„Zaułek koszmarów”: piękny film, który nie porywa (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
zaułek koszmarów.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Nieprzypadkowo w większości recenzji Zaułka koszmarów autorzy tak mocno podkreślają imponującą warstwę wizualną nowego filmu Guillermo Del Toro. Głupio przyznać, że takiemu mistrzowi fabuła tym razem wyślizgnęła się z rąk.

Tym razem bez wątków paranormalnych, bo aby szukać tytułowych koszmarów, nie trzeba sięgać po sci-fi, wystarczy przyjrzeć się ludziom. A ci, jak kierujący czymś na kształt wesołego miasteczka osobliwości Clem Hoately (Willem Dafoe), są wystarczającym ucieleśnieniem hasła piekło jest w nas. Gdy go poznajemy, właśnie rzuca żywego koguta do pożarcia bezimiennemu świrowi; uwięzionemu mężczyźnie, który jest jedną z atrakcji przerażającego cyrku. W rzeczywistości, jak później wyjawi Clem, facet był po prostu alkoholikiem, którego pech polegał na tym, że trafił na sadystycznego przedsiębiorcę, który nie miał skrupułów, by nafaszerować go opium, uwięzić i pokazywać płacącym za bilety.

Dokładnie w tym momencie do tego miasteczka trafia tajemniczy Stan (Bradley Cooper). Nosi się trochę jak Indiana Jones, ale zamiast zaginionej arki poszukuje dachu nad głową i czegoś do zjedzenia; Stan jest jedną z ofiar finansowego kryzysu, szalejącego w międzywojennej Ameryce. Jak wielu mu podobnych tuła się po kraju w poszukiwaniu pracy. I znajduje ją w cyrku – najpierw jako facet od przynieś, podaj, pozamiataj. Ale później, gdy zaprzyjaźnia się ze starym, zapijaczonym mentalistą, odkrywa, że posiada cechy predestynujące go do wykonywania parapsychologicznych sztuczek. Takich, w których bierze się delikwenta z widowni, odgaduje, jak ma na imię, co przydarzyło się jego rodzinie i co właśnie trzyma w torbie. Idzie mu na tyle dobrze, że rzuca pracę u Clema i postanawia działać na własny rachunek.

A było zostać w dawnej pracy, bo od tego momentu tempo Zaułka koszmarów wyraźnie spada. To o tyle ciekawe, że Guillermo Del Toro szykował się do adaptacji powieści Williama Lindsaya Greshama od trzech dekad. Być może to przywiązanie do tematu sprawiło, że nie podszedł do scenariusza na świeżo, że przywiązał się do konkretnych elementów. Czuć, że bliższa jest mu pierwsza część filmu, bo i pojawiają się tam charakterystyczne dla jego kina wątki współczucia dla odmieńców. Kiedy z psychologicznego dramatu, w którym odbijają się echa Freaks i Człowieka słonia Del Toro płynnie przechodzi w kryminał noir, coś nagle dzieje się nie tak, a film zaczyna się wlec. Kolejna konfrontacja Stana z Lilith, femme fatale graną przez Cate Blanchett. Zbytnia dosłowność: od dawna widz jest w stanie przewidzieć, jak to wszystko się zakończy. Kompletnie spłaszczony wątek relacji Stana z wpatrzoną w niego niczym obrazek Molly, w którą świetnie wcieliła się Rooney Mara – kto wie, czy ta wyciszona rola nieśmiałej kobiety, która próbuje znaleźć w sobie tyle siły, by sprzeciwić się rzeczywistości, w jaką wtłoczył ją partner, nie jest najlepszą kreacją Zaułka koszmarów. Choć akurat role stoją u Del Toro na wysokim poziomie i, co ważne, aktorów nie dobierano według gwiazdorskiego klucza, a konkretnego dopasowania specyfiki gry konkretnych osób pod odtwarzane przez nich postacie. Dlatego Meksykanin odkurzył nieco zapomnianą w ostatnich latach Marę, sięgnął po pamiętanego już tylko przez nielicznych Davida Strathairna, znakomicie kreującego powoli godzącego się z upływem czasu starego mentalistę, nie zapomniał wreszcie o najważniejszych aktorach charakterystycznych lat 90., Willemie Dafoe i Ronie Perlmanie. Ten ostatni miał podobno wiele lat temu wręczyć Del Toro książkowy pierwowzór Zaułka.

Warto wybrać się do kina? Trudno powiedzieć. Guillermo Del Toro nakręcił film ostentacyjnie niedzisiejszy, tematyką i sposobem narracji bliższy raczej amerykańskiemu kinu lat 40.; swoją drogą wtedy powstała pierwsza filmowa adaptacja Zaułka koszmarów. To jest seans dla tych, którzy lubią retro-kryminały noir, ekspresjonistyczną grę oświetleniem, wątki parapsychologiczne, cały ten klimat XX-wiecznych cyrków i gabinetów osobliwości. Ale film Del Toro zwyczajnie nie porywa. Jest piękny, wiele kadrów wygląda tak, że aż chciałoby się zrobić pauzę i pozachwycać się widokiem... ale nie porywa. Jako przypowieść o winie i karze, o mrokach ludzkiej duszy i tym, jak źli potrafimy być jako ludzie, oferuje zbyt mało emocji, by można było przystanąć w tym zaułku na dłużej. Skoro nawet finałowy, gromki śmiech jednego z bohaterów – śmiech, który przechodzi w płacz – nie rusza, znaczy, że ten katalog pięknych obrazków przykrył uczucia. Szkoda.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0