra tak samo jak wcześniej.
Nie miał pan obaw o poziom sportowy Jokera? Jak wspomniał pan wcześniej, zawodniczki nie miały wcześniej obycia w Tauron Lidze.
Skłamałbym mówiąc, że nie miałem. Niemniej mocno wierzyłem i wierzę w te dziewczyny. To nie jest demagogia ani kurtuazja. Wiem, że potrafią grać coraz lepiej. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy szybko się rozwiną i nadążą nad najlepszymi, czy nie. Izolacja nieco nas wyhamowała. Jedna sprawa – oficjalna, nieoficjalna. Każdy w środowisku wie, kiedy zaczyna się sezon transferowy – styczeń, luty. Kulminacja ma miejsce podczas Pucharu Polski. Wtedy większość zawodniczek jest już po słowie, albo negocjuje umowy przedwstępne. Czołowe siatkarki w marcu wiedzą, gdzie zagrają w następnym sezonie. Oczywiście wszystko trzyma się w tajemnicy. My budowaliśmy skład w maju, czerwcu, więc byliśmy w tej kwestii daleko w tyle względem całej ligi. To pierwsza rzecz. Druga to wiarygodność finansowa. Chcieliśmy być pewną stroną, w związku z tym wielu przypadkach nie mogliśmy sprostać oczekiwaniom siatkarek i ich menedżerów. To poniekąd zmusiło nas do obrania innej drogi. Postawiliśmy na najlepsze zawodniczki I ligi. Stworzyliśmy skład na miary finansowe i organizacyjne naszego klubu.
Nie jest tajemnicą, że w większości spotkań to rywale są faworytami…
W żadnym spotkaniu nie powinniśmy być stawiani w tej roli.
Zmierzam do kwestii motywacji. Czy inaczej przemawia się do zawodniczek, gdy wiedzą, że naprzeciw im staje Chemik albo Developres – zespoły o kilka klas lepszych względem rywali z ubiegłego sezonu?
Nie chcę umniejszać naszych zasług i wpędzać się w kozi róg. To nie jest tak, że w każdym meczu nie mamy nic do stracenia. Do każdego rywala podchodzę tak samo. Wymagam od zawodniczek pełnego zaangażowania i walki o zwycięstwo bez względu na to czy gramy z pierwszą, trzecią czy dziesiątą drużyną w tabeli. Nie jestem typem człowieka, który będzie tłumaczył porażki na zasadzie: „płacimy frycowe” czy „musimy przyzwyczaić się do innego poziomu”. Zdecydowaliśmy się na grę w Tauron Lidze i sami sobie musimy nakładać reżim sportowy. Nie mogę mówić zawodniczkom: „nic nie musimy, wszystko możemy” i tak dalej. Skupiamy się na tym, co dzieje się po naszej stronie siatki. Tylko na to mamy bezpośredni wpływ. To, kto stoi po drugiej stronie i jakie stawia warunki jest sprawą drugorzędną. Nie jestem hipokrytą, krzyczącym, że grając na sto procent wygramy z każdym. Gdy z takim samym, agresywnym zaangażowaniem przeciwko nam stanie Chemik czy Developres nikt nie powinien mieć złudzeń, kto wygra. Niemniej, z różnych przyczyn nie zawsze każdy danego dnia potrafi dać z siebie wszystko. To tyczy się zarówno nas, jak i teoretycznie mocniejszych ekip.
Próbował pan wpoić zawodniczkom pasję do „cięższych brzmień”? Wiem, że lubuje się pan w takiej muzyce.
Powiedzmy, że tak (śmiech). Czasami na treningu próbuje przemycić coś swojego, ale szybko trafiam na opór zespołu. Najczęściej zmuszony jestem odpuścić. Czuję, że chyba nie przekonam ich do mojego gustu muzycznego. Całe szczęście, że lubię praktycznie każdą muzykę, choć bliżej mi do odmiennych klimatów względem drużyny. W tej kwestii nie będę na siłę przekonywał ich do mojej racji.
Jakby mógł pan przemówić do młodego trenera zaczynającego pracę w Muszynie – na co zwróciłby mu pan uwagę?
Ojej, ile ja miałbym dla niego rad! Bardzo chciałbym podzielić się doświadczeniem z tamtym gościem. Kazałbym mu być cierpliwym. Powiedziałbym, co jest najważniejsze i na co ma się w życiu przygotować. Mógłbym godzinami próbować wpajać mu do głowy wiele cennych wskazówek… I wie pan co? Tamten Marcin Wojtowicz by posłuchał, posłuchał… po czym i tak zrobiłby wszystko po swojemu. Te trudne, nieraz bolesne chwile zrobiły ze mnie dzisiejszego Marcina. Mam problem z autorytetami, ale miałem szczęście, że trafiłem w życiu na ludzi, którzy potrafili mnie do niego odpowiednio nastawić. Zarówno zawodowo, jak i prywatnie przeszedłem bardzo wiele niemiłych chwil. To one wpoiły mi do głowy podstawową dewizę, którą się kieruje: „Przede wszystkim nikomu nie szkodzić”. Staram się optymistycznie podchodzić do życia. Dziś z najgorszych doświadczeń wyciągam wnioski, by jutro być lepszym człowiekiem.