Wydawało się, że letnie zamieszanie z zawieszeniem Ime Uodki utrudni Boston Celtics start sezonu. Nic bardziej mylnego. Zastępujący go w roli trenera ledwie 34-letni Joe Mazzulla doskonale odnalazł się na głębokiej wodzie. Celtowie pod jego wodzą w dalszym ciągu w dominującym stylu ogrywają kolejnych przeciwników. I wyrastają na największego faworyta do tytułu.
Podczas gdy niektóre zespoły ostro wzięły się za tankowanie, inne – jak Boston Celtics – wysyłają jasny sygnał, że interesuje ich tylko jedno. Mistrzostwo. Bostońska drużyna po latach prób w tym roku była już bardzo blisko. Ostatecznie jednak załamanie ofensywny w wielkim finale przeciwko Golden State Warriors przekreśliło ich szanse na tytuł. Co więcej, latem przez klub przeszło prawdziwe tornado. Wmieszany w romans w pracowniczką klubu trener Ime Udoka został zawieszony, a Danilo Gallinari i Rob Williams III doznali kontuzji.
A to przecież Udoka w dużej mierze stał za wielką przemianą Celtów w zeszłym sezonie. Fatalny start poprzednich rozgrywek Celtics odwrócili tak naprawdę dopiero w styczniu. Jedną z kluczowych decyzji okazało się zresztą wtedy przesunięcie wspomnianego Williamsa III do roli wolnego elektronu w defensywie drużyny. Ściągnięcie przed trade deadline Derricka White’a pozwoliło z kolei nadać ofensywie nowy wymiar, choć w najważniejszych momentach sezonu to właśnie atak Celtów nie domagał.
Idealna odpowiedź
Dziś tymczasem mimo tego wszystkiego ofensywa Celtów ma charakter historyczny. Pod względem efektywności nie było w dziejach NBA lepszego ataku. Długo grający ze sobą trzon w postaci Jaysona Tatuma (głównego w tej chwili kandydata do nagrody MVP), Jaylena Browna oraz Marcus Smarta – to już ich szósty wspólny rok – dojrzał po awansie do finałów. Wciąż jak nieoceniony mędrzec jest dla tej drużyny weteran Al Horford, a ściągnięcie tego lata rozgrywającego w osobie Malcolma Brogdona okazało się strzałem w dziesiątkę.
Brogdon okazał się bowiem idealną odpowiedzią na dokładnie te problemy, które pognębiły Celtów w finałach. Co lepsze, 29-latek nie ma żadnego problemu z tym, że do gry wchodzi z ławki. Gra mniej, więc jest zdrowszy. Tworzy zresztą w tej chwili jeden z najlepszych drugich garniturów w całej lidze. Krok do przodu wykonał Grant Williams, a do tego udało się wreszcie Celtom znaleźć fantastycznego strzelca, jakim okazał się Sam Hauser trzymany wcześniej w G-League. Kolejnym został wspomniany White, który świetnie przepracował minione lato.
Atak historycznie dobry
Efektem jest historycznie dobra ofensywa, nad którą Joe Mazzulla pracował tak naprawdę zanim jeszcze we wrześniu nie został mianowany tymczasowym pierwszym trenerem. Po finałach – w których efektywność Celtów w ataku spadła o ponad sześć punktów w porównaniu do trzech poprzednich serii – jasne było, że to właśnie poprawa w tym elemencie może wynieść Celtów na szczyt. To dlatego w tej chwili Bostończycy mają najlepszy bilans w lidze, choć ich fantastyczna w zeszłym sezonie obrona dopiero zaczyna wracać na dobre tory (w tej chwili wróciła już do top10).
Fakty są jednak takie, że ten bostoński walec rozpędzać zaczął się już w drugiej części sezonu. To już nie jest wcale mała próbka. Celtics od około 50 spotkań zdobywają średnio około 120 oczek na 100 akcji. Być może są więc i tacy, według których ten „gorący okres” zaraz się skończy. Nic jednak na to nie wskazuje, gdyż wydaje się, że w Bostonie znaleźli po prostu odpowiednią formułę na efektywny atak. To dwie gwiazdy oraz kilku dobrych strzelców i zawodników, którzy potrafią ścinać, mądrze dzielić się piłką i szukać przewag.
Jak Kobe i Shaq
W centrum tego wszystkiego jest Tatum, który po przegranych finałach jak nigdy zaczął nowy sezon. W tej chwili jest jednym z głównych kandydatów do nagrody MVP, a Bostończycy znakomicie korzystają na grawitacji, jaką skrzydłowy wokół siebie wytwarza. A jest przecież jeszcze Brown, który w trwających rozgrywkach wrócić powinien do Meczu Gwiazd. To ta dwójka napędza perfekcyjny niemal silnik ataku drużyny. Obaj stają się zresztą coraz lepszymi kreatorami gry, a w razie co punkty potrafią zdobyć też na zawołanie w grze jeden na jednego.
To w tej chwili najlepszy duet w całej lidze. We dwójkę zdobywają średnio tyle samo punktów, co Shaquille O’Neal i Kobe Bryant w sezonie 2000-01 dla Los Angeles Lakers. Gdy jeden odpoczywa, to drugi nie ma żadnego kłopotu z przejęciem inicjatywy. A gdy grają razem, to potrafią dominować jak mało kto. Od 1985 roku tylko Russell Westbrook oraz Kevin Durant w barwach Oklahoma City Thunder oraz wspomniani Shaq i Kobe zaliczyli wspólnie więcej meczów, w których obaj zdobywali minimum 30 punktów.
Dobrze naoliwiona maszyna
Ich wkład w bostoński atak nie ogranicza się jednak tylko do zdobywania punktów. Żadna inna skrzydłowa gwiazda w NBA nie stawia tak wielu zasłon, jak Tatum. W przypadku Browna ta liczba niemal się podwoiła w stosunku do poprzedniego sezonu. Celtics jako zespół są więc najbardziej efektywną drużyną w lidze w grze po zasłonach, co bardzo bezpośrednio przekłada się na fakt, że Brogdon, Williams, Hauser, Horford czy White to dziś ścisła czołówka najskuteczniejszych strzelców na dystansie w całej NBA.
A jeszcze na początku poprzedniego sezonu nie kto inny, jak Smart krytykował przecież Browna i Tatuma. Dziś jednak cały bostoński zespół – łącznie z największymi jego gwiazdami – działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Nie ma tak naprawdę większego znaczenia, jakie ustawienia posyła w bój Mazzulla. Nawet odkurzony z ławki 33-letni już Blake Griffin świetnie się w tym systemie odnajduje. I nawet on, ani też dość drewniany Luke Kornet (a niedługo także coraz bliższy powrotu Williams III), nie zaburzają Celtom znakomitego spacingu.
Jak domki z piasku
Świetnie było to widać podczas niedawnego bicia, jakie Boston sprawił najlepszej drużynie Konferencji Zachodniej. A choć Phoenix Suns do tego meczu przystępowali z bilansem 16-8, to w starciu z bostońską maszyną wyglądali bardziej jak tankująca czerwona latarnia ligi. W pewnym momencie Bostończycy prowadzili nawet 45 punktami, a przecież Brown i Tatum zdobyli wspólnie tylko „50” oczek. Doskonale obrazuje to głębokość składu, jakim dysponuje Mazzulla, dla którego było to już 11. w sezonie zwycięstwo różnicą co najmniej 10 punktów.
I tak mniej więcej ten sezon w wykonaniu Celtów wygląda. W każdym meczu bohaterem może być ktoś inny. Jednak mimo najlepszego bilansu w lidze Celtics nie chcą popadać w hurraoptymizm. Czuwa nad tym Mazzulla, który od początku ma dla swoich graczy jasny przekaz. Każdy mecz jest jak… domek z piasku. Cały czas musisz budować wszystko od nowa. Początkowo gracze uważali, że trochę to dziecinne. Dziś jednak m.in. Tatum jak mantrę powtarza, że te zwycięstwa nie będą nic znaczyć, jeśli nie uda się Celtom zdobyć tytułu.
Nie lekceważ mistrza
W obliczu problemów Warriors czy Clippers w tej chwili to właśnie Celtics wyrastają na głównego faworyta do zdobycia tytułu. Bostończycy jako pierwsza drużyna dobili w tym sezonie do pułapu 20 zwycięstw, wygrywając 17 z ostatnich 20 meczów. Na Wschodzie udało im się już lekko odskoczyć od Cleveland Cavaliers czy Milwaukee Bucks, choć Kozły po powrocie Khrisa Middletona odzyskały wiatr w żaglach. Coraz mocniej wygląda na to, że kwestia mistrzostwa rozstrzygnąć może się więc w finale konferencji wschodniej.
I nie zmieni tego nawet sobotnia porażka i nieudany rewanż przeciwko Warriors, którzy w pierwszym pojedynku z Celtics od czasu finałów przypomnieli, że lekceważyć serca mistrzów nie wolno. Nigdy. Bostończycy sami zresztą po meczu przyznali, że trochę za mocno tego spotkania wyczekiwali i przez to się nieco spalili. Pozostają jednak numerem jeden w lidze – także pod względem zwycięstw na wyjazdach. Taki zimny prysznic może im dobrze zrobić. Wygrana czy porażka – budowanie zielonej maszyny zaczyna się od nowa.