Najsłynniejszy cytat Giuseppe Tomasiego di Lampedusy mówi, że jeśli wszystko ma pozostać tak, jak jest, wszystko musi się zmienić. Reprezentacja Włoch, którą selekcjonerowi udało się zbudować na Euro 2020, wygląda na stworzoną właśnie zgodnie z tą maksymą. Jest zupełnie niewłoska i jednocześnie bardzo włoska. Dumni z niej mogą być zarówno ci, którzy chcieli, by włoska piłka się zmieniła, jak i ci, którzy chcieli, by pozostała taka, jak była. I to tego lata było jej największą siłą.
Przez cały dobiegający końca piękny turniej, o Anglikach i Włochach mówiło się w sposób przeciwstawny. Z jednej strony pragmatycy, których selekcjoner dusi ofensywny potencjał, by przepychać mecze jedną bramką. Z drugiej ofensywna i świeża drużyna, która cały czas chce strzelać gole. Wygrywający po 1:0 i wchodzący do finału po bardzo wątpliwym rzucie karnym Anglicy stali się w oczach wielu tymi, którymi przez dekady byli Włosi: idącymi po trupach do celu, którym wręcz nie sposób kibicować. Włosi tymczasem stali się nową Holandią. Albo Hiszpanią. Opowiada się o ich trójce środkowych pomocników, przypominających Sergio Busquetsa, Xaviego i Iniestę. Zachwyca się Leonardo Spinazzolą, zachowującym się przez większość turnieju, jakby do gry natchnął go sam Johann Cruyff, napychając mu głowę ideałami futbolu totalnego. Oklaskuje się włoskich skrzydłowych, jakby nie nazywali się Insigne i Chiesa, lecz Overmars czy Robben. I to chyba największy majstersztyk, jaki udało się osiągnąć Roberto Manciniemu. Zadowolił zarówno tradycjonalistów, jak i tych, którzy oczekiwali, że włoski futbol się zmieni.
WOJNA OFENSYWY Z DEFENSYWĄ
Wojna gry ofensywnej z defensywną jest stara jak futbol. Wszędzie, gdzie ktoś przywiózł na statku piłkę, z czasem zaczynano debatować, czy liczy się tylko zwycięstwo, czy także sposób, w jaki zostanie odniesione. We Włoszech jednak ta dysputa toczyła się zwykle bardziej intensywnie niż gdziekolwiek indziej. Gianni Brera, słynny dziennikarz i jeden z najważniejszych teoretyków włoskiego futbolu, nazywał holenderski futbol totalny “aroganckim” i opowiadał, że idealny mecz zakończyłby się wynikiem 0:0, co nigdy nie przeszłoby przez usta żadnemu Anglikowi, Holendrowi czy Hiszpanowi. Koncepcja, nazywana defensywizmem breriańskim, zakładała, że Włosi ustępują innym nacjom pod względem fizycznym, w związku z czym nie są w stanie uprawiać bez przerwy ofensywnego futbolu. A odkąd Giuseppe Viani, powojenny trener, obserwując rybaków zarzucających sieci w porcie w Salerno, wymyślił, że w futbolu rodzajem rezerwowej sieci mógłby być obrońca ustawiony za linią obrony, który później zostanie nazwany libero, Włosi na długie dekady rozmiłowali się w defensywnej grze, budząc wstręt i zarazem podziw reszty świata.
TRUDNY LOS REWOLUCJONISTÓW
John Foot w książce “Calcio” wspominał, że Włochom bardzo trudno było porzucić tradycję gry defensywnej. Różne kluby już wiele lat temu podejmowały próby przejścia na bardziej ofensywne systemy, jednak zarówno Milan z Pippo Marchioro, jak i Juventus z Gigim Maifredim oraz Inter z Corrado Orrico, zupełnie sobie z tym nie poradziły. Kiedy Arrigo Sacchi, najsłynniejszy ofensywny rewolucjonista włoskiego futbolu, został selekcjonerem reprezentacji i ideały z Milanu chciał przenieść na szczebel krajowy, podzielił cały naród. A gdy go zwolniono, z ulgą powrócono do tradycyjnej szkoły Cesarego Maldiniego. Było w tym oczywiście trochę mitów i uproszczeń, bo pierwotne cattenaccio zawierało wbrew pozorom całkiem sporo elementów ofensywnych i nie sprowadzało się wyłącznie do ryglowania własnej bramki. Jak to ujął Foot, “włoskie drużyny nie były nastawione defensywnie. One po prostu były najlepsze w grze obronnej”.
OBRONNA CZOŁÓWKA
To zdanie doskonale oddaje naturę dzisiejszej reprezentacji Włoch. Mancini narzucił jej ofensywny płaszczyk, ale to nie tylko Anglicy dostali się do finału dzięki defensywie. Włosi w bardzo wielu statystykach obronnych są w ścisłej czołówce turnieju. Już pomijając to, że w sześciu meczach stracili tylko trzy gole, ale w ogóle dopuszczają rywali do najmniejszej liczby celnych strzałów i najniższy procent uderzeń przeciwników zmierza w światło bramki Gianluigiego Donnarummy (mniej niż 21%). Bronią agresywnie i odważnie, o czym świadczy drugie miejsce pod względem podejmowanych prób pressingu i pierwsze, jeśli zawęzić próby tylko do tercji ofensywnej, ale gdy trzeba, potrafią się cofnąć bardzo głęboko. W blokowaniu zagrań rywala ustępują tylko Ukraińcom.
OŚ WIELKICH
Kunsztem Manciniego okazała się zmiana włoskiej drużyny w nowoczesnym kierunku, bez nazywania tego zmianą, rewolucją i ogłaszania, że wszystko, co było wcześniej, prowadziło donikąd — choć akurat on, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej przejmował kadrę, miałby prawo tak mówić. Owszem, budował kadrę w pewnym sensie od nowa, dając zadebiutować aż trzydziestu sześciu zawodnikom, ale 25 z nich na turniej jednak nie zabrał. Jasne, otworzył się szerzej na zawodników spoza tradycyjnej wielkiej trójki mediolańsko-turyńskiej, która stanowi dziś tylko 27% kadry, najmniej w XXI wieku, ale jednocześnie Antonio Conte przed pięcioma laty korzystał z piłkarzy jeszcze większej liczby klubów, a trzon podstawowej jedenastki i tak tworzą gracze Juventusu (Chiellini, Bonucci, Chiesa), Interu (Barella) i do niedawna Milanu (Donnarumma).
TALENTY MNIEJSZYCH
Mancini, który jako piłkarz największe sukcesy odnosił w klubach niebędących tradycyjnymi potęgami (Sampdoria, Lazio) i nigdy nie zagrał u kogoś z triumwiratu, dostrzega talenty grające w mniejszych klubach (Barellę powoływał jeszcze z Cagliari, Sandro Tonalego, który na Euro nie pojechał, wyjął z II-ligowej Brescii, lubuje się w graczach Sassuolo), ale nie odwraca się plecami do najsilniejszych klubów na tyle mocno, by narazić się na ich lament. Selekcjonował w ten sposób, że nawet w kraju przeżartym teoriami spiskowymi, nikt nie mógł mu zarzucić, że sympatyzuje z jednymi albo czuje niechęć do drugich, na co narażonych była większość poprzednich trenerów kadry.
MIESZANKA WPŁYWÓW
Podobnie rzecz ma się ze stylem gry. Mancini, choć przecież jest trenerem bardzo włoskim i wykształconym, tak jak bogowie calcio kazali, w Coverciano, od dawna bazował na obcych wpływach w stopniu większym niż wielu jego rodaków. Przez lata grał u Serba Vujadina Boskova i Szweda Svena-Goerana Erikssona. Zawodniczy pobyt w Anglii był zbyt krótki, by wywrzeć na nim większy wpływ, ale później przez cztery lata pracował jako trener w Manchesterze City, a po roku jeszcze w Galatasaray Stambuł i Zenicie Sankt Petersburg. Wymieszał więc wpływy środowiska, w którym się wychował, z prądami, z którymi spotkał się w innych krajach. Dzięki temu jest włoskim trenerem, ale nie jest dogmatykiem. Korzysta z tego, co dobre u jednych i drugich, ale nie poucza. Nie mówi, że Włosi powinni zacząć nadążać za światem, ale nie mówi też, że świat powinien z Włoch brać przykład.
WSZYSCY ZADOWOLENI
Właśnie to, że w jednej drużynie mogą grać holenderscy skrzydłowi, pomocnicy typu hiszpańskiego, wspierani przez stoperów aż stereotypowo włoskich, współpracujących z bramkarzem, który idealnie wszedł w buty Gianluigiego Buffona, dało dopiero idealne połączenie. Takie, w którym każdy uczestnik odwiecznej włoskiej debaty, widzi w tej drużynie to, co chce widzieć. Zarówno ten, który uważa, że Włosi powinni iść do przodu i grać odważnie, jak i ten, który twierdzi, że nie ma nic lepszego niż obrona i skrupulatne pilnowanie wyniku, jak przez ostatni kwadrans meczu z Belgią, siada przed telewizorem i triumfalnie patrzy na tego drugiego, krzycząc: “a nie mówiłem?!”.