Gdy Glasgow Rangers zostali zdegradowani do IV ligi, przed pierwszym meczem w nowej rzeczywistości odtworzono na Ibrox utwór Boba Marleya. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi w teoretycznie najgorszym dniu ich kibicowskiego życia radośnie kołysało się, śpiewając “don’t worry about a thing, cause every little thing gonna be alright”. Bo pewne rzeczy w futbolu dzieją się tylko po to, by potem bardziej docenić sukces, który po nich nastąpi.
Dziś może być trudno w to uwierzyć, bo w moich tekstach kompletnie tego nie widać, ale przez wiele lat w moim kibicowskim życiu istniała tylko Barcelona. Kiedy już w lecie 2000 roku otarłem łzy po partaczącej karne Holandii i jakoś przetrawiłem informację, że wielkie turnieje nie trwają cały rok, stanąłem przed dylematem co dalej. Problem zniknął błyskawicznie, gdy dowiedziałem się o istnieniu piłki klubowej i o tym, że Patrick Kluivert gra w Barcelonie. Zostałem więc kibicem Barcelony.
HOLANDIA W INNYCH KOSZULKACH
Zdaję sobie sprawę, że brzmi to, jak opowiadanie o czasach, w których “Michael był Murzynem”, ale przez większość dzieciństwa przeklinałem impuls pchający mnie w kierunku klubu z Katalonii, bo czułem, że wspieram zespół, który nigdy niczego nie wygra. Moja Barcelona była Holandią piłki klubowej, tylko grającą w brzydszych koszulkach. Gdy miała wygrać, przegrywała. Złe rzeczy spotykały zawsze ją. Można było być absolutnie pewnym, że każdy jej sezon zakończy się katastrofą, ale za to piękną. Miała wspaniałych Holendrów, którzy mieli tendencję, by pokłócić się w najgorszym momencie. Zawsze zatrudniała nieodpowiednich trenerów. I co roku miała jakiegoś nowego nieudolnego bramkarza. Z dzisiejszej perspektywy brzmi idealnie, ale jako dziecko jakoś nie umiałem tego docenić. Zazdrościłem kumplom, którzy potrafili szczerze kibicować Realowi z czasów Galacticos. Ja nie potrafiłem. Ten jego blichtr budził moją odrazę.
MARZENIE O FAZIE GRUPOWEJ
Moje wspomnienia kibicowskie to radość po tym, jak przewrotka Rivaldo w ostatniej chwili uratowała udział w eliminacjach Ligi Mistrzów. To strach przed kompromitacją, jaką byłoby odpadnięcie z Wisłą Kraków, które naprawdę zaglądało w oczy za każdym razem, gdy do główki wyskakiwał Grzegorz Pater. To płonna nadzieja, gdy obejrzało się u dziadków udany debiut młodego Alberta Jorquery, że może wreszcie trafi się nam porządny bramkarz. To ulga po tym, jak przyśniła mi się porażka z Teneryfą, a kilka dni później, gdy dorwałem się do telegazety, okazało się, że jednak było efektowne zwycięstwo. To wyrastanie w świadomości, że Real jest nietykalny, Valencia przepotężna, a Deportivo La Coruna też zwykle zbyt silne. Do tego zazwyczaj dochodziła jakaś sezonowa niespodzianka w rodzaju Mallorki, Celty Vigo czy Realu Sociedad, która też okazywała się nie do przeskoczenia. Dopiero okolice czwartego miejsca były realnym celem. Chociaż czasem trzeba się było cieszyć i z szóstego. Liga Mistrzów była marzeniem nie pod kątem walki o tytuł, lecz awansu do fazy grupowej.
JESZCZE NIE NADDRUŻYNA
Czasy Franka Rijkaarda przyniosły odmianę, wspaniałe kibicowskie uniesienia i poczucie wynagrodzenia za poprzednie kiepskie lata. Ale nawet ona, sięgająca po Ligę Mistrzów, zdobywająca mistrzostwa Hiszpanii, nie sprawiała wrażenia nadludzkiej drużyny. A już koniec jej cyklu, gdy dała się wyprzedzić Villarrealowi, zwiastował, że świat powraca do normy. Tymczasem przyszedł Pep Guardiola, wyrzucił tych, którzy mieli największy wpływ na chwiejność zespołu i perfekcyjnie zbudował wszystko od nowa wokół Leo Messiego. Mniej więcej wtedy zaczęło się moje pożegnanie z Barceloną. A przecież zaczął tak obiecująco. Od porażek z Wisłą Kraków i Numancią.
EMOCJONALNE POŻEGNANIE
Oglądanie tydzień w tydzień najlepszego piłkarza świata, o którym niektórzy mówili, że może zostać najlepszym w historii dyscypliny, nie było tym, czego szukałem w futbolu. Oglądanie całej jedenastki wybitnych piłkarzy trenowanych przez wybitnego trenera, tym bardziej. Przedmeczowe pytanie, czy Barcelona wygra dziś pięcioma, czy jednak siedmioma bramkami, zaczęło sprawiać, że coraz częściej odpuszczałem jej mecze kosztem takich, w których siły były bardziej wyrównane. To mniej więcej wtedy bardzo mocno wsiąknąłem emocjonalnie w Podbeskidzie Bielsko-Biała. Tam nie miałem poczucia, że jedyna zagadka przed meczem to rozmiary zwycięstwa. Zdecydowanie nie. Stopniowo przenosiłem zainteresowanie na niemiecką piłkę. W słynnych czterech starciach z Realem Madryt jeszcze zdecydowanie trzymałem kciuki za Barceloną, bo wciąż traktowałem je w kategoriach walki dobra ze złem, ale już w meczach z Bayernem Monachium, lepiej życzyłem ekipie Juppa Heynckesa. Niemiecka piłka zaczęła wchodzić na pierwszy plan.
MESSI JAKO MEKKA
Na osiemnastkę mama sprawiła mi najpiękniejszy prezent, czyli bilet na mecz Barcelony na Camp Nou. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Superpuchar Hiszpanii z Sewillą będzie moim emocjonalnym pożegnaniem z Barceloną. Zakończeniem dzieciństwa, wejściem w dorosłość. Na drużynę, z którą spędziłem tyle wieczorów, patrzyłem już wtedy innym okiem. Zwracało moją uwagę, że Xavi zwykle nie traci czasu na obracanie się z piłką, tylko ustawiony tyłem do bramki, podaje do stojących za nim partnerów, którzy błyskawicznie oddawali mu piłkę, gdy zdążył zwrócić się twarzą w kierunku ataku. Patrzyłem na to dreptanie Messiego i momenty nagłych przyspieszeń. Nie wiem, czy cieszyłem się tamtego wieczoru z jego goli. Raczej z tego, że widzę Messiego grającego na Camp Nou w koszulce Barcelony. Już wtedy było wiadomo, że skoro żyje się w jego czasach, trzeba przynajmniej raz zobaczyć Messiego. Wyjazd tam był jak pielgrzymka do Mekki. Wyjechałem stamtąd jako fan Barcelony jako miasta, ale już nie jako fan Barcelony jako klubu.
NOWA SIŁA
Piszę to wszystko, by opowiedzieć pokoleniu kibiców, którzy nie pamiętają Barcelony bez Messiego, dla których odpadnięcie w półfinale Ligi Mistrzów to kompromitacja, a brak mistrzostwa Hiszpanii to osobista obraza, że to stosunkowo nowe zjawisko. Nie zawsze tak było. Nie mam trzydziestki, a dobrze pamiętam czasy, gdy Barcelona miała tyle samo triumfów w najważniejszych europejskich rozgrywkach, ile Borussia Dortmund, Crvena zvezda, Steaua Bukareszt i trochę mniej niż Nottingham Forest. Tak było jeszcze w czasach, gdy Messi wchodził do drużyny. Barcelona to klub ważny, wpływowy, jeden z większych na świecie. Ale to, że w ostatnich piętnastu latach stał się aż tak wielki, było raczej historyczną anomalią niż normą.
BĘDZIE FAJNIE
Nie mam żadnych wątpliwości, że Barcelona jest dla mnie emocjonalnie stracona, bo nawet przegrywanie z ostatnich lat nie wzbudziło we mnie ani trochę fascynacji z dzieciństwa, ale tych, którzy nastawiają się teraz na koniec świata, uspokajam, że nic takiego nie nastąpi. Też będzie fajnie. Nie wiem, do jak niskiego pułapu zleci Barcelona, raczej jest zbyt wielka, żeby zlecieć bardzo nisko, a i rynek wygląda dziś inaczej niż dwadzieścia lat temu. Ale nawet jeśli będzie problem z seryjnym zdobywaniem mistrzostw Hiszpanii. Nawet jeśli na wygraną w Lidze Mistrzów trzeba będzie poczekać. Nawet jeśli będziecie częściej przegrywać z drużynami, z którymi dotąd nie przegrywaliście i tak będzie fajnie. Szybko wkręcicie się w ewentualną walkę o czwarte miejsce, nauczycie się traktować zdobycie Pucharu Hiszpanii jako duży sukces i docenicie wygraną w El Clasico. Przyzwyczaicie się do nowej rzeczywistości. Spytajcie kibiców Milanu. I nie zapomnijcie przy tym dowiedzieć się, jak po latach niepowodzeń, smakował im tegoroczny awans do Ligi Mistrzów.
MARLEY NA IBROX
Gdy Glasgow Rangers zostali zdegradowani do IV ligi, przed pierwszym meczem w nowej rzeczywistości odtworzono na Ibrox utwór Boba Marleya. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi w teoretycznie najgorszym dniu ich kibicowskiego życia radośnie kołysało się, śpiewając “don’t worry about a thing, cause every little thing gonna be alright”. Pewne rzeczy w futbolu dzieją się tylko po to, by potem bardziej docenić sukces, który po nich nastąpi. I by wszyscy dziennikarze, opiewając go, mogli wrócić do tego historycznego dna, rozpoczynając opowieść o tym, jak udało się ponownie dojść na szczyt. Wiele tekstów o mistrzostwie, które Rangersi w tym roku zdobyli po jedenastu latach przerwy, zaczynało się właśnie od tamtej piosenki Marleya na Ibrox.
PRZYSZŁOŚĆ JEST DZIŚ
Są kluby, w których, gdy złoty czas się kończy, faktycznie jest ryzyko, że już nigdy nie będzie takiego lata. Są jednak takie, o których wiadomo, że złe chwile służą tylko dodaniu przypraw do kibicowskiego życia. Barcelona z pewnością do nich należy. Nie wiem, czy czekanie na kolejne wielkie sukcesy zajmie rok, pięć, dziesięć, czy dwadzieścia lat. Ale gdy do nich dojdzie, większość tekstów o rozpoczęciu budowy czegoś nowego będzie się zaczynać tu, gdzie jesteśmy dzisiaj. W momencie, gdy Leo Messi opuścił Barcelonę. A to by znaczyło, że bez niego też jest jakaś przyszłość.
