Sylwester to dla wielu czas w roku, kiedy trzeba się zastanowić nad muzyką, która będzie pomagać tworzyć odpowiedni nastrój przez cały wieczór. Są tacy, którzy podobne dylematy mają co tydzień, bo dbają o to, by mecze ekstraklasy dobrze brzmiały. Piotr Nagel, który od blisko trzydziestu lat dba o stadionową muzykę w trakcie spotkań Piasta Gliwice, opowiada o tym, jak powstaje oprawa dźwiękowa meczu ekstraklasy.
Zbliża się sylwester, ludzie zastanawiają się, jaką muzykę włączyć, tworzą playlisty. A jak powstaje playlista towarzysząca meczowi ekstraklasy?
Piotr NAGEL: - W Gliwicach mamy pięć-sześć ustalonych playlist, które są wykorzystywane w różnych częściach. Niektóre utwory pojawiają się zawsze, inne tylko wtedy, gdy mamy na to czas. Jeszcze inne są zarezerwowane na specjalne okazje. Rzadko puszczamy utwory polskich wykonawców, ale po mistrzostwie Polski pojawiły się dwa utwory Mroza – „Nic nie musimy” i „Jak nie my, to kto”, które zostały dobrze przyjęte przez kibiców. Gole celebrujemy dżinglem z utworu „Maria” Scootera. Przynieśli go nam kibice, mówiąc, że chcieliby, aby w ten sposób świętowało się bramki dla Piasta. Fani też mają więc wkład w to, co leci z głośników.
Podobno pracuje pan nad oprawą dźwiękową meczów Piasta już od blisko trzydziestu lat. W jakim stopniu pana osobisty gust muzyczny wpływa na to, co kibice w Gliwicach słyszą podczas meczów?
W momencie, gdy rodziła się koncepcja, by wskrzesić Piasta, pracowałem na kopalni „Gliwice”. Dyrektor klubu Andrzej Tarachulski mnie stamtąd znał, bo wcześniej współpracował z Carbo Gliwice, który był związany z kopalnią. Kiedy Piast zaczynał grać coraz lepiej i wchodził z B klasy do A klasy, na meczach zaczęło się pojawiać po 500-600 osób i trzeba było zadbać o jakieś nagłośnienie. Razem z kolegą z kopalnianego radiowęzła pozbieraliśmy jakieś stare, sprzętowe śmieci i zorganizowaliśmy pierwszy system nagłośnienia na stadionie. Ktoś musiał zacząć mówić do mikrofonu i w podobnym czasie dołączył do nas Andrzej Sługocki, który do dziś jest spikerem i z którym współpracujemy, wzajemnie się uzupełniając. Na pewno są utwory, które są przeze mnie akceptowane bardziej, inne mniej, ale na pewno nie można się kierować wyłącznie własnym gustem. Muzyka nie może być ważniejsza niż widowisko.
Nie jest jednak tak, że jest pan tylko od włączania piosenek wybranych przez kogoś innego.
- To, że czasem trzeba piosenki ustawiać według odpowiedniego układu i rezygnować z własnych ambicji, nie znaczy, że trzeba całkowicie pójść na łatwiznę. Staram się schlebiać gustom kibiców, nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzam, ale gdyby ktoś do mnie przyszedł i poprosił o puszczenie utworu Zenka, pewnie byłby to mój koniec na tym stadionie.

Były sytuacje, w których na siłę próbował pan forsować jakiś utwór i nie spotykało się to z aprobatą?
- Są piosenki, które gra się na stadionach wielu klubów piłkarskich poza Polską i uchodzą za tzw. evergreeny stadionowe. To znaczy, że w każdym miejscu i na każdym stadionie będą dobrze brzmieć. Czasem trzeba się jednak do nich przyzwyczaić. Kiedy zaczęliśmy na naszym stadionie puszczać utwór zespołu Gerry and Pacemakers „You’ll never walk alone”, znany przede wszystkim ze stadionów Liverpoolu czy Borussii Dortmund, nie było to zbyt dobrze odbierane przez naszych kibiców. Wymagało to lat pewnejwojenki podjazdowej, ale w końcu przyszedł moment, w którym kibice powiedzieli, że chcieliby usłyszeć ten utwór. Gdy w eliminacjach Euro U-19 reprezentacja Polski grała w Gliwicach z Irlandią, puściłem ten utwór, a gdy trener rywali go usłyszał, od razu się ożywił. Przez pewien czas miałem ambicję, by stworzyć oprawę muzyczną zupełnie inną niż gdziekolwiek indziej. Wplatałem elementy muzyki, której słucham prywatnie, czyli jazzu. Wielu ludziom się to nawet podobało, ale nie zawsze pasuje to do meczów. Graliśmy też rockowe wersje utworów Chopina, przede wszystkim „Etiudę rewolucyjną”, która ma takiego kopa, że się w głowie nie mieści. Mamy ją dalej na playliście, ale teraz pojawia się już rzadziej. Na moment, gdy jedna z rockowych stacji została patronem medialnym Piasta trochę zmieniliśmy charakter granej muzyki, właśnie w stronę cięższych brzmień.
Jak dochodzi do tego, że dany utwór wskakuje na pana playlistę? Ma pan skrzywienie zawodowe polegające na tym, że na każdym stadionie zwraca pan uwagę na to, jaką gra się tam muzykę?
- To nie kwestia skrzywienia, ale chęci uczenia się. Ciągle się zastanawiam, co by się u nas mogło przyjąć. Niektóre grane przez nas utwory przyniosłem ja, niektóre Andrzej Sługocki, niektóre inni ludzie z klubu. Kiedyś ktoś wymyślił, że gramy nie to, co trzeba. Stworzył własny zestaw i okazało się, że 60% tego, co przyniósł, była też na naszym. Zdarza się, że wyszukuję inspiracji za granicą. Do Gliwic wprowadziłem utwór „Fire” grupy Kasabian, który często jest grany podczas meczów Leicester City. Kibice przejęli go od kapeli, która pochodzi z tego miasta. Puszczamy też piosenkę „Rocketman” Eltona Johna, grany często na meczach Watfordu, gdzie był właścicielem. ACDC pojawiło się u nas, bo słyszeliśmy, że to jeden z ulubionych zespołów Kamila Glika, który nawet do ramówki na meczach reprezentacji zaproponował „Thunderstruck”. U nas też go od tego czasu słychać. Zresztą ich inne utwory również, bo oni – oprócz warstwy słownej – dbają też o to, by była dobra warstwa muzyczna. Gdyby się uprzeć, całą ich świetną płytę „Power up” można by puszczać każdemu zespołowi w trakcie rozgrzewki.
Muzyka rockowa sprawdza się na stadionach najlepiej?
- Widać to po największych arenach świata. W Monachium, w Liverpoolu czy Manchesterze gra się głównie rocka, bo ma rytm, który często niektórym wystarcza. Jednym z klasycznych rockowych utworów stadionowych jest „Seven nation army” zespołu The white stripes, który towarzyszył Euro 2008, a później został wprowadzony m.in. przez Bayern. Zawsze śledzimy utwory towarzyszące mundialom czy mistrzostwom Europy. W Anglii jest dużo ostrzejszych utworów z bardzo elegancką linią muzyczną. Niektórzy chcieliby więcej metalu i taki, który ma dobrą linię, też jest wykorzystywany, ale to nie może być zbyt radykalne. Wiele osób chciało u nas puszczać Iron Maiden, jednak z nimi jest ten problem, że trudno znaleźć w ich wykonaniu utwory, które nadawałyby się w warstwie tekstowej do puszczenia na stadionie. Wiele z nich jest o głębokim rozchwianiu emocjonalnym. A nie o to chodzi na trybunach. Tam ma by coś, co zmotywuje i ukierunkuje serce na pomoc w odniesieniu zwycięstwa. Czasem więc nie wszystko pasuje.
A jak jest z rapem? Jeśli kibice nagrywają własne utwory, to raczej właśnie z tego gatunku. Na niektórych stadionach się je odtwarza.
- My też mamy dwa takie utwory – „Piastów gród” i „Piastoholicy”, zrobione w stylu rapowym i wykorzystujące elementy skandowania ze stadionem. Problem twórczości kibicowskiej dotyczy przede wszystkim jakości. Gdyby piosenki były dobre tekstowo i nagraniowo, nie ma problemu, by puścić je na stadionie. Mam płyty z twórczością nagraną przez kibiców, wydane przez Legię Warszawa i Lecha Poznań i uważam, że w dalszym ciągu jest w tej kwestii pole do popisu. Inna sprawa, że rap jest często trudny dla widowiska, bo oprócz warstwy rytmicznej jest jeszcze tekstowa, która w tej muzyce często jest ważniejsza. A na stadionie często ciężko to wyeksponować. Wreszcie muzyka łagodzi obyczaje, a teksty rapowych kawałek nie zawsze opierają się na szacunku do rywala.
Co więc musi mieć utwór, by sprawdził się na stadionie?
- Kiedy ktoś przychodzi do mnie z propozycjąpiosenki, analizuję ją zawsze pod kątem warstwy tekstowej i muzycznej. Obie są równie ważne. Jedna i druga muszą się zgadzać, by powstał utwór stadionowy. Mogą być przeróżne gatunki, ale te dwa kryteria muszą być spełnione. Gdy Kamil Glik był kapitanem Torino, raper Willi Peyote nagrał o nim utwór. Chcieliśmy go puścić w Gliwicach, ale ostatecznie nie poszedł, bo w warstwie tekstowej było tam słychać obrażanie kibiców Juventusu.
Nawet jeśli było to po włosku i pewnie mało kto by zrozumiał?
Nawet. Bo jeśli fragment tego utworu poleci na stadionie, a ktoś go usłyszy w relacji telewizyjnej, za pięć minut może się okazać, że w Piaście jesteśmy ksenofobami. Kibicom na stadionie nikt ust nie zatka, ale klub musi pilnować, co odtwarza.
Najważniejszy utwór, który odtwarzacie, to ten grany w momencie wejścia drużyn na murawę. Jak go wybieraliście?
- Koncepcje się przez lata zmieniały. Gdy szliśmy z niższych klas do III ligi, graliśmy na wejście „Eye of the tiger”. W trzeciej lidze przeszliśmy na „Marsz imperium” z „Gwiezdnych Wojen”, który towarzyszył nam dość długo. Po pierwszym awansie do ekstraklasy zastanawialiśmy się, co wybrać i postawiliśmy na utwór „Jump” Van Halena. A później podczas prezentacji zespołu po zdobyciu mistrzostwa Polski kibice sprezentowali drużynie specjalnie napisany utwór. Jest dobrej jakości, napisał go zawodowy muzyk, nagrano go w profesjonalnych warunkach, co słychać. Ma styl hymn rycerskiego, przez co bardzo pasuje do momentów poprzedzających mecz.
W czasach, kiedy kibice przychodzili na stadiony, kto był waszym głównym adresatem: fani, czy piłkarze? Dla kogo przede wszystkim graliście?
- Często jest tak, że kibic nie potrzebuje wiele, by być zmotywowanym. Muzyka jest tylko dodatkiem w przestrzeni. Wypełniaczem ciszy. Podkładem widowiska. Z kolei, jeśli chodzi o piłkarzy, motywowanie się jest w tej chwili na takim poziomie realizowane przez psychologów sportowych i trenerów, że raczej to, co leci z głośników stadionowych, nie ma dla nich aż tak wielkiego wpływu. Chodzi o to, by linia muzyczna nie przeszkadzała w odbiorze widowiska.
Powiedział pan to w taki sposób, jakby muzyka nie miała większego znaczenia. A jednak gdyby piłkarze wchodzili na boisko przy zupełnej ciszy, też czuliby się jakoś dziwnie.
- To prawda. Zdarzają się sytuacje, w okresach, kiedy drużynie nie idzie, a z głośników puszczę jakiś utwór, który nie wywołuje żadnych emocji, dzwoni do mnie kierownik drużyny i prosi, żeby zagrać coś z kopem, bo jest zbyt nudno. Jeśli Adam Fudali widzi, że zawodnikom trzeba czegoś ostrzejszego, by bardziej ich pobudzić, zgłasza się bezpośrednio do mnie. A ja mam już przygotowane na takie sytuacje „Welcome to the jungle” i tego typu utwory. Trzeba jednak cały czas mieć w głowie także to, że rozgrzewka zaczyna się w momencie, gdy realizator organizuje transmisję. Pod to musimy podporządkowywać muzykę z głośników. Kiedy nagrywane są przedmeczowe wywiady, nie może być za głośno. Czasem trzeba całkowicie wyłączyć muzykę. Dobra współpraca z realizatorem jest ważniejsza niż wcielanie w życie własnych pomysłów.
To dlatego coraz rzadziej słychać teraz utwory odtwarzane tuż po końcowym gwizdku, jako swego rodzaju pieśni zwycięstwa?
- Zgadza się. Obecnie widowisko piłkarskie jest nastawione na kibica telewizyjnego. Musimy więc także w warstwie dźwiękowej wykonywać obowiązki wynikającego z tego, że występujemy w ekstraklasie. Musimy zagrać odpowiednie reklamy, a po zakończeniu meczu nie ma za dużo czasu na celebrację, bo zaczynają się studia telewizyjne, czy rozmowy z trenerami albo piłkarzami. Telewizja nie chce, byśmy dokładali do tego swoją warstwę muzyczną. Dla niej lepsza jest cisza w eterze. Po meczu gramy zwykle dopiero wtedy, gdy obowiązki telewizyjne już się skończą, a kibice przyjezdni jeszcze czekają na wyjście ze stadionu. Wtedy wspólnie czegoś słuchamy do momentu, w którym ruszą w drogę do domu.
Ma pan jakieś miejsce na świecie, które jest dla pana absolutnym wzorem? Ideałem oprawy muzycznej meczu piłkarskiego?
- Nie, bo to zawsze kwestia możliwości, która jest do wyciągnięcia ze sprzętu. Nagłośnienie stadionowe zwykle nie jest stricte muzyczne, lecz ma służyć utrzymaniu porządku na stadionie i ułatwiać spikerowi komunikację z kibicami. To nie są więc głośniki tej klasy, by jakość odtwarzanej muzyki mogła kogoś położyć na kolana. Oprawa muzyczna na meczach europejskich pucharów czy reprezentacji często wydaje się lepsza, bo dochodzi do niej warstwa emocjonalna. Wszystko wydaje się piękniejsze, lepsze. Niedoskonałości zaczynają się wygładzać. Gdy muzyka zgra się z emocjami, nikt nie powie, że była słaba.
Rozmawiał Michał Trela