Zakładnik własnego hype’u. Dlaczego Darko Milicić stał się wielką wtopą NBA

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Minnesota Timberwolves
Christian Petersen/Getty Images

LeBron James, Carmelo Anthony, Chris Bosh, Dwayne Wade – czołówka draftu NBA 2003 to postacie, które dzisiaj możemy śmiało nazywać legendami ligi XXI wieku. Co więcej, „King James” uważany jest za jednego z najlepszych koszykarzy w historii basketu. Wszyscy dołączą lub już dołączyli do Koszykarskiej Galerii Sław. Pomiędzy LBJ-em a „Melo” wybrano w loterii jeszcze jednego gracza. Darko Milicić do dziś jest obiektem szydery, choć to on pierwszy z tego rocznika cieszył się z mistrzowskiego pierścienia. Dlaczego nieznanego Serba Detroit Pistons wybrali z drugim numerem?

Angielskie słowo „bust” oznacza fiasko. W środowisku amerykańskiej koszykówki używa się go w kontekście zawodników, którym na początku towarzyszyło wielkie zainteresowanie i tak zwany „hype”, a którzy później okazali się po prostu słabi. Zupełnie nie nawiązywali do prognoz, jakie wobec nich były tworzone. Za klasyczny przykład gracza tego typu uchodzą między innymi Anthony Bennett (numer 1 draftu 2013), Sam Bowie (wybrany przed Jordanem) czy Greg Oden (wybrany przed Kevinem Durantem).

W niektórych przypadkach na przeszkodzie stawały problemy zdrowotne. Oden co rusz narzekał na urazy, głównie kolan. Nie rozegrał zbyt wielu spotkań, choć gdy występował, nie spisywał się tragicznie. Przykład Darko Milicicia jest inny. Serb stał się po prostu mocno podpompowanym prospektem, który nie odnalazł się w nowej, amerykańskiej rzeczywistości.

O DWÓCH TAKICH, CO STWORZYLI TALENT

Gdy Luka Doncić wchodził do NBA, również był ogromnym talentem. Na jego korzyść działał fakt, że od lat występował już na poziomie seniorskim i to w jednym z najlepszych klubów Europy, Realu Madryt. W ostatnim sezonie przed przeprowadzką wybrano go MVP sezonu zasadniczego i Final Four Euroligi. Miał ogromne obycie w grze przeciwko dorosłym koszykarzom w rozgrywkach uważanych za drugie najsilniejsze na świecie. Dziś można zastanawiać się, czy wybór z trzecim numerem w 2018 roku nie był zbyt niski. Wszak Deandre Ayton i Marvin Bagley III kompletnie nie dorównują mu umiejętnościami.

Z Miliciciem sprawa wyglądała inaczej. Jego atutem od zawsze były warunki fizyczne. Już jako junior dominował nad rówieśnikami. Jako dorosły mierzył 213 centymetrów, co w Ameryce oznacza równe siedem stóp. Jedna z teorii wysnuta po latach mówi, że Serb sam niezbyt garnął się do koszykówki (przynajmniej do zaawansowanej gry), ale był popychany przez najbliższych oraz trenerów, którzy nie chcieli, by taki kolos zaprzepaścił świetne geny. Druga jest poniekąd powiązana z pierwszą. Milicić przeżył wojnę jugosłowiańską. Mając dziesięć lat usłyszał, że jego ojciec został zabity, lecz później na szczęście informacja okazała się nieprawdziwa. Musiał jednak zmieniać miejsce zamieszkania. Gdy odkrył, że dysponuje wielkim talentem, miał zmobilizować się do zrobienia kariery w koszykówce, aby w ten sposób zarobić duże pieniądze, które pomogłyby rodzinie. Podane teorie nie znalazły jednak oficjalnego potwierdzenia u źródła.

Przed 2003 rokiem silny skrzydłowy grał dla serbskiego Hemofarmu Vrsac. Warto podkreślić, że nie chodzi tu o zespół seniorski, ale juniorski. Nawet nim notował statystyki na poziomie kilku punktów i zbiórek na mecz. Liczby zupełnie bez szału. Co poza warunkami zatem stało za tym, że Milicić z zawodnika bez obycia w dorosłym koszu stał się tak wielkim talentem, że znany amerykański dziennikarz Marc Stein publicznie zastanawiał się, czy nie powinien być numerem jeden draftu? Odpowiedzi można szukać w historii Tony’ego Ronzone’a i Chada Forda.

Pierwszy był na początku XXI wieku scoutem Detroit Pistons odpowiedzialnym za rynek europejski. Po świetnej grze Dirka Nowitzkiego i Paua Gasola, a także starszych kumplach ze Starego Kontynentu, NBA mocniej otwierała się na ten rejon. Ford z kolei był dziennikarzem ESPN, którego jednak nikt w wielkim świecie sportu nie znał. Chciał wyrobić sobie renomę poprzez historie o młodych, koszykarskich talentach, których nikt nie zna. Liczyć, że gdy taki gość zrobi karierę, to i on stanie się popularniejszy, bo przecież śledzi jego poczynania dłużej od konkurentów.

Obaj panowie udali się do Serbii, gdzie natrafili na Milicicia. Występował w juniorskich kadrach, więc dla krajowych ekspertów nie był anonimem. Dla Amerykanów już tak. Ford napisał obszerny reportaż o zawodniku, gdy ten na kilka miesięcy przed draftem trafił do seniorskiego zespołu Hemofarmu. „Nie powinieneś oglądać LeBrona Jamesa?” – spytał się koszykarz dziennikarza na powitanie. Z pobytu obu panów powstało sporo materiału. Ronzone też był zadowolony z tego co widział, bo Milicić prezentował się bardzo solidnie. Doceniał jego zdolności atletyczne i strzeleckie. Wraz z Fordem dysponowali wiedzą tajemną. Nikt w Stanach nie wiedział kim jest Serb. Każdy zerkał przede wszystkim na Jamesa, któremu od dawna towarzyszyła nieprawdopodobnie wielkie uwaga mediów.

W 2002 roku Nuggets z piątym numerem wybrali Gruzina Nikoloza Tskitishvilego. Mocno się na nim sparzyli, bo wybrali go nieco w ciemno. Skrzydłowy nie był marginalną postacią euroligowego Benettonu Treviso. Po latach okazał się być obieżyświatem, co do którego potencjału mocno się pomylono. Wtedy jednak wiązano jeszcze z nim nadzieje. Z Miliciciem było podobnie, z tą różnicą, że jego jedyną stycznością z Euroligą, była gra przeciwko krajowym rywalom w lidze, którzy występowali również w najlepszych rozgrywkach kontynentu.

„On ma ruchy, które przypominają mi Hakeema Olajuwona” – pisał Ford w tekście „Milicic not your typical European teen phenom”, którego tytuł już miał dawać do myślenia, że koszykarz jest zawodnikiem różniącym się od dotychczasowych koszykarzy z Europy grających w NBA. Ten artykuł był jedną szansą zapoznania się z sylwetką zawodnika. Jako że został w nim przedstawiony jako wielki talent, dla niespełna osiemnastoletniego skrzydłowego zorganizowano pokazowy trening do Nowego Jorku. Ford i Ronzone postanowili zaprosić ludzi z Pistons na czele z generalnym menedżerem Joe Dumarsem.

BŁYSK W ODPOWIEDNIM MIEJSCU I CZASIE

Po latach można powiedzieć, że do Milicicia uśmiechnęło się szczęście. Wtedy jednak ludzie z Detroit zastanawiali się, jakim cudem nikt nie odkrył wcześniej tak świetnego talentu. Trening w Nowym Jorku był najlepszym w wykonaniu Serba. Wszystko mu wychodziło – rzuty, dryblingi, gra w izolacji itp. Zrobił ogromne wrażenie na ludziach z Michigan. Były skaut Pistons, Will Robinson, porównywał go nawet do Wilta Chamberlaina. Człowiek, który odkrył dla organizacji wspomnianego Dumarsa czy Granta Hilla uważał, że jedyne co może stanąć mu na przeszkodzie do sukcesu, to… zła kobieta.

Milicić miał kolejne treningi, ale nie były one już tak fenomenalne jak ten pierwszy. Być może ten w Nowym Jorku wcale również nie stał na wysokim poziomie, ale swoje zrobiła promująca machina Forda i Ronzone’a? Sztab Serba musiał załatwiać z NBA specjalne zezwolenie na dołączenie do draftu, bo nie łapał się w dolny próg wieku (18 lat) przed zgłoszeniem (45-dniowe okienko przed ceremonią). Gdy dostał, szybko ustalono, że skrzydłowy z Nowego Sadu to numer dwa draftu. Mało kto wierzył, że James nie zostanie wybrany z jedynką. Świetna reklama zawodnika przeprowadzona przez dwie osoby, jeden genialny trening i pozytywny stereotyp o wielkich zawodnikach z Europy, którzy podobnie jak Nowitzki i Gasol staną się gwiazdami ligi sprawił, że w bohaterze tekstu widziano niemal drugiego zbawiciela po LeBronie.

Pistons w tamtym okresie należeli do grona najlepszych klubów NBA. W 2002 roku dotarli do półfinałów, a rok później do finałów Konferencji Wschodniej. Z reguły tak dobre wyniki nie oznaczają wyboru z dobrym numerem w drafcie. Są one przeznaczone dla ekip, które mają najgorsze bilanse. Detroit wybierali z numerem drugim, bo kilka lat wcześniej otrzymali wybór drafcie w ramach wymiany z Memphis Grizzlies. Nominalnie to ekipa z Tennessee miała drugi pick, ale że pozbyła się jego, to zamiast ich wybierały „Tłoki”. Trzeba przyznać, że wybór Milicicia był oczywisty, ale z perspektywy składu drużyny Larry’ego Browna niepotrzebny, gdyż w tamtym okresie szkoleniowiec nie musiał narzekać na brak rosłych zawodników. W zespole występowali między innymi Ben Wallace, Rasheed Wallace czy solidny rezerwowy Corliss Williamson.

KICKBOKSER I SADOWNIK

O tym jak potoczyły się losy Milicicia w NBA wie wielu fanów NBA. Wybrany pomiędzy Jamesem a Anthonym był głębokim rezerwowym Pistons. W pierwszym sezonie notował średnio zaledwie 1,4 punktów na mecz przy niecałych pięciu minutach gry. W play-offach było jeszcze gorzej, bo jego średnia zdobyć wyniosła bagatela… 0,1 pkt/mecz. Nie zmienia to nic w tym, że Serb już w pierwszym roku pobytu za oceanem mógł cieszyć się z pierścienia. Skrzydłowy stał się najmłodszym mistrzem NBA w historii.

Milicić grał w Pistons do 2006 roku. Później zwiedził Orlando, Memphis, Nowy Jork, Minneapolis i Boston. Najlepsze liczby wykręcał w Timberwolves, gdzie w życiowym okresie rzucał po niecałe dziewięć punktów na mecz. Po latach Serb przyznał, że nie czuł się doceniany przez kluby NBA. Uważał, że James mógł liczyć na większy komfort w Cleveland niż on w Detroit. Potrafił jednak przyznać się do błędu jeśli chodzi o zaangażowanie w treningi.

- Byłem niezwyciężony jako nastolatek, myślałem, że będzie to trwać wiecznie. Sądziłem, że skoro mam talent od Boga, to nic więcej nie potrzebuję, ale to nie tak. Bóg daje talent, ale ty musisz zapracować, żeby dobrze go wykorzystać – mówił kilka lat temu serbskiemu dziennikowi „Blic”.

Koszykarz zakończył karierę w 2012 roku, choć trzy lata później na chwilę ogłosił powrót. Finalnie nic z tego nie wyszło. W międzyczasie zamienił basket na kickboxing. Zawalczył nawet na oficjalnej, profesjonalnej gali w rodzinnych stronach, lecz przegrał przez techniczny nokaut. Oprócz sportów walki zaangażował się także w sadownictwo, tworząc kilkudziesięciohektarowy sad.

Bohater tekstu pojawia się czasem na meczach koszykówki w Serbii, ale nawet amatorska gra sprawia mu wiele problemów zdrowotnych. Dziś cieszy się życiem. Lata temu głośno zrobiło się o nim po filmie, na którym bez koszulki i bez użycia rąk pije piwo do akompaniamentu serbskich, patriotycznych pieśni. Przez niecałe dziesięć lat gry za oceanem zarobił ponad pięćdziesiąt milionów dolarów. Na biedę nie narzeka. Na zmarnowany potencjał chyba też nie. Zapytany o pozostałych zawodników z pierwszej piątki draftu 2003, potrafił żartobliwie przyznać: „To byłaby najlepsza czołówka w ostatnich latach, może nawet w historii, gdyby nie ja”.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.