Piłkarscy idole mają to do siebie, że zamrażasz ich w pamięci, by po latach nie widzieć, że jeden to moczymorda, a drugiemu łeb sparciał. Każdy z nas ma takiego towarzysza dzieciństwa – człowieka od rozbudzania marzeń i dodawania wiary. Każdy ma worek indywidualnych przeżyć. Ale nie każdy potrafi opowiedzieć o tym tak jak zrobił to Paolo Sorrentino w „Ręce Boga”.
Pep Guardiola powiedział kiedyś, że widział w Buenos Aires mural. Dotyczył Diego Maradony i brzmiał: „Nieważne, co zrobiłeś z własnym życiem. Ważne, co zrobiłeś z naszym”. Nie ma chyba piękniejszej definicji idola. Futbol z każdym rokiem kreuje nowych bohaterów, ale żaden z nich, jeśli przepuścimy go przez filtr własnego życia, nie przebije bożków z przeszłości.
Dla mnie Ronaldo nie jest żadnym Cristiano, tylko gościem z króliczymi zębami, którego wieszałem na ścianach po golach na mundialu '98. Ktoś inny kochał się w ruletach Zinedine’a Zidane’a. Jeszcze inny dorastał przy Ronaldinho. Wszystkich łączy jedno: potrzeba szukania wzoru i przyjmowania go z nabożnością.
Paolo Sorrentino miał szczęście, że dorastał w latach, gdy futbol można było chłonąć, a nie konsumować. Nerw wzrokowy nie przerabiał takiej plątaniny kamer i informacji, a idol nie wypadał lodówki albo z Instagrama. „Ręka Boga” jest filmem o bolesnym dorastaniu i szukaniu własnej drogi. Nie ma w nim soundtracku, bo soundtrackiem jest Maradona. To melodia życia Sorrentino – jego punkt oparcia i ucieczka od rzeczywistości.
Niesamowite jest to, jak bardzo futbol potrafi władać wyobraźnią. W pewnym momencie miasto snuje opowieści o Diego jadącym w Fiacie Panda, mimo że ten jeszcze nie pojawił się w Neapolu.
Pod tym względem idole są jak święci. Mają dar do objawień, a ich aura jest tak silna, że ludzie zaczynają wierzyć. Każdy tworzy własną wersję bożka: różny był Ronaldo dla mnie i różny dla ciebie. Inny był Zidane. I inny jest też Maradona, gdy bierze się za niego gigant współczesnego kina.
Sorrentino mówi, że musiał skończyć pięćdziesiątkę, żeby zmierzyć się z traumą własnej młodości. Niewielu ludzi może powiedzieć, że gdyby nie Maradona, byliby martwi. On może, ponieważ w chwili, gdy jego rodzice ginęli w domu od wycieku gazu, oglądał mecz na Stadio San Paolo. – Diego na mnie czeka – mówił kilka godzin wcześniej, rezygnując ze wspólnego wyjazdu. Miał 17 lat.
To oczywiście kolejne wzmacnianie mitu. Każdy buduje wokół idola własną historię – widzieliśmy to choćby w niedawną rocznicę śmierci Diego, gdy setki Argentyńczyków przyleciało do Neapolu i każdy opowiadał coś innego. Maradona był treścią ich życia, wspólnikiem doświadczeń i liną, na której trzymają przeszłość.
Sorrentino właśnie po to zrobił „Rękę Boga”: chciał jeszcze raz wrócić do Neapolu lat 80. Pogrzebać w dawnej traumie, ale też oddać hołd miejscu oraz człowiekowi, które go zbudowały. – Gdybyś miał wybrać między transferem Maradony a bzyknięciem ciotki Patrizii, co byś wybrał? – pada pytanie w filmie. – Maradonę – odpowiada młody Fabietto, alter ego reżysera, mimo że ciotkę ubóstwia na zabój.
Sorrentino pięknie oddaje tę epokę: wąskie uliczki miasta i motocykle z trzema pasażerami, palące się papierosy, zapach gotowanego makaronu i mecze oglądane na balkonie jak na Włocha przystało. Telewizory nie mają pilota. Zegary są kwarcowe, a na San Paolo nie ma toalet, wszyscy sikali przecież na ścianę. Neapol był wtedy obskurnym miejscem, zaraz po wielkim trzęsieniu ziemi, z wojną między starą a nową Camorrą i zrujnowanymi przez narkotyki rodzinami.
To, że Maradona trafił w takie miejsce, jest darem od losu. Wygranie dwa razy Serie A i Pucharu UEFA – cudem. Tysiące kibiców zainwestowały w Diego oczekiwania i nadzieje, a on nie zostawił ich samych. Był maszyną do uszczęśliwiania ludzi.
Dwa razy byłem w Neapolu i to jest nieprawdopodobne jak od ponad trzech dekad to miasto oddycha Maradoną. Diego jest jak obrazek Świętego Januarego – na każdym rogu i w każdej kapliczce. Takiego idola już nie będzie, bo podaż bohaterów i rekordów z nimi związanych jest dziś tak sztucznie pompowana, że znacząco obniża ich wartość.
Coraz mniej jest miejsce na lokalne mity i unikalne doświadczenia. Wszystko jest przecież podane na tacy za pomocą Internetu. Sorrentino mówi, że to Diego był jego pierwszym spotkaniem ze sztuką. To on budzi w nim starą pasję, która dzięki wspomnieniom stoi za drzwiami. Szybko przypomina sobie jakim człowiekiem był 30 lat temu. Idol był cały czas z nim, podróżując z miejsca na miejsce.
Ciekawe jest to, że obaj nigdy się poznali. Sorrentino publicznie podziękował Maradonie zaraz po tym, gdy zdobył Oscara za „Wielkie Piękno”. Niby chwilę rozmawiali przez telefon, ale kilka miesięcy później na meczu w Madrycie Diego nawet go nie poznał. Podali sobie dłoń i tyle.
Był już w innym świecie. Miał inne ciało. Inaczej też mówił, co pokazuje, że idol najlepszy jest wtedy, gdy widzimy go na odległość. Czasem nie warto ich poznawać. Niech żyją w naszych głowach i historiach.
* Film "Ręka Boga" od 15 grudnia dostępny jest też na Netflixie.