Wyjście z grupy na mistrzostwach świata to sukces reprezentacji Polski, niezależnie od tego, w jakich okolicznościach go wywalczyliśmy. Mecz z Argentyną przypomniał jednak, że o tych okolicznościach warto dyskutować.
Po mistrzostwach świata w Katarze najlepszym przyjacielem polskich kibiców powinien zostać Salem Aldawsari. Reprezentant Arabii Saudyjskiej nie tylko strzelił Meksykowi gola w doliczonym czasie gry, pieczętując nasz awans do 1/8 finału, ale przecież w meczu z nami zmarnował rzut karny, co było punktem zwrotnym nie tylko tamtego spotkania, ale i całej fazy grupowej w naszym wykonaniu.
Polacy świętują awans po raz pierwszy od 36 lat i nie sposób nie przyznać, że pomogło nam w tym szczęście. Nie jest to określenie mające umniejszyć Czesławowi Michniewiczowi czy zawodnikom, jednak ten, kto obejrzał wszystkie trzy spotkania w grupie, musi przyznać, że czynnik losowy odegrał pewną rolę w tym, że gramy dalej.
To jest awans wywalczony dzięki drobiazgom, kilku odbiciom piłki, które ułożyły się dla nas po myśli, ale sam styl reprezentacji Michniewicza jest taki, że aby odnieść dzięki niemu sukces, wszystko musi pójść dobrze. Z Meksykiem, Arabią Saudyjską i Argentyną nie do końca może było tak, że los całkowicie nam sprzyjał. Ale koniec końców wyszło na nasze. Michniewicz igrał z ogniem, nawet wyczekując w końcówce środowego meczu, lecz ostatecznie może ogłosić triumf.
Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Polacy zrobili absolutne minimum, żeby awansować. W meczu otwarcia zremisowali z Meksykiem 0:0 i owszem, można było później mówić, że do wygranej zabrakło niewiele, skoro Robert Lewandowski zmarnował rzut karny, ale sama gra była bardzo słaba, a w ofensywie nie stworzyliśmy żadnego realnego zagrożenia. Później udało się pokonać Saudyjczyków dzięki dobrej organizacji gry, wykonywaniu solidnie planu, wykorzystaniu dwóch sytuacji i znakomitej formie Wojciecha Szczęsnego. Ale już z Argentyną heroizm naszego bramkarza na nic się nie zdał, dopóki koła ratunkowego nie rzucił nam Aldawsari.
O samym meczu z Leo Messim i spółką trudno się rozwodzić. Nawet piłkarze po końcowym gwizdku podkreślali, że liczy się tylko awans, a o stylu zaraz każdy zapomni. Nie wiem, czy to adekwatne tłumaczenie, jednak to też pokazuje, jak Michniewicz zaraził zawodników wiarą co do swoich metod. Polacy z Argentyną zagrali bardzo zachowawczo. Widać było, że w głowach siedzą różne scenariusze, a jeden był oczywisty – remis da nam awans bez oglądania się na innych.
Michniewicz przed meczem zapowiadał, że nie da się z Argentyną zagrać na 0:0. I jeśli chodziło mu o to, że to niemożliwe, bo sami nawet nie spróbujemy ich zaatakować, a oni coś strzelą, to miał rację. W drugiej połowie Albicelestes złapali duży luz, a dwie bramki zdobyli po przepięknym wykończeniu akcji. Wcześniej od nerwów na chwilę uratował nas Szczęsny, broniąc rzut karny Messiego i przechodząc do legendy polskiej piłki. W 1974 roku w drodze po trzecie miejsce Polaków dwa karne bronił Jan Tomaszewski – teraz, choć sukces jest o znacznie mniejszej skali, to Szczęsny odbił dwie jedenastki w fazie grupowej.
Dla niego to turniej prawdziwego odkupienia. To w tym roku jeden z najlepszych bramkarzy na turnieju, a patrząc na wkład w wyniki swojej drużyny, zapewne w ogóle najlepszy. Oba karne bronił Szczęsny w bardzo ważnych momentach tuż przed końcem pierwszych połów, dzięki czemu do szatni schodziliśmy uniesieni, a nie zdołowani. To on, Bartosz Bereszyński i Lewandowski mogą czuć się ojcami tego awansu.
Mimo wszystko ten awans do 1/8 finału mundialu w Katarze w wykonaniu Polaków wygląda trochę jak zaliczenie matury na 30%. Zakuć, zdać, zapomnieć. Nie trzeba było robić niczego więcej, więc dlaczego niby mieliśmy coś robić? Wiem, że to uproszczenie i nie chcę absolutnie sugerować, że wysłaliśmy na turniej drużynę nieprzygotowaną, która prześlizgnęła się na łatwym zestawie pytań. Tego nie można Michniewiczowi zarzucić, bo on zawsze ma dobrze przygotowany plan taktyczny i choć „laga bonito” wejdzie do słowników po tych mistrzostwach, to defensywnie i pod kątem analizy przeciwnika, do każdego meczu podeszliśmy bardzo rzetelnie. Widać było, że znamy słabe punkty rywali i różnica pomiędzy meczem z Meksykiem a kolejnym z Arabią była widoczna, choć podejście zastosowaliśmy podobne.
Z Argentyną liczyło się tylko to, żeby przetrwać, i gdyby nie Aldawsari w drugim meczu, udałoby się to wyłącznie na podstawy tabeli fair-play i mniejszej od Meksykanów liczby żółtych kartek. Jeśli to nie jest definicja zdania na 30%, to trudno o lepszą. To dlatego trudno zignorować okoliczności tego awansu – to, że trzy z sześciu połówek meczu w grupie zagraliśmy słabo, rzadko mieliśmy pomysł na grę w ofensywie czy to, że oddaliśmy w sumie 19 strzałów, a przyjęliśmy 50 uderzeń rywali. Pojawiały się też głosy, że gra w chodzonego w ostatnich minutach przeciwko Argentynie to „Japonia bis” i rzucało się w oczy, że chcemy unikać kartek. Nie atakowaliśmy, nie graliśmy fizycznie, tylko liczyliśmy, że wynik drugiego meczu się w tym momencie ułoży dla nas korzystnie. I się ułożył.
Choć z drugiej strony – może nam się to tak zwyczajnie, po ludzku należało? Można tu przecież odwrócić sytuację i przypomnieć te wszystkie momenty, kiedy zwycięstwa i sukcesy przechodziły nam obok nosa albo uciekały w ostatniej chwili i stwierdzić, że mistrzostwa w Katarze nam za to wszystko oddają. W końcu – i znów nie mam zamiaru nikomu tutaj umniejszać – coś poszło po naszej myśli. Mieliśmy wreszcie odrobinę szczęścia.
Największy sukces to sam wynik, ale i to, że udało nam się odwrócić mundialowy trend. Wreszcie nie przegraliśmy na otwarcie. Wreszcie wygraliśmy „mecz o wszystko”. Na końcu, w ostatnim meczu, mieliśmy za to trochę szczęścia, a do tego wszystkiego dochodzi znakomita forma bramkarz, wyraźny lider w osobie Lewandowskiego i doświadczeni zawodnicy, którzy grają dobry turniej.
Niedzielny mecz z Francją będzie już inny. Nie będziemy mogli stać i zaakceptować bezbramkowy remis, tylko trzeba będzie poszukać swoich szans przeciwko urzędującym mistrzom świata. Michniewicz na pewno przygotuje podobny plan do tego, jaki oglądaliśmy w fazie grupowej, ale nie możemy być pasywni. Dla niego wyjście z grupy z kadrą to już wielkie osiągnięcie i biorąc pod uwagę, że nie przepracował w reprezentacji nawet roku, to trzeba przyznać, że wykonał wszystkie postawione przed nim zadania. Dyskusja o okolicznościach i stylu jest jednak potrzebna, ale na nią przyjdzie czas po meczu z Francją.