Pomimo 16 lat obecności na grime’owej scenie, pochodzący ze wschodniego Londynu Ghetts dopiero teraz nagrał swoje opus magnum. Trzeci studyjny album brytyjskiego rapera to przykład na połączenie tego, co wartościowe w podziemiu z odpowiednim marketingiem i umiejętnym ograniem artystycznego wizerunku.
Fifteen years hard work, no breaks or therapy - rapuje Ghetts w otwierającym najnowszą płytę utworze Fine Wine. Justin Clarke nie jest pierwszym - i nie ostatnim - przykładem tego, że ciężką pracą można osiągnąć zasłużone szczyty, nawet jeśli los regularnie rzuca kłody pod nogi. Nie zawsze jest to możliwe podczas rookie year, nie zawsze w pierwszej dekadzie artystycznej aktywności. A droga do wymarzonego sukcesu była u Ghettsa szczególnie wyboista. Jeszcze w nastoletnim wieku trafił do więzienia, skąd wyszedł na wolność w 2003 roku. Dwa lata później wjechał debiutancki mikstejp artysty, który wtedy występował pod nieco innym aliasem - Ghetto. Należał też do kultowej londyńskiej ekipy N.A.S.T.Y Crew, w której skład wchodzili m.in. Kano, D Double E, Footsie i Jammer. Później razem m.in. z Devlinem, Wretchem 32 i Scorcherem udzielał się w składzie The Movement. Doborowe towarzystwa.
Po kilkunastu latach kariery, której znaczna większość skupiała się na niezależnych i undergroundowych wydawnictwach, 36-letni raper uzbierał na swoim koncie sześć mikstejpów, trzy studyjne albumy i dwie EP-ki. Dziw bierze, że dopiero w 2021 roku artysta zaliczył majorsowy debiut - jego najnowsze dzieło ukazało się nakładem Warnera. Wcześniejsze nagrania trafiały pod skrzydła mniejszych wytwórni, których optyka rzadko wykraczała poza grime. To właśnie w tym gatunku specjalizował się przez długie lata Ghetts, który na początku XXI wieku stanowił jeden z mniej popularnych, ale wciąż istotnych filarów stanowiących o sile tego rapowego gatunku. Na agresywną stylówę i muzykalność rapera z pewnością miały wpływ jego karaibskie korzenie oraz wychowywanie się we wschodnim Londynie, którą to część multikulturowego europejskiego ośrodka uważa się za kolebkę grime’u.
Liryka jest najważniejsza
A oprócz niej sekcja smyczkowa, dęciaki i głośne nazwiska. Na najnowszym albumie Ghetts kompletnie ugrzecznił swój sound, odstawił na bok młodzieńczy gniew, dla którego katalizatorem był uliczny, wkurwiony grime. W zamian postanowił - być może za sugestią stojącej za jego plecami gigantycznej wytwórni - że na Conflict of Interest zaprosi śmietankę międzynarodowego rapu, popu i r’n’b, a wszystko opatrzy ckliwymi aranżacjami i melancholijnym wajbem.
Co z tego wyszło? Płyta skrojona idealnie pod bardziej mainstreamowego odbiorcę, ale też nie plamiąca gustu wymagających słuchaczy. Z jednej strony czuć na niej grime’owe naleciałości, jest truskulowy brytyjski rap, a z drugiej - imponujące nazwiska na featuringach i przystępniejsza forma. Zresztą jeśli ktoś śledził uważnie dokonania Clarke’a to z pewnością zauważył, że skłonność ku delikatności popartej wyczerpującym lirycznym storytellingiem pojawiała w większej dawce się już na poprzedniej płycie Ghetto Gospel: The New Testament, a sporadycznie również na wcześniejszych. Jak widać, uduchowienie przyszło raperowi z wiekiem. Zresztą, sam zainteresowany podkreślał w wywiadzie dla Dummy, że nie jest wielkim fanem nostalgii, grime dał mu niezbędną bazę, ale nie czuje potrzeby wracania do oldskulowych brzmień. Większą satysfakcję dają mu rozwój i eksploracja nowych muzycznych terenów, co wyraźnie słychać na nowym albumie, a dowodem niech będzie wers z Fine Wine: let’s talk about legacy, I don’t care about nostalgia, my best years are ahead of me. I takie podejście trzeba szanować.
Kiedy patrzy się na tracklistę Conflict of Interest, ciężko nie piać z zachwytu. Hegemoni brytyjskiego grime’u Skepta i Stormzy, doświadczeni Giggs i Wretch 32, młoda fala, która zdążyła już sporo namieszać, czyli Dave, Jaykae i Pa Salieu, a do tego jeden z najpopularniejszych Brytyjczyków bez podziału na kategorie, czyli Ed Sheeran. O sile albumu stanowią też wokalistki - Emeli Sandé, Moonchild Sanelly, Aida Lae i Hamzaa. Konkretna paka.
Ale wracając do meritum: to właśnie teksty są fundamentem, wokół którego Ghetts zbudował swoją pozycję. I nie inaczej jest na majorsowym debiucie. Przykładem imponujący, prawie siedmiominutowy numer Autobiography, w którym dostajemy przelot przez różne etapy jego kariery. Started out in Nasty Crew/Just after Dizzee Rascal blew. (...) People always ask me how The Movement start/First I met Devlin through a mutual spar. Ten osobisty strumień świadomości to moment, w którym Brytyjczyk zalicza szczytową formę.
Raper regularnie kładzie linijki, w których podejmuje ważne kulturowo-społeczne tematy, mówi o ojcostwie, wspomina ciężkie młodzieńcze czasy, podsumowuje karierę i patrzy z podniesionym czołem w przyszłość. Conflict of Interest trwa ponad godzinę i warto chociaż raz dokładnie przesłuchać go od deski do deski, bo storytelling odgrywa tu główną rolę. I w czasach, kiedy zamiast albumów ludzie słuchają głównie tematycznych playlist, algorytmicznych rekomendacji, moodzików lub singli, jest to po prostu rzadkość.
Tell NME I find it funny they ignored us
Conflict of Interest to nie jest zła płyta, nie jest przeciętna, ale nie jest też wybitna. Podobnie jak TYRON slowthaia, Psychodrama Dave’a, EDNA Headiego One’a czy Big Conspiracy J Husa, żeby wymienić kilka wyspiarskich przykładów z ostatnich kilkunastu miesięcy. Co jednak rzuca się w oczy to traktowanie artystów znajdujących się na przecięciu komercyjnego i ambitniejszego rapu ze sporą dozą kredytu zaufania, żeby nie powiedzieć bezpośrednio - ocenianiu ich albumów na wyrost. W kategorii przesadnych zachwytów bryluje słynny magazyn NME, a wtórują mu m.in. The Guardian, The Line of Best Fit czy The Observer. Nie da się ukryć, że faworyzowanie rodzimych raperów jest w ich recenzjach aż nadto zauważalne. To trochę tak, jakbyśmy przyznawali (w skali 0-5) same czwórki i piątki ostatnim albumom Bedoesa, Kukona, Szpaka, Żabsona, Smolastego czy Margaret. Jakby to wyglądało? No średnio bym powiedział, tak średnio.
Doskonale widać to na przykładzie Conflict of Interest, płycie solidnej, rzetelnie wyprodukowanej, wypakowanej po brzegi jakościową zawartością i przemyślanej pod względem marketingowym. Ale czy zasługującej na średnią ocen 95/100 według agregatora Metacritic? No nie wiem. Jest to zwyczajnie produkt dowieziony w zadowalającym stopniu, który absolutnie nie kłuje w uszy poziomem muzycznym, ale też ani nie odkrywa zupełnie nieznanych sonicznych rejonów, nie stanowi gatunkowego kamienia milowego, ani nie oferuje czegoś, czego nie słyszeliśmy już wcześniej. 16 tracków to dużo, a Ghetts nie był w stanie zaoferować na wszystkich z nich zabójczego poziomu. Nie ma tu singlowych strzałów, nie ma sytuacji all killer, no filler, a za to momenty, które spokojnie można przewinąć są regułą. Ta płyta jest trochę jak przysłowiowa zupa pomidorowa, którą lubią wszyscy. Konflikt interesów? Raczej wzajemne porozumienie.
To dojrzały album dojrzałego muzyka, który postanowił wejść w romans z mainstreamem, mając pod kontrolą ostateczne brzmienie swojego dzieła. Spełni swoją rolę, bo dla znających Ghettsa będzie to nostalgiczny moment, a dla wielu mniej obeznanych z rapem słuchaczy - idealny gateway drug do eksplorowania brytyjskiego grime’u i drillu, a także odkrywania artystów, którzy przesuwają obecnie artystyczne granice i pchają rozwój sceny naprzód. Wychodzi więc na to, że jest to sytuacja z kategorii win-win.