Najlepszy, najrówniejszy, najgęściej wypełniony superciekawymi koncertami dzień Open'era. Piątek był jak jazda na rollercoasterze, z tym, że tam często jest nieprzyjemnie i zbiera się na wymioty, a my przez cały czas bawiliśmy się wybornie.
Ale zanim piąteczek - przypomnijcie sobie relację z czwartku (gdy zagrali m.in. Depeche Mode, Massive Attack i Otsochodzi) oraz środy (Migos, Arctic Monkeys czy Chvrches)
YOUNG THUG
Ale zacznijmy od gorszych momentów. Jeśli chodzi o koncert Thuggera, to mamy trochę mieszane odczucia. Może to dlatego, że staliśmy w słabym miejscu i nie dotarła do nas energia spod samej sceny, ale chyba nawet tam dało się usłyszeć mocny półplayback i tylko pojedyncze, wykrzykiwane słowa live. Fani Thuga (Thugonators?!) pewnie i tak byli zachwyceni, ale wiecie, jak to jest – my też przy swoich ulubionych kawałkach zawsze dobrze się bawimy. No i tak jak na pogodę w tym roku nie możemy narzekać, tak słońce o godzinie 20:00 nie było najlepszym wyznacznikiem klimatu.
GORILLAZ
Żelazny kandydat do miana najlepszego koncertu tegorocznego Open'era. My też nie wiedzieliśmy za bardzo, jak ten projekt zaprezentuje się na żywo; tak to jest, jeśli komunikacja składu opiera się od blisko dwóch dekad na animacjach. Tymczasem Damon Albarn i ekipa nie bawili się w przebieranki (chociaż imponujących wizuali nie zabrakło), prezentując wyborne, multigatunkowe show, w którym fruwali po całej swojej dyskografii i żenili rock z rapem, soulem, funkiem, elektroniką i czym tam sobie jeszcze chcecie. Kapitalna była Little Simz w gościnnym występie, świetnie zabrzmiały starsze numery (powolny Clint Eastwood czy psychodeliczne Kids with guns, gdy Damon zszedł pośpiewać wśród widowni) i generalnie takie małe spostrzeżenie po Gorillaz: najlepsze koncerty mają miejsce wtedy, gdy muzycy po prostu są zajebiście dobrzy w swoim fachu. Podpisano: Paulo Coelho.
VINCE STAPLES
Trochę szkoda, że o 19:00. I że reprezentant Long Island nie wypełnił całego namiotu. Ale poza tym - rapowy niszczyciel. Podoba nam się w Staplesie jedno: w erze efekciarskiego trapu z mocnym naciskiem na image chłop wychodzi w zwykłej, czarnej bluzie, włącza proste wizuale i na surowych, apokaliptycznych beatach kładzie swoje wersy z precyzją chirurga, wykonującego operację na otwartym sercu. Jeśli zestawić to z cyrkiem Migosów, różnica klas jest porażająca.
KALI UCHIS
Było dobrze... i tylko dobrze. Może trochę zawinił kiepsko słyszalny wokal, może to kwestia zbyt dużej sceny jak na tak kameralną muzykę, no i występu Kali w pełnym słońcu - te nastrojowe, łóżkowe ballady pasowały tam trochę tak, jakbyście szli do sypialni z parasolem plażowym. Ale ustalmy: to jest kawał głosu, w dodatku kładziony na znakomity, nowoczesny soul z lekko psychodelicznym posmakiem. Liczymy na klubową powtórkę. I oby nie zakładała znowu tak ciasnego kombinezonu, bo, hm - przy tych wszystkich gimnastycznych wygibasach wokalistki coś tam się jej rozdarło, co zresztą zdążyły zarejestrować festiwalowe kamery.
PRO8L3M
Czy jest w Polsce ktokolwiek, kto był na słabym koncercie Pro8l3mu? Chętnie przyjmiemy informacje na temat tego, gdzie, jak i dlaczego, bo wiecie, swoje już w życiu przeżyliśmy – na palcach rąk nie jesteśmy w stanie doliczyć się, ile razy słyszeliśmy już Oskara i Steeza na żywo, a oni i tak za każdym razem robią dobrą robotę. I dokładnie tak samo, jak nie lepiej, było w tym przypadku – wczorajszy koncert Pro8l3mu zniszczył nas tak bardzo, że jeden z naszych stracił głos. Ale tak to już jest, gdy przy znakomitej frekwencji nawija się wszystkie słowa tracków jeszcze głośniej niż Oskar. Najlepsza rave'owo-rapowa impreza tegorocznego Open'era!
TACONAFIDE
Ilekroć pytaliśmy się na Open'erze o to, czy ktoś idzie na Taconafide, odpowiedzią było parsknięcie. A tymczasem o 0:30 pod Main Stage zebrał się ocean ludzi, porównywalny może z frekwencją na Depeche Mode. Nie żartujemy - Taconafide zgarnęli jedną z największych widowni w 17-letniej historii tego festiwalu! I być może będziecie zaskoczeni, ale... to był naprawdę dobry koncert. Tak, mieliśmy i dalej mamy zarzuty co do zawartości SOMY, natomiast live panowie są w świetnej formie. Nie jest tajemnicą, że przez pewien czas piętą achillesową Taco były występy live (bo Quebo zawsze odnajdywał się na nich doskonale), tymczasem na Open'erze Szcześniak był wulkanem energii. Do tego wizualizacje i wstawki stylizowane na trailery filmów z lat 50., pirotechnika, konfetti, rewelacyjne nagłośnienie, chóralne życzenia urodzinowe dla Que... Można ich nie lubić i nabijać się, że są dla gimbów, ale kiedy 70 tysia ludzi pod sceną wrzeszczy całe teksty Kryptowalut czy Art-B, to znaczy, że mamy do czynienia ze zjawiskiem pokoleniowym. Było pokolenie X, pokolenie JP2, teraz mamy pokolenie Tamagotchi.