Will Smith, pupilek prasy i publiczności, znany i kochany przez wszystkich, to oficjalnie persona non grata w Hollywood. Premiera filmu na platformie Apple+ z jego udziałem nasuwa pytanie: czy istnieje życie po the slap?
Ban na dekadę
W ciągu minionych trzydziestu lat, jak większość z nas, popełniałem błędy, doświadczałem rozmaitych strat i upokorzeń. Odebrałem wiele ważnych lekcji w życiu i nieraz bywało tak, że płynące z nich nauki przyswajałem opornie i wbrew sobie. Negowałem je, nie chciałem ich zaakceptować, ale koniec końców musiałem uznać ich prawdziwość… Jeśli wydaje się wam, że to oświadczenie Smitha po oscarowej gali, to od razu trzeba sprostować. Cytat pochodzi z autobiografii aktora, napisanej ze wsparciem Marka Mansona. Według notki od wydawcy, to historia człowieka, któremu udało się zapanować nad emocjami, napisana w taki sposób, by pomóc czytelnikowi okiełznać jego własne. Ironia losu – książka wyszła chwilę przed tym, jak Will Smith sprzedał liścia Chrisowi Rockowi na oczach całego świata.
I dziś możemy jeszcze przecierać oczy ze zdumienia, bo takiej wolty nie spodziewał się nikt. Zresztą dokładnie i wyraźnie pamiętam, jak Smith przez bite dwa, trzy miesiące jarał się premierą książki i zasypywał swojego walla fotami czytelników. The most motivational book ever – zachwycali się ludzie, do lektury zasiadali Spike Lee i Paolo Coehlo, a promocję dopełniała filozofia Smitha spod znaku peace, love & violence begets violence. Inna sprawa, że aktor sporo ustępów poświęcił przemocowemu dzieciństwu, pisał o ojcu, który bił mamę i drodze ku temu, by odejść od zarzewia przemocy w swoim życiu. Tymczasem, tuż przed odebraniem swojego pierwszego Oscara, który miał być ukoronowaniem jego długiej i fantastycznej kariery, zszokował wszystkich. Wystarczyła ledwie iskra – zaczęło się od żartu Rocka z ogolonej na łyso głowy Jady Pinkett Smith. Parę sekund później rozjuszony aktor wpadł na scenę jak do podrzędnej dyskoteki i wymierzył siarczysty policzek komikowi – relacjonował u nas gorąco Jacek Sobczyński, dodając, że całe zajście było anomalią, dziwacznym przecięciem tzw. kultury wysokiej z Fame MMA, co nie powinno się wydarzyć nigdzie, nawet na rozdaniu nagród kółka bibliotecznego, a co dopiero podczas największej filmowej gali świata. Te słowa traktuję z dzisiejszej perspektywy jako prorocze.
Bo na początku pisało się o tym, że może cały ten cyrk był fakiem i ustawką, a nawet jeśli nie, to że o wiele bardziej hardcorowe rzeczy widzieliśmy w TV i że będą z tego co najwyżej memy. Szybki rzut oka na sprawę pokazuje, że jest dokładnie odwrotnie – wybuchł katastrofalny w skutkach pożar, no efekt taki, jakby ktoś próbował gasić ogień benzyną. Rzecz w tym, że w ludziach odezwały skrajne różnice temperatur – jedni dali wyraźny statement, że Smith dobrze zrobił i powinien przyłożyć Rockowi nie liściem, a pięścią; inni wydali wyrok, że za taki popis toksycznej męskości trzeba zabrać mu nagrodę i miejsce w historii. Sam Smith doszedł w końcu do tego, co poszło nie tak i przeprosił, ale nie minął rok, a cała jego kariera zalicza pauzę. Akademia dała mu bana na dekadę, tyle nie będzie mógł pojawiać się na Oscarach. Do tego spadły ważne projekty z jego udziałem – Bad Boys 4 i netfliksowy Fast & Loose. To sprawia, że pojawia się kilka pytań: czy taka kara się należała, czy może to jednak przesada? I czy naprawdę była to najbardziej żenująca noc w historii Oscarów?
Zresztą na łamach The Daily Targum pisała o tym Priyanka Sarkhel, przypominając większe oscarowe grzechy. Narracja związana z tym wydarzeniem jest ciekawa, bo Akademia od wieków toleruje i legitymizuje przemoc. W 1940 roku Hattie McDaniel, pierwsza czarna aktorka nagrodzona Oscarem, nie mogła usiąść razem z resztą obsady „Przeminęło z wiatrem” i była trzymana na tyłach sali. W 1973 roku Sacheen Littlefeather została wygwizdana na scenie, gdy w imieniu Marlona Brando odmówiła odebrania nagrody na znak protestu przeciwko dyskryminacji rdzennych Amerykanów. John Wayne musiał być przytrzymywany przez sześciu ochroniarzy, żeby jej nie zaatakować, a Clint Eastwood ją obśmiał. Natomiast w 2003 roku owacje na stojąco otrzymał, oskarżany o gwałt, Roman Polański i nikt wezwał go do oddania Oscara. Nie twierdzę, że jest to materiał na żelazną linię obrony, co więcej myślę, że nie ma co tych sytuacji porównywać i nie ma też, co rozgrzeszać Smitha, bo wdepnął w bagno na własne życzenie. Ale może warto jednak odrobinę ostudzić nastroje?
My Hardest Film Ever
The slap przysłoni to, co będzie się z nim działo, spróbujmy jednak skupić się na chwilę na tym, co po tym wszystkim zostało ze Smitha-aktora. Zwłaszcza, gdy jest ku temu pretekst, bo premierę ma Wyzwolenie, film ze stajni Apple+, który – jeszcze przed całą aferą – był hucznie zapowiadany jako jeden z poważniejszych kandydatów do Oscarów 2023. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się walką o odzyskanie wiarygodności, ale i może jeden z ambitniejszych projektów, w jakim Smith kiedykolwiek brał udział. My Hardest Film Ever – mówi w materiałach behind the scenes sam aktor i coś w tym jest, biorąc pod uwagę skalę i wymiar historii. Na reżyserskim stołku Antoine Fuqua, autor Dnia próby z oscarową rolą Denzela Washingtona. Film jest rozliczeniem na temat 400 lat horroru niewolnictwa.
Nie bez znaczenia jest tu historyczny moment. Rok 1863 rok był szczytowym punktem wojny secesyjnej, to właśnie wtedy Abraham Lincoln ogłosił, że niewolnicy z Południowych Stanów, kolebki konfederatów, są wolnymi ludźmi. Najpierw rozeszła się wieść, ostatecznie prawie pół miliona kobiet i mężczyzn zaryzykowało ucieczkę na Północ. Wśród nich był niewolnik z plantacji bawełny z Luizjany, któremu po piętach przez tydzień deptała obława, ale udało mu się przedrzeć przez bagna i dotrzeć do garnizonu Armii Unii. Na miejscu dwóch fotografów zrobiło zdjęcie rozległych blizn na jego plecach, stąd nazwa Whipped Peter. Foto miało potężny ikoniczny potencjał i poruszyło sumienie Ameryki. To właśnie ta historia była też zapalnikiem, punktem wyjścia dla Fuqua’ego i zdaje się wpisywać w filmowo-serialowy nurt opowiadający o hańbie niewolnictwa. A jednak Zniewolony McQueena, serialowa Kolej podziemna na podstawie powieści Whiteheada czy Django Tarantino, to inna liga. W tym ostatnim Smith nie chciał zagrać, bo brzydził się krwią, przemocą, konwencją revenge movie. I te słowa są mu wypominane przy okazji the slap.
Symbol czy człowiek?
Ale ten tekst jest też o filmie. Filmie, który miał być przecież dla Smitha nowym rozdaniem, kolejnym Oscarem i końcem środowiskowej banicji. Miał przywrócić go na szczyt, sprawić, że ludzie wybaczą i przesunąć jego aktorską poprzeczkę o ładnych parę metrów. Wygląda na to, że tak się stanie, bo Wyzwolenie spotyka się z mieszanym przyjęciem. Z dużej chmury mały deszcz – przedpremierowy hajp podsycany przez kolejne przecieki i teasery zamienił się w niecałe 50% na Rotten Tomatoes. Filmowi zarzuca się m.in. efekciarstwo i tanie żerowanie historii. Mówi się o tym, że Fuqua pokazuje niewolniczą przeszłość jako grę wideo, w której strzałką chodzisz, spacją skaczesz, którą można przejść i w końcu dojść do mety. To kojarzy się z 1917 Sama Mendesa – symulatorem I wojny światowej, w którym bohater w trybie zadaniowym musiał przejść przez wszystkie checkpointy na trasie. Albo Zjawą Iñárritu, która też miała w sobie coś z prostej zabawy w symulator.
Wyzwolenie ma podobną formułę, a historię Whipped Petera zamienia w survival. Fuqua rzuca swojemu bohaterowi kolejne kłody pod nogi, każe czołgać się po lesie, nacierać się cebulą dla zmylenia wrogów, walczyć z renderowanym aligatorem w slow motion. To ciekawe, że film, który mógł dodać tej – jak już się rzekło – historycznej postaci głębi, sprowadza ją jedynie do figury, idei niezwyciężonego, ale też pozbawionego osobowości bohatera kina akcji, który w żadnym wypadku nie ma być kimś, z kim widz mógłby się zidentyfikować. Shirley Li, recenzentka The Atlantic słusznie zauważa, że twórcy kontynuują historyczne narrację na temat Petera, w którym wszyscy widzieli symbol, a nikt nie potrafił dostrzec człowieka. To samo można powiedzieć o zdjęciach Roberta Richardsona – ziarno, czerń i biel jak z fotografii Sebastião Salgado; epickie panoramy godne Hieronima Boscha. Niestety, to tyle spektakularny, co pusty i jałowy gest, wywołujący efekt odwrotny do zamierzonego. Może – biorąc pod uwagę czas i miejsce akcji – trzeba było trzymać się myśli, że w niewolnictwie nie ma nic wzniosłego, ani pięknego?
A czy będzie z tego przynęta na Akademię? Złośliwi pisali, że DiCaprio czołgał się i czołgał przez pół Zjawy, żeby wreszcie doczołgać się do Oscara. Smith przyjął u Fuqua’ego podobną strategię – postawił na trening siłowy i przygotowania fizyczne, spędził kupę czasu w głuszy, opanował haitański akcent i jeszcze dorzucał się do gaży statystów pracujących w trudnych warunkach. Akademia lubi takie backgroundy i przemiany, zresztą pamiętajmy, że nie za takie rzeczy dawała złoto, więc nic nie jest wykluczone. Ale bez obaw. Jeśli Smith, jakimś trafem, dostanie nominację, galę zobaczy przed telewizorem.
Komentarze 0