Nicolę Zalewskiego warto było powołać do reprezentacji po to, by jego ojciec mógł przed śmiercią zobaczyć syna grającego dla Polski. I by kamery mogły uchwycić, jak zalewa się łzami. Warto mieć w głowie tę scenę za każdym razem, gdy piłkarza polskiego pochodzenia wychowanego poza krajem będzie się chciało nazwać farbowanym lisem. Bo w praktycznie każdej emigranckiej rodzinie jest ktoś, kogo debiut syna czy wnuka w reprezentacji Polski chwyci za serce.
Z debiutu Nicoli Zalewskiego w reprezentacji Polski najbardziej zapamiętałem moment, w którym kamera pokazała jego zalanego łzami ojca ubranego od stóp do głów w biało-czerwony strój. Siedział na trybunach w San Marino. Wiedział, że umiera. Dwa tygodnie później zmarł. Pytano, jaki jest sens powoływać na wyrost zawodnika, który w ogóle nie gra w Romie. Okazało się, że choćby taki. By jego ojciec przed śmiercią zdążył zobaczyć swojego syna w koszulce kraju, z którego kiedyś wyemigrował. Mam dziwne, może naiwne przekonanie, że akurat Nicola Zalewski faktycznie nigdy nie wybierze gry dla reprezentacji Włoch. Nawet gdyby wyrósł na gwiazdę Serie A do czasu, gdy będzie mógł jeszcze zmienić reprezentację. Ktoś, kto widział, jakie emocje wywołała gra dla Polski w jego ojcu, raczej by tego nie zrobił.
DEBATA O CASHU
Przypominam tamte obrazki sprzed miesiąca, bo w ostatnich tygodniach rozgorzała dyskusja o kolejnym zawodniku wychowanym poza Polską, który chciałby grać w naszej reprezentacji. Sprawa Matty’ego Casha jest o tyle trudniejsza, że Zalewski od początku deklarował chęć gry dla Polski, grał w młodzieżowych kadrach, mówi po polsku, a Cash ujawnił się, dopiero gdy zorientował się, że w rywalizacji o najsilniej obsadzoną prawą obronę na świecie nie ma większych szans. A dyskusja o nim obudziła najgorsze demony z czasów przed Euro 2012. Z mierzeniem, kto jest prawdziwym Polakiem i kto zasługuje na grę w reprezentacji.
RODZINNY PRZYPADEK
Mój dziadek jest w połowie Serbem. Nie mówi po serbsku. W Serbii był kilka razy w życiu i to już jako mocno dojrzały człowiek. Nazwisko ma polskie. Całe życie spędził w Polsce. Bez żadnej wątpliwości jest Polakiem. Gdyby jako nastolatek dobrze grał w piłkę i zainteresowałaby się nim reprezentacja Serbii, na pewno zostałby tam obwołany - według polskiej nomenklatury – farbowanym lisem. Bo patrząc z zewnątrz na jego życie, nie ma z Serbią nic wspólnego oprócz pochodzenia. Nie zaśpiewałby hymnu. Nie wyrecytowałby serbskiego odpowiednika “kto ty jesteś”. Na derbach Belgradu pierwszy raz był jako siedemdziesięciolatek. Bałkańscy dziennikarze i influencerzy stwierdziliby, że cynicznie wykorzystuje pochodzenie, by wprosić się do reprezentacji, bo w Polsce go nie chcą i zabiera w ten sposób marzenia jakiegoś chłopaka, który po ulicach Kragujevaca zawsze biegał w koszulce reprezentacji Serbii. I który wychował się na Draganie Dżajiciu, a nie na Włodzimierzu Lubańskim. I mimo że wszystkie logiczne przesłanki mówiłyby, że mają rację, w rzeczywistości głęboko by go ranili. Bo dziadek w meczach Serbia – Polska zawsze miał poważne wątpliwości, komu kibicować, co dla mnie zawsze było trudne do zrozumienia. Ale zawsze sprawiał wrażenie, jakby znacznie cieplej myślał o tym teoretycznie odleglejszym z jego narodów. Być może dlatego, że zawsze owiewała go jakaś tajemnica. A tutaj wszystko było swojskie i znane. Dziadek jest także Serbem. Tyle że trzeba w to uwierzyć na słowo, bo udowodnić ciężko.
SPEŁNIENIE MARZEŃ
Ciągnijmy sprawę dalej. Uznajmy, zgodnie z prawdą, że mój dziadek jednak nie rokował na piłkarza formatu reprezentacyjnego i nigdy nie został postawiony przed tym dylematem. Ale powiedzmy, że już ja zdradzałbym odpowiedni talent. Dla mnie kilka pokoleń później, serbskie korzenie rodziny to już tylko ciekawostka. W kraju pradziadka byłem dwukrotnie, jedynie w celach turystycznych. Pojedynczych zwrotów z serbskiego znam jeszcze mniej niż dziadek. Nie mam żadnych wątpliwości komu kibicować, gdy Serbia gra z Polską. I choć zasadniczo dobrze jej życzę, lubię filmy Kusturicy i melodie Bregovicia, nic mnie z tym krajem nie wiąże. Oprócz dziadka. A to jest bardzo ważne oprócz. Bo wyobrażam sobie całkiem hipotetycznie, że gdybym miał propozycję gry dla Serbii, nie potraktowałbym jej wyłącznie cynicznie. Przez wzgląd na dziadka, dla którego byłoby to ważne. Ja mógłbym sobie kalkulować, czy w ten sposób łatwiej mi będzie zapracować na duży transfer i czy rozwinę swoją karierę. Ale gdzieś w rodzinie byłby ktoś, kogo taka wiadomość trafiłaby w samo serce. I jestem przekonany, że gdyby podczas mojego debiutu w reprezentacji Serbii kamera znalazła na trybunach dziadka, byłby zalany łzami jak Krzysztof Zalewski. A dzień później w prasie nazwano by mnie farbowanym lisem.
RZADKI CYNIZM
Opisuję tu historie rodzinne tylko po to, by pokazać, jak bardzo zagmatwane i delikatne są wszelkie tematy związane z narodowością i pochodzeniem. Że cynizm, o który tak często posądzamy zawodników polskiego pochodzenia wychowanych w innych krajach, jest raczej rzadszą pobudką, niż nam się wydaje. I pewnie, że Cash, Obraniak, Polanski, Boenisch i inni raczej nie stawiali reprezentacji Polski na pierwszym miejscu. Ale jednak jest duża szansa, że w ich domach mówiło się o Polsce z sympatią, śledziło wyniki reprezentacji i że wszyscy ci ludzie są jednak wychowywani w duchu pozytywnego myślenia o polskich korzeniach. Nawet jeśli na zewnątrz tego nie widać, bo nie potrafią o tym opowiedzieć. Nawet jeśli u nich samych nie jest to bardzo silne uczucie, lecz luźna sympatia, w ich rodzinach najprawdopodobniej jest ktoś, komu ich gra dla Polski spełni marzenia. A większość ludzi raczej lubi, gdy mama, tata, dziadek albo babcia są z nich dumni, bo spełniło się ich marzenia.
NARASTAJĄCE ZJAWISKO
Czy z Cashem, czy z innymi zawodnikami, zjawisko będzie narastać. Dotychczas zdarzały się tylko pojedyncze rodzynki. Cash urodził się w 1997, Zalewski w 2002 roku. Czyli wszyscy wciąż jeszcze przed wejściem polski do Unii Europejskiej i prawdziwymi migracjami po całym kontynencie. Od roczników 2004 i starszych można się spodziewać fali polskich piłkarzy wychowanych w innych krajach, ale noszących polskie nazwiska. Wrzucanie każdego do worka z napisem “farbowane lisy” nie jest ani mądre, ani sprawiedliwe. Jestem już z pokolenia jeżdżącego na Erasmusy i studiującego z ludźmi z innych krajów. Gdybym przejrzał listę facebookowych znajomych, spora część tych ze studiów jest dziś w związkach małżeńskich z obcokrajowcami. Pewnie nie w każdym mieście i nie w każdej części Polski, ale z perspektywy krakowskiej to coś absolutnie powszechnego. Prawdopodobieństwo, że mąż koleżanki ze studiów pochodzi ze Szczecina jest równie wysokie, jak to, że pochodzi z Lyonu albo Bari. A to oznacza, że za dwadzieścia lat dziennikarze z Polski będą się zastanawiać, czy ich dzieci są odpowiednio polskie, by grać w naszej reprezentacji.
JEDYNE KRYTERIUM
Przeglądanie stężenia polskości w czyjejś krwi to jedna z najgorszych rzeczy, jakie można w takich sytuacjach robić. Zgadywanie na odległość prawdziwych intencji ludzi, których kompletnie nie znamy, też nie ma żadnego sensu. W czasach, gdy zjawisko będzie się nasilać, jest tylko jedno wyjście z sytuacji. Zaufać przepisom państwowym. Są ściśle określone sposoby, by zdobyć polskie obywatelstwo. I kryteria, komu należy się polski paszport z tytułu pochodzenia. Jeśli dany piłkarz je spełnia, powinien mieć prawo gry w reprezentacji Polski. Skoro państwo daje komuś prawo głosowania w polskich wyborach, nie widzę powodu, by nie dawało do gry w piłkę w biało-czerwonej koszulce. Jestem jednoznacznie przeciwko naturalizacjom. Przyspieszonym trybom nadawania obywatelstwa, tylko dlatego, że ktoś dobrze gra w piłkę. Jeśli jednak ktoś w zupełnie zwyczajnym trybie może zostać Polakiem, nie można mu odbierać prawa gry w reprezentacji Polski. Masz polski paszport, jesteś traktowany na równi z innymi polskimi piłkarzami. Niezależnie od tego, czy wychowałeś się na ulicach Nottingham, czy Łodzi.
TRAKTOWANI NA RÓWNI
Traktowany na równi oznacza dokładnie tyle i nic więcej. Selekcjoner ma prawo powołać danego zawodnika, ale ma prawo stwierdzić, że go nie potrzebuje. Ma prawo uznać, że nie widzi w danym zawodniku poświęcenia, które widzi w innym. Albo dojść do wniosku, że ten, który mówi po polsku, lepiej wpływa na atmosferę w szatni niż ten, który nic nie rozumie. Sam zawodnik, jeśli zależy mu na zrobieniu kariery w reprezentacji, powinien traktować to poważnie, grać z poświęceniem i ćwiczyć język, by lepiej funkcjonować w grupie. To już jednak jego sprawa, nie nasza. My mamy oceniać, jak gra, a nie, czy jest wystarczającym Polakiem. Jeśli ma paszport z orzełkiem, to jest wystarczającym. Jego motywacje to też sprawa drugorzędna. Zwłaszcza że raczej żaden piłkarz nie chce grać w reprezentacji po to, by strzelać samobóje i przegrywać mecz za meczem. Raczej zależy mu na tym, by szło jej jak najlepiej. Nie ma sensu przeprowadzać za każdym razem wielkich debat na temat Casha, Zalewskiego czy kogokolwiek innego. Dopóki gracz Aston Villi nie ma polskiego paszportu, nie ma tematu. A gdy będzie miał paszport, będziemy dyskutować. Ale wtedy już o tym, czy nadaje się na wahadło lepiej niż Kamil Jóźwiak i jak wypada w porównaniu z Bartoszem Bereszyńskim. Retorykę o “farbowanych lisach” zostawmy Janowi Tomaszewskiemu. I myślmy o tym członku rodziny Casha, który w momencie jego debiutu dla Polski, zaleje się łzami.