Nic mnie bardziej nie wpycha w ramiona Paulo Sousy, niż medialna otoczka, która mu towarzyszy. Nie tyle kibicuję selekcjonerowi, ile marzę o chwili spokoju wokół kadry. Przynajmniej do następnego przegapionego przez Portugalczyka meczu Górnika Łęczna z Jagiellonią.
Wiedziałem, że lepiej byłoby wygrać 3:0 niż 1:0 i że być może walkower nawet by się Polsce należał. A jednak bardzo nie chciałem, by mecz w Tiranie został zakończony po golu Karola Świderskiego. Bo widziałem już oczami wyobraźni te głosy, jak to w czepku urodzony Paulo Sousa dzięki albańskim kibicom wygrał ważny mecz. Przecież gdyby jego zespół miał przetrwać kwadrans naporu 66. drużyny rankingu FIFA, to na pewno by nie przetrwał, skoro gola strzeliło mu nawet San Marino. Narracja otaczająca kadrę z każdym zgrupowaniem bardziej wpycha mnie w ramiona portugalskiego selekcjonera, choć przecież nie czuję się w nich jakoś bardzo komfortowo. Nie tyle kibicuję Sousie, ile kibicuję, by choć na chwilę było wokół reprezentacji trochę spokojniej. Przynajmniej do następnego meczu Górnika Łęczna z Jagiellonią, na który nie pojedzie.
MĘCZĄCE DYSKUSJE
Z jednej strony akceptuję prawo każdego do wypowiadania się na temat reprezentacji, a mnogość opinii na jej temat traktuję jako dowód, że drużyna narodowa wciąż budzi emocje. Sam przecież z tego prawa korzystam. Z drugiej, zastanawiam się, czy naprawdę każdy najdrobniejszy bzdet dotyczący selekcjonera wymaga skomentowania przez jakiegoś byłego piłkarza albo trenera. Czy nie mogą w reprezentacji odbywać się rzeczy zbywane wzruszeniem ramionami i niepoddawane ocenie? Czy dosłownie wszystko musi być plebiscytem popularności, w którym ciągle oddajemy głosy, czy Sousa hot, czy jednak not? Ciągle jakiś były reprezentant musi unieść kciuki albo wskazać nimi w dół. Choć naprawdę nie ma potrzeby robić tego za każdym razem, gdy selekcjoner pokaże się na ekranie.
REPREZENTACJA JAKO KLUB
W normalnych warunkach takie rzeczy dzieją się w klubach. To tam kibice śledzą każdy ruch zawodników. Odbywające się co trzy dni mecze dostarczają nieustannego materiału do wydawania nowych ocen i aktualizowania wniosków. Dynamicznie zmieniająca się sytuacja w tabeli cały czas dolewa paliwa do dyskusji. To tam życie toczy się w szybkim tempie. Kto co powiedział w wywiadzie, jaka informacja pojawiła się w gazecie, jak wypowiedział się w telewizji prezes klubu. Przede wszystkim tam kluby grają z rywalami na mniej więcej zbliżonym poziomie, przynajmniej w obrębie tej samej ligi. Są więc podstawy do oceny. W futbolu reprezentacyjnym dysproporcje są tak duże, że z niektórymi rywalami bardzo trudno wygrać, z wieloma wręcz nie da się przegrać, więc naprawdę miarodajne mecze odbywają się nie częściej niż co kilka miesięcy. U nas masowy kibic nie żyje klubami, bo kluby nie porywają masowego kibica. Żyją kadrą, która aż tyle świeżego materiału wcale nie dostarcza. Trzeba więc dyskutować na tematy zastępcze i o marginalnym znaczeniu. Zamiast jak w większości krajów, przypominać sobie o reprezentacji raz na miesiąc, gdy akurat odbywają się mecze eliminacyjne, a naprawdę nią żyć raz na dwa lata, gdy nadchodzą wielkie turnieje, żyjemy kadrą non-stop. I, jeśli mam być szczery, nie lubię tego. Chciałbym spokojniejszej reprezentacji.
REALITY SHOW
Jeśli spojrzeć na ostatnie dwadzieścia lat, przy polskiej kadrze zawsze sporo się dzieje. Mieliśmy dziewięciu selekcjonerów, niemal tylu, ilu Niemcy w całej swojej historii. Zwalnialiśmy po przegranych turniejach i przed nimi. Zatrudnialiśmy obcokrajowców i Polską Myśl Szkoleniową. Mieliśmy byłego trenera Realu Madryt i działacza w roli trenera. Wynosiliśmy pod niebiosa, jak Adama Nawałkę i wycieraliśmy nimi podłogę, jak każdym, w zależności od etapu. Zwalnialiśmy ich przed autokarem i przed mistrzostwami. W kadrze buzuje jak w ulu. Nie mówiąc już o tych wszystkich dyskusjach. Dlaczego straciliśmy Podolskiego? A potem, dlaczego wzięliśmy Polanskiego (koniecznie przez “n”, bo to NIEMIEC; w przeciwieństwie do ŁUKASZA Podolskiego)? Czy ten trzeci bramkarz powinien jeździć na zgrupowania, czy jednak tamten? Czy Glik miał prawo grać w siatkonogę i czy Lewandowski powinien był grać z Andorą. Ciągłe reality show.
ZBLIŻONA SIŁA
Spójrzmy na chwilę z góry na cały ten okres. Czy naprawdę było o co się tak szarpać? Czy były rzeczywiste powody, by tak się miotać? Prześledźmy wszystkich polskich selekcjonerów w XXI wieku. Co osiągnęli i za co zostali zwolnieni? Jerzy Engel był bohaterem, bo awansował do top 15 w Europie i zerem, bo nie poszedł dalej. Zbigniew Boniek razem z Pawłem Janasem nie weszli do top 16 w Europie. Po czym Janas, już w samodzielnie prowadzonych eliminacjach, wszedł do top 14 w Europie, po czym został zmiażdżony, bo nie poszedł dalej. Leo Beenhakker został mentorem, bo wszedł do top 16, a wyleciał z pracy, bo potem nie wszedł do top 13. Franciszek Smuda skompromitował się, bo nie wyszedł poza top 16, a Waldemar Fornalik został pogoniony, bo nie wszedł do top 13. Później Adam Nawałka wdrapał się do top 8, ale gdy na kolejnym turnieju nie poszedł dalej, niż do top 14 kontynentu dostał łatkę dziwaka. Jerzy Brzęczek wszedł do top 24, a następnie Paulo Sousa nie wszedł do top 16. Ale za to wszedł do top 20.
PODOBNY REJON
Co widzimy? Że Polska przy wszystkich selekcjonerach poruszała się mniej więcej w tym samym rejonie. W drugiej dziesiątce europejskiej. Jeśli akurat była bliżej dziesiątego, osiągała sukcesy, jeśli bliżej dwudziestego, notowała porażki. Ale nie ma tu żadnych spektakularnych wzlotów i bolesnych upadków. Jedynym wyraźniejszym odchyłem od normy była czołowa ósemka w Euro 2016. Ale i tam została osiągnięta po rzutach karnych, czyli epokowy sukces bardzo mocno wisiał na włosku, a sam selekcjoner krótko potem wrócił do średniej. Wyraźnych nieudaczników i wielkich cudotwórców tu po prostu nie było.
NORMALNE ELIMINACJE
Wiem oczywiście, że nikt nie traktuje poważnie rankingów i rozstawień, bo każdy kibic ma lepszy ogląd aktualnej siły każdej reprezentacji niż one, ale jednak spróbujmy na chwilę przyjąć, że rankingi i podziały na koszyki z czegoś się biorą. Spójrzmy najpierw na eliminacje turniejów w XXI wieku. Wyniki ponad stan osiągnęli w nich Jerzy Engel (losowany z trzeciego koszyka, zajął pierwsze miejsce), Adam Nawałka w 2016 (losowany z trzeciego, zajął drugie) i w 2018 (losowany z trzeciego, zajął pierwsze). Poniżej potencjału wypadli Zbigniew Boniek (losowany z drugiego, zajął trzecie) i Leo Beenhakker w 2010 (losowany z drugiego, zajął piąte).
KLĘSKA LEO
Wszystkie pozostałe wyniki były zgodne z oczekiwaniami losujących: Janas zajął miejsce za Anglią, Beenhakker za Portugalią, Fornalik za Anglią, Ukrainą i Czarnogórą, Brzęczek przed Austrią, Sousa przed Albanią i Węgrami. Ze wszystkich rozegranych w XXI wieku eliminacji w pięciu Polska zagrała na miarę możliwości, w trzech powyżej nich, a tylko w dwóch poniżej. Z tym że w kwalifikacjach Euro 2004, gdy już działacza na stanowisku selekcjonera zastąpił trener, sytuacja zaczęła wracać do normy i gdyby Szwedzi nie podłożyli się w ostatniej kolejce Łotyszom, Janas pewnie zająłby drugie miejsce. Czyli tak, jak wynikało z rozstawień. Naprawdę drastycznie poniżej możliwości wyglądała kadra w końcowej części kadencji Beenhakkera, gdy miała ewentualnie ulec Czechom, a uległa jeszcze Słowakom, Irlandczykom z Północy i Słoweńcom. To był jedyny w tym wieku powód, by reagować drastycznie.
TURNIEJE NA STYKU
A co z turniejami? Niewątpliwie jest u nas problem, by osiągać na nich wyniki na miarę możliwości. Jednak na kilku z nich rezultat wcale aż tak mocno nie odbiegał od potencjału. Kadra w Korei była losowana z drugiego koszyka, a zajęła trzecie. Kadra Janasa była losowana z trzeciego i zajęła trzecie. Janas oczywiście przeszedł do historii jako frajer, który przegrał z Ekwadorem, jednak rankingi wskazywały, że dokładnie to zrobi. Na Euro 2008 rankingowo byliśmy trzeci w grupie, a zajęliśmy czwarte, bo w końcówce Austria strzeliła z rzutu karnego, ale też nie był to jakiś wyraźnie gorszy wynik, niż powinien. I na Euro 2012, które tak boli. Rankingowo byliśmy na czwartym i zajęliśmy czwarte. Choć przecież nie aż tak znowu wiele zabrakło, żeby dziś to Smuda był tym, który jako jedyny obok Nawałki wprowadził kadrę do czołowej ósemki w Europie. Jeszcze na 20 minut przed końcem grupowej rywalizacji miał na to wszelkie szanse.
ZAWALONY MUNDIAL
Wyraźnym odchyłem od normy było znów Euro 2016, gdy kadra wyprzedziła w grupie wyżej notowaną Ukrainę, a potem przepchnęła się przez stojącą lepiej w rankingach Szwajcarię. Ale Nawałka wyrównał to dwa lata później, gdy losowany z pierwszego koszyka, zajął na mundialu trzecie miejsce w grupie. Czyli zrobił to, co Sousa na Euro. Skończył grupę dwie pozycje niżej, niż powinien. Choć przecież i Sousa do ostatniej minuty ostatniego meczu bił się o drugie miejsce. Czyli to na miarę potencjału drużyny. Wydaje się, że mieliśmy tylko jeden turniej naprawdę zawalony na całej linii. Taki, na którym odegraliśmy znacznie mniejszą rolę w grupie, niż wskazywały zewnętrzne prognozy: mundial 2018. Czyli ten selekcjoner, który najbardziej wyskoczył ponad średnią, później spadł najniżej pod nią.
KADRA BEZ PROBLEMU
Nigdy się tego nie dowiemy, ale mam dziwne przeczucie, że gdybyśmy zamiast dziewięciu selekcjonerów mieli w XXI wieku na przykład pięciu albo czterech, wyniki byłyby mniej więcej takie same. My się tu obijamy pałkami o każdą decyzję. Pytamy, czy jesteśmy #teamSousa, czy jednak #teamCzesio, kłócimy o to, czy Brzęczka należało zwalniać, myślimy o tym, czy San Marino zostało obite w stylu godnym, czy jednak niegodnym, a koniec końców kadra po prostu idzie swoją drogą. Gdzieś między jedenastym a siedemnastym miejscem w Europie. Ktokolwiek by jej nie prowadził i ktokolwiek by w niej nie grał. Są oczywiście różne style gry, komunikacji, selekcji i ubierania się. Ale tak naprawdę podstawy, by rozmawiać o selekcjonerach, są nie częściej niż raz na dwa lata. Gdy kończy się jeden cykl i zaczyna kolejny. I częściej niż zwykle powinniśmy dochodzić do wniosku, że to nie selekcjoner jest problemem reprezentacji Polski. I że w ogóle nie ma problemu reprezentacji Polski, tylko jest problem oczekiwań wobec reprezentacji Polski.
POZA ELITĄ
Nie uważam, że Sousa jest geniuszem, bo wyprzedził w grupie Albanię i Węgry, tak samo, jak nie uważałem, że jest szarlatanem, bo w specyficznych okolicznościach dał się wyprzedzić Szwedom i Słowakom. Nie chcę należeć do jego teamu albo się z niego wykluczać. Jeśli ktoś zarzuca mu, że koło europejskiej czołówki trenerskiej nawet nie stał, to pewnie ma rację. Europejska czołówka trenerska w ogóle nie zagląda do reprezentacyjnej piłki, a już tym bardziej nie do reprezentacyjnej piłki w Polsce. Zdecydowana większość trenerów reprezentacyjnych, gdyby miała taką możliwość, chciałaby pracować w czołowych ligach europejskich. Już samo to, że ich tam nie ma, sprawia, że można ich uznać za będących poza top 100 trenerów w Europie. Są oczywiście wyjątki w najsilniejszych reprezentacjach, jak Luis Enrique, Hansi Flick czy Roberto Mancini, którzy — gdyby chcieli – pracowaliby gdzieś wysoko w piłce klubowej. Ale poza wąską elitą kadr narodowych, tak nie jest.
I CÓŻ, ŻE ŚREDNI?
Mogę się więc zgodzić, że jest w Europie stu lepszych trenerów niż Sousa i że w swoim zawodzie Portugalczyk jest tak naprawdę średniakiem. Tyle że ten, kto za niego przyjdzie, też nim będzie. Więc skoro już Sousa jest, niech pracuje, a w marcu, po barażach, gdy skończy mu się kontrakt, porozmawiajmy o tym, co dalej. Reagujmy tylko wtedy, jeśli przegra z Andorą, nie przyjedzie na mecz z Węgrami, bo wybierze urlop na Karaibach albo zapomni wysłać powołań na baraże. Pomijając te skrajne przypadki, niech po prostu robi swoje. Bo nic, co się wydarzy przez najbliższe pięć miesięcy, nie dostarczy nam żadnych nowych danych na temat tego, czy warto było go zatrudniać i czy Paulo Sousa to hit, czy kit.