Podobno jednym z ukochanych filmów Ti Westa, reżysera X, jest Teksańska masakra piłą mechaniczną. No żodyn się nie spodziewał, żodyn.
Inspirację najsłynniejszym slasherem w historii kina czuć w praktycznie każdej scenie. Ale X, nowe dziecko wytwórni A24, nie trafiłoby pod jej skrzydła, gdyby było tylko kalką klasyka. To zbyt poważna, skrupulatnie dbająca o unikatowość każdego swojego tytułu marka (o jej fenomenie przeczytacie tutaj). Dlatego Ti West oferuje w swoim retro-pakiecie coś jeszcze.
Punkt wyjścia zgrany jak obraz jelenia na rykowisku. Szóstka młodych ludzi, samochód (tym razem niepsujący się), stary dom na głębokiej, teksańskiej prowincji. Ale nie jest opuszczony – lokum zarządza antypatyczny staruch, z niesmakiem wynajmujący je bohaterom na jedną noc. Gdyby tylko wiedział, że jego klienci planują nakręcenie w nim filmu porno, pewnie nigdy by się nie zgodził. Na szczęście najemca zostawia klucze, mruczy coś o tym, że nie podobacie mi się wszyscy, po czym człapie do drugiej, leżącej kilkadziesiąt metrów dalej, równie starej posiadłości, w której mieszka. Teraz trzeba działać szybko i kręcić, póki światło dzienne pozwala. Dlatego Jackson, główny aktor pornosa, uwija się jak w ukropie, kopulując na zmianę to z Maxine, to z Bobby-Lynne, dwiema głównymi (i jedynymi) gwiazdami produkcji. Ale coś niebezpiecznego wisi w powietrzu. Bohaterowie nie wiedzą, ale my wiemy, że ktoś przygląda się im w akcji zza brudnej szyby w oknie...
Na podstawowym poziomie X można odczytywać jako hołd złożony tanim produkcjom z lat 70. Zarówno kinowym – follow-up do estetyki grindhouse'owej, którą znacie choćby z Death Proof Quentina Tarantino i Planet Terror Roberta Rodrigueza, jest bardziej niż czytelny; West chciał zrealizować swój film na używanej wówczas taśmie 16 mm, ostatecznie stanęło na odpowiednich, dających retro efekt soczewkach, które nałożył na cyfrowy obiektyw – jak i tym, przeznaczonym na rynek wideo. Plansza na początku filmu informuje nas o tym, że wydarzenia dzieją się w roku 1979, gdy oznaczenie X, charakteryzujące filmy z dużą ilością seksu i przemocy, jeszcze funkcjonuje w amerykańskim kinie. Ale to już czas ekspansji rynku wideo; za moment każde domostwo, nie tylko w USA, będzie miało swój magnetowid do odtwarzania filmów na kasetach. Na początku wideomanii furorę robiły zwłaszcza tanie, chałupniczo kręcone horrory (nurt tzw. video nasties; obiecuję, że kiedyś powstanie o nim duży tekst na newonce, bo to zbyt ciekawa historia, by ją pominąć) oraz właśnie produkcje pornograficzne. Takie, jak realizowany przez bohaterów X obraz o wiele mówiącym tytule The Farmer's Daughters. Córki są dwie, zbłąkany wędrowiec jeden, a tytułowego farmera akurat nie ma w domu. Wszystko się zgadza.
„X” to także ukłon w stronę tych, którzy kino realizują.
Istotnymi postaciami są archetypowy, cwaniakowaty producent oraz para realizatorów, chłopak i dość pruderyjna dziewczyna, która odczuwa moralny sprzeciw wobec tego, że musi siedzieć w jakiejś szopie i kręcić pieprzących się ludzi. Oczywiście X jest na tyle niegłupie, że każdy z nich musi przejść przynajmniej drobną przemianę. I tu skończyłaby się recenzja, a zaczęło regularne spoilowanie, dlatego kolejny poziom musicie już poznać sami. Bez zdradzania fabuły można powiedzieć tylko tyle, że u Ti Westa pojawia się ukochany przez filmowców z lat 70. konflikt pokoleń pomiędzy Amerykanami z pokolenia baby boomers (i wcześniejszych), a okołohipisowskimi nurtami wolnościowymi, których ci pierwsi szczerze nienawidzili; my tu budowaliśmy kraj w oparciu o Boga, rodzinę i fundamentalne zasady, a was, ćpunów, interesują tylko seks i narkotyki. Że mrugnięć okiem w stronę dawnego kina jest tu bardzo dużo, a grająca Maxine Mia Goth nie bez powodu została wystylizowana na Lindę Lovelace, słynną posiadaczkę głębokiego gardła. I że wątkiem kluczowym jest niemożność akceptacji własnego ciała, stojącego zawsze na przegranej pozycji w konfrontacji z upływającym czasem. Brzmi ciekawie? Jest ciekawie.
Ale i Ti West nie idzie tak szeroko jak kilkanaście lat temu Quentin Tarantino, który zanurzył się w grindhouse'owej estetyce po uszy, pozwalając, by kochana przez niego sewentisowa forma zbudowała mu scenariusz. West używa retro jako zabawki, co w zestawieniu z Death Proof wypada blado; równie dobrze jego film mógłby powstać bez użycia wspomnianych, postarzających obraz soczewek i niewiele by to zmieniło. Trochę bolą też proste jumpscare'y i – momentami – zbyt duża konwencjonalność. Fajnie, że robimy film, który pastiszuje zgrany motyw eliminacji bohaterów jednego po drugim, ale kiedy patrzysz w otchłań, ona również patrzy na ciebie, przez co X można postawić ten sam zarzut, który ta produkcja stawia starym, inspirującym ją produkcjom. West śmieje się z prostoty ich fabuł, podczas gdy jego film jest tak samo prosty.
Przy tym jednak przyjemny w odbiorze, oczywiście jeśli jesteście widzami, którzy lubią kino gore i nie przeszkadzają wam ujęcia typu: samochód przejeżdżający po czyjejś głowie. Na końcu chodzi wszak o rozrywkę, którą zapewniały i grindhouse'y, i pornosy, i odwołujące się do ich ery X. A że tu rozrywka ma zarówno społeczną, jak i psychologiczną nadbudowę – tym lepiej. Aha, grający Jacksona Kid Cudi pokazuje się na ekranie goły i to jest informacja, która, o ile wiem, interesuje wielu. No więc tak, Cudder biega bez gaci. Czujcie się zachęceni/zachęcone.
Komentarze 0