Marcin Płuska ma dopiero 33 lata, a jako trener pracował już we wszystkich czterech grupach III ligi. Zaczynał jako asystent u Marka Papszuna, a siedem lat temu prowadził na własny rachunek Widzew Łódź, gdy trzeba było zbierać historyczny klub. Latem przejął Olimpię Grudziądz, gdzie po spadku wymieniono zdecydowaną większość kadry. Puchar Polski początkowo traktowali jako wyjazd do odbębnienia, aż wylądowali w półfinale z dziejowym sukcesem czwartoligowca. Wisłę Kraków byłego selekcjonera Jerzego Brzęczka pokonali ulubionym sposobem, czyli stałym fragmentem gry i neutralizacją rywala. „Planowanie wariantów rozegrania to jak praca magika: tu coś pokażę, tam odwrócę uwagę, a zaraz mogę wyciągnąć ci telefon. Albo królika z kapelusza” – opowiada szkoleniowiec, który w półfinale spróbuje zatrzymać Lecha Poznań.
Jest o rok młodszy od stopera Adriana Karankiewicza i nie ma 56 występów w ekstraklasie tak jak Marcin Warcholak. Ale wiek i doświadczenie przestają mieć znaczenie, kiedy do głosu dochodzi przekaz. „Nigdy nie miałem problemu z doświadczonymi piłkarzami, jeśli już to z takimi o 4-5 lata młodszymi ode mnie, bo myśleli, że nie ma między nami żadnej różnicy. Dla mnie nie liczy się, kto ile ma lat, tylko jak pracuje i jak zarządza grupą. Czy to, co chcemy przekazać, daje zawodnikom korzyści. Zawsze obronisz się wyłącznie jakością przekazu. To nie jest tak, że starego psa nie możesz nauczyć nowych sztuczek” – tłumaczy nam 33-letni Marcin Płuska, który zmierzy się w półfinale Pucharu Polski z Maciejem Skorżą.
NIGDY NIE LEKCEWAŻ AUTU
Jego największym dotychczasowym sukcesem było wyeliminowanie Wisły Kraków prowadzonej przez Jerzego Brzęczka w ćwierćfinale. Czwartoligowiec lepiej wykonywał rzuty karne, niż chociażby Michal Skvarka, ale to Biała Gwiazda musiała odrabiać straty w trakcie spotkania. Olimpia Grudziądz zaskoczyła już w 2. minucie gry po sprytnym, wypracowanym rozegraniu rzutu z autu. Szybko zdobyta bramka sprawiła, że cofnęli się bardziej niż planowali, ale udawało im się wybraniać wszystkie strefy, które sobie założyli. Momo Cissé wyrównał, lecz jedenastki dały nam kolejną sensację na miarę Błękitnych Stargard Szczeciński z sezonu 2014/15. Wtedy również to Lech zatrzymał ich na etapie półfinału.
„Z Wisłą Kraków w szatni zaczynaliśmy od tego, że nazwiska nie grają. To duża jakość piłkarzy, inne budżety, historia, ale to wszystko ulatnia się w tunelu i przestaje mieć znaczenie. Liczy się 5 elementów: plan na mecz, zaangażowanie, determinacja, wiara i charakter. Aby wygrać, cała pięść musi być zaciśnięta, wszystkie pięć elementów zagrać. Apelowałem też do rezerwowych, aby się nie obrażali. Pokazywałem, że nie mamy ławki rezerwowych, tylko kadrę meczową i każdy będzie potrzebny. W defensywie skupiliśmy się na obronie przestrzeni. Ale mieliśmy wszystko rozpracowane: skoki pressingowe, plan na grę, stałe fragmenty gry, każdy aut zaplanowany” – tłumaczył nam Marcin Płuska. I to właśnie rozegranie z autu dało im błyskawiczne prowadzenie. Niektórzy powiedzieliby, że za szybko, ale udało im się doprowadzić sytuację do szczęśliwego finału.
TO TYLKO NARZĘDZIA
Trzeba oddać, że w kwestii stałych fragmentów gry Olimpia Grudziądz ma niezwykle szeroki wachlarz możliwości. Kiedy siedzimy z trenerem Płuską, on sam daje mi wyzwania, abym przeanalizował, jak czwartoligowi rywale bronią rzuty rożne i wymyślił, jak można ich zaskoczyć. Sprawia wrażenie, że mógłby o tym rozmawiać godzinami. Pokazuje mi swoje sztuczki: tu zostawić nieruchomo faceta, aby odwracał uwagę, tu bronią strefą, tam indywidualnie, największego i najlepiej główkującego wykorzystać jako zasłonę dymną. Seria niewidocznych na pierwszy rzut oka zagrań, które mają doprowadzić do sytuacji bramkowej. Na każdy mecz mają przygotowane po jednym standardowym dochodzącym i odchodzącym wariancie dośrodkowania, a także 3-4 przyszykowane konkretnie pod przeciwnika. „To nie jest tak, że mam bzika na punkcie stałych fragmentów gry. Uwielbiam każdy element gry, który przybliży cię do zwycięstwa. Atak pozycyjny, atak szybki, bez różnicy” – opowiada.
Ale statystyki mówią same za siebie. To jest ich konik. W rundziej jesiennej zdobyli 11 bramek po ataku pozycyjnym, kolejne 12 to były szybkie przejścia po przejęciu piłki, ale prawie połowa to właśnie stałe fragmenty gry, na co składa się 9 rzutów rożnych, 5 dośrodkowań z wolnych, 3 rzuty wolne bezpośrednie, 2 karne i 1 wrzut z autu. Mają to dopracowane, bo i sztab szkoleniowy przykłada do tego sporą uwagę. „Liczby pokazują, że taka praca się opłaca. Nikt nie pamięta, że z Wisłą Kraków wygrywamy po aucie i dalej się wybroniliśmy, tylko pamięta awans do półfinału Pucharu Polski. Cała reszta to narzędzia. Chodzi o przybliżanie do wygranej” – słyszymy.
NIE CHCIELI BYĆ PRZYSTANKIEM
Kiedy prezes klubu z Grudziądza Tomasz Asensky zaprosił Płuskę na spotkanie, ten miał przygotowany cały plan działania, czym przekonał zarząd. Cały model gry został szczegółowo wytłumaczony, chociaż w trakcie sezonu same plany na ustawienie ewoluowały. Pokazał nagrania z rezerw Miedzi Legnica, jak chce wykonywać skoki pressingowe, jakich sektorów bronić, na jakich strukturach mu zależy. Kluczem było, aby rywale nie grali między ich formacjami. Zobrazował każdy aspekt gry: odległości między formacjami, odległości między zawodnikami, strefy finalizacji, rozwinięcia i budowania. Wyczerpująco pokazał, jak chce grać w piłkę i jaki ma plan treningowy na każdy tydzień.
I podjął się misji, aby ponownie dać Grudziądzowi trzeci poziom rozgrywkowy, czyli II ligę. Mimo wymiany większości kadry, stworzenia kadry z kilkunastu nowych twarzy, plan był realizowany, chociaż aktualnie Olimpia spadła na drugie miejsce kosztem Kotwicy Kołobrzeg. To, co wydarzyło się w Pucharze Polski, należy traktować jak gigantyczny bonus. Czwartoligowiec znalazł się w finałowej stawce z Lechem Poznań, Legią Warszawa i Rakowem Częstochowa.
Prawda jednak jest taka, że na pierwszy wyjazd do Krakowa na Hutnik pojechali z podejściem, że trzeba po prostu zagrać ten Puchar Polski. Przyświecała im historia Błękitnych, bo mają trzech graczy z przeszłością w tym klubie, ale nie mieli wielkich nadziei. To były same początki, kadra się poznawała, a na Hutnik pojechali w kilkunastu. Wkurzyło ich jednak, że przeciwnicy bardziej opowiadali o kolejnej rywalizacji z Olimpią Elbląg, niż o tej pucharowej potyczce. „Mamy być przystankiem do Elbląga?” – myśleli z podrażnioną ambicją. I awansowali. Później wykorzystali słabość Warty Poznań Piotra Tworka, ograli rezerwy Kolejorza, zanotowali szalony powrót ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki, aż pokonali Wisłę po rzutach karnych.
JAK U MICHAŁA ANIOŁA
Marcin Płuska zaczynał jako asystent Marka Papszuna i absolwent AWF-u. Pracował na poziomie III ligi w Widzewie Łódź, Pelikanie Łowicz, Pogoni Siedlce, a przez moment także Hetmana Zamość, zanim covid pokrzyżował plany. Dużym zawodem było dla niego objęcie rezerw Miedzi Legnica, gdzie rzeczywistość mocno rozjechała się z planami. Wtedy jego ambicja i perfekcjonizm zostały podrażnione, aż pojawiła się oferta z Olimpii Grudziądz, gdzie mógł rozpocząć pracę zupełnie po swojemu.
Jego przemyślenia na temat piłki sięgają największych detali. Choćby tego, z jakich stref boiska procentowo padają najczęściej bramki. Zobaczył to na przykładzie Bayernu Monachium i Manchesteru City, a później zbadał, czy podobnie jest w Łodzi, Puławach, Łagowie czy Grudziądzu. Zakazuje zawodnikom strzelania z ostrego kąta czy odradza uderzenia z 30 metrów, bo nie widzi w tym większego sensu. Podobnie jak w treningu strzeleckim z szeroko ustawionymi piłkami czy dalekim dystansem. Piłkarze Olimpii na pamięć wiedzą, gdzie statystycznie mogą zdobyć bramkę, a gdzie tylko podpowiada im to wyobraźnia. „Każdy pamięta gole z 25-28 metrów. Cmokamy nad nimi, stadiony świata, to zostaje w głowie. Ale trzeba sobie zadać pytanie: ile rzeczywiście takich bramek pada? Serce się raduje przy pięknych trafieniach, ale trzeba być realistą. Zmiennych jest wiele jak twoja pozycja, nastawienie rywala, ale wolimy kalkulować potencjalny sukces” – tłumaczy Płuska.
Zanim zaczęli się rozwijać, piłkarze musieli pojąć wszystkie jego zasady. Istnieje pewien dekalog ustawień fabrycznych, których zawsze należy się stosować. Przypomina to puzzle, które bardzo łatwo można poskładać w fazach przejściowych. Może na poziomie czwartej ligi niektórzy wygrywają spotkania samymi umiejętnościami, a w tygodniu grają w dziadka i siatkonogę, ale Marcin Płuska woli mieć rozpisany każdy detal i rozpracowane od A do Z każdego przeciwnika. Tam wszystko bazuje na taktyce. „Jest u mnie miejsc na luz, ale nie ma go aż tak wiele. Może inni osiągną sukces z luźniejszym podejściem, ale czy wtedy na pewno się rozwijają? U mnie chodzi o to, aby było co wspominać, ale też, aby piłkarze czuli, że wychodzą mądrzejsi z tej współpracy” – opowiada 33-latek.
A między pokazywaniem kolejnych analiz Pogoni Nowe Skalmierzyce, Jaroty Jarocin czy Stolem Gniewino, Marcin Płuska rzuca: „To tak jak mówił Michał Anioł: szczegóły tworzą doskonałość, a doskonałość nie jest już szczegółem, tylko zbiorem tych wszystkich wartości”. Ustawienie ciała w pozycji otwartej, percepcja gry, podanie na lepszą nogę kolegi, ustawienia fabrycze drużyny – to jest elementarz. I to sprawiło, że Olimpia Grudziądz ma szansę poprawić osiągnięcie Błękitnych i zagrać o finał Pucharu Polski. Samo pojawienie się na tym etapie i możliwość rywalizacji z najlepszą kadrą w Polsce jest nagrodą za metodyczną pracę wykonaną w ostatnich miesiącach.