Nadszedł czas rozstrzygnięć. Jak mówił Dariusz Szpakowski: Nikt nie stoi, nikt nie stoi, wszyscy wstali! Oto finałowa dziesiątka naszego zestawienia.
Sprawdź też poprzednie miejsca naszego zestawienia: część pierwszą znajdziesz tutaj, miejsca 40-31 tutaj, 30-21 jest tu a poprzednia dziesiątka tutaj.
10. Smarki Smark / Pysk / Kixnare - Moda na epkę (Najebawszy EP) (2005)
W połowie ubiegłej dekady wydawało się, że Smarki ma wszystko, żeby stać się najlepszym polskim raperem wszech czasów. I ostatecznie kultowa podziemna EP-ka do spóły z niedopowiedzeniem w postaci braku oficjalnego wydawnictwa faktycznie zaowocowały narodzinami legendy. Chociaż powtarzając te wyświechtane slogany czujemy się jak wariaci z forum Ślizgu, którzy w 2013 roku zorganizowali w Gorzowie Wielkopolskim billboard z odezwą do rapera. Problem w tym, że wszystkie peany na cześć Smarkiego są w pełni uzasadnione. Oto w samym środku mrocznej epoki polskiego hip-hopu pojawił się gość, łączący w sobie najlepsze cechy Tedego i Pezeta, który nagrał bezczelny, a równocześnie skrajnie emocjonalny album o tym momencie, kiedy przestajesz być gówniarzem, a zaczynasz stawać się dorosłym facetem. W ocenie Najebawszy EP swoje robi sentyment i wspomnienia, ale to bez wątpienia jest pokoleniowy album. Podważając wartość Mody na EP-kę, dissuje się życie kumatych młodych ludzi w Polsce circa 2005.
Marek Fall
9. WWO - Masz i pomyśl (2000)
Niełatwo jest wybrać z dyskografii WWO krążek, który jest tym jednym jedynym, najbardziej reprezentatywnym dla tegoż legendarnego (i nieodżałowanego) odłamu Zip Składu. O ile jednak We Własnej Osobie jest dużo bardziej chwytliwe i dopracowane, a dyptyk Witam was w rzeczywistości / Życie na kredycie najbardziej zdywersyfikowany, to debiutanckie Masz i pomyśl całe tętni surową, uliczną energią lat 90., której nikt nie potrafił wówczas oddać równie obrazowo, jak Sokół i dobitnie jak Jedi. Chyba nikomu w tym czasie nie udało się tak celnie złapać swoistego rozłamu, w jakim żyła z jednej strony wciąż szara i niebezpieczna, a z drugiej - pełna optymizmu i bez załamywania rąk wyglądająca przyszłości, powoli zyskująca stabilizację wolna Polska. Na żadnej innej płycie jej nadzieje nie znajdowały tak nośnych hymnów, jak Jeszcze będzie czas, a paranoje przełomu milleniów równie dobitnych odwzorowań, jak singlowe Obejrzyj sobie wiadomości. I choć w rymach i bitach nadal pełno było szarości i surowości, to jednocześnie pobrzmiewały w nich optymizm i… melodia. Sokół każdym swoim kolejnym wersem zasługiwał na tytuł pierwszego narratora krajowej rap-gry, jeden z ważniejszych producentów kolejnych lat - Waco debiutował bitem do numeru Nie pisz czarnych scenariuszy, a całość, mimo że wciąż mocno hermetyczna i ostra, była w pewien sposób bardzo uniwersalna. Wziąć ją i przemyśleć mógł już nie tylko wychowanek klatek schodowych i osiedlowych akcji, o których pisaliśmy niedawno w zestawieniu 10 najlepszych ulicznych płyt w historii polskiego rapu.
Filip Kalinowski
8. Paktofonika - Kinematografia (2000)
Mamy z tym albumem potężny problem. Kinematografia nie tylko nie przetrwała próby czasu, brzmiąc dziś, w odróżnieniu od choćby wydanych w podobnym czasie Świateł miasta, mocno anachronicznie. Więcej - sytuując go po latach w jednym szeregu z resztą płytowych legend pierwszej fali polskiego rapu, dzieło Fokusa, Magika i Rahima jest zwyczajnie kiepskie, pełne banału, przypadkowych porównań (postarajcie się przesłuchać choćby hitowe Jestem Bogiem na chłodno) i płaskich beatów. Natomiast siła rażenia tego wydawnictwa była w pierwszej połowie minionej dekady obezwładniająca. Dla porównania: Kinematografia była jak fejm Taco, Quebo i Życia po śmierci razem wziętych, albumem, o którym mówiło się na osiedlach, w szkołach, autobusach, mediach, po prostu wszędzie. Na ile wpływ na to miał smutny background płyty - nie nam to oceniać, wiemy za to, że Paktofonika zainfekowała zajawką na rap miliony. Tak - miliony. O czym my tu w ogóle mówimy, skoro o kulisach jej powstania zrealizowano film fabularny, napisano książkę oraz wybitny reportaż (Teraz go zarymuję Lidii Ostałowskiej - polecamy). Trzeba też oddać, że Kinematografia sprawdza się jako rywalizacja trzech bardzo odmiennych sobie zawodników: jadącego po werbalnej bandzie, natchnionego Magika, chłodnego Fokusa i wyciszonego Rahima. Na pewno nie jeden z najlepszych, na pewno jeden z najważniejszych polskich rap-krążków ever.
Jacek Sobczyński
7. Kaliber 44 - Księga Tajemnicza. Prolog (1996)
To nie album, to osobne zjawisko. I nawet jeśli chłopcy (bo mówimy tu o osiemnastolatkach, Dab i Joka wspominali po latach, że Księga była katowana na wycieczkach w ich liceum, gdy oni jeszcze do niego uczęszczali) z Kalibra 44 ewidentnie zapatrzyli się w Gravediggaz, to ich pomysł na psychorap był elektryzujący. Kluczowa w tym wszystkim okazała się atmosfera płyty; tu naprawdę można było odnieść wrażenie, że uczestniczymy w jakimś szamańskim misterium, prowadzonym przez bandę obłąkańców. Jasne, że muzycznie to jak wizyta w skansenie, natomiast te wszystkie krzyki i wrzaski, jakieś histeryczne zaśpiewy, te wszechobecne neologizmy (ubiwszy-biwszy czyżby), fascynacje fantasy i grami bitewnymi oraz, co tu dużo mówić, potwornie narkotyczny klimat, przyciągnęły do Kalibra 44 rzesze fanów, zwłaszcza spoza środowiska rapowego. Wspomnieliśmy już zresztą o tym, że w drugiej połowie lat 90., złotej erze fonograficznego piractwa, Księga Tajemnicza. Prolog zeszła w nakładzie ponad 100 tysięcy oryginalnych egzemplarzy, co oznacza, że trójka licealistów z Katowic wykręciła liczby na poziomie Kayah i Edyty Górniak. To chyba najcięższy gatunkowo płytowy bestseller w najnowszych dziejach polskiej muzyki - Jezus Maria, tu nawet miłosno-erotyczne Bierz mój miecz i masz brzmi, jakby nagrało je stado naćpanych, tolkienowskich Uruk-Hai.
Jacek Sobczyński
6. Tede - S.P.O.R.T. (2001)
Tak naprawdę nikt nie wie, o co chodzi - na początku nowego millenium nawijał Tedeusz w Intro do swojej debiutanckiej solówki. I sam raper nie wiedział, o co chodzi, i jego koleżka nie wiedział, o co chodzi, nikt, ku**a, nie wiedział, o co chodzi z tą płytą, a efekt był taki, że nikt wcześniej - no, może poza Liroyem - nie wzbudził takich kontrowersji na polskim podwórku hip-hopowym samą muzyką, a nie jej poza-płytowym kontekstem. Przejarani miłośnicy Warszafskiego Deszczu załamywali ręce nad tym, że ich ziomek z ławki nawija o tym, że… z niej wstał, utożsamiający się jeszcze wtedy z Jackiem - pewnie przez ten feat na Moleście i skity z budek telefonicznych - rapowi ulicznicy zaciskali pięści na hasło bauns, a syntetyczny bit do singlowego Wyścigu szczurów wkurzył każdego hip-hopowca, który rap utożsamiał z samplami. Patrząc z perspektywy czasu TDF dobrze wiedział, o co chodzi i co stanie się z rapem w najbliższych latach. Bo wystarczy się rozejrzeć wokół - na ławkach wciąż siedzą już naprawdę nieliczni, bauns co rusz zmienia nazwę, ale bujają się od czasu do czasu nawet ci najbardziej sztywniutcy, a elektronika w produkcji dawno już wyparła sample. - pisaliśmy kilka miesięcy temu w zestawieniu 10 rapowych płyt, które wyprzedziły swoje czasy.
Filip Kalinowski
5. DJ 600 Volt - Produkcja Hip-Hop (1998)
W tych pierwszych, pionierskich latach polskiego rapu, jego historię pisały w ogromnej mierze składanki. SP, Smak B.E.A.T. Records, Hip-Hopla, Wspólna scena, Znasz zasady, Enigma prezentuje: 0-22-Underground - na każdą z tych kompilacji rodzime osiedla czekały jak pokitrane po klatkach łebki na nadejście wiosny. Żadna z nich nie była jednak dla krajowej sceny równie ważna, jak debiutancki materiał DJ’a 600V. Podzielona na dwie części - stronę jasną i ciemną - pierwsza płyta producencka człowieka, którego zasługi dla promocji kultury hiphopowej nad Wisłą są nie do przecenienia, stanowiła swoistą prezentację siły rodzimego środowiska rapowego, które nagle okazało się niesamowicie liczne, różnorodne i - niekiedy - bardzo utalentowane. To właśnie ten materiał na lata ustalił podział sceny na frakcję uliczną i… całą resztę, ukuł definicję rodzimego brzmienia bitów i dał możliwość zaprezentowania się na mikrofonie całym szeregom zawodników, spośród których wielu awansowało później do wagi ciężkiej. To z niego pochodzą takie klasyczne numery jak Letnia miłość Warszafskiego Deszczu, Dźwieki stereo Stereofonii czy Unoszę głowę MorW.A. To na nim polskie bloki usłyszały stwierdzenia, które szybko weszły do mowy potocznej - Nie trzaskaj furtką czy Dziękówa dla chłopaków. I to on stanowił Pierwszy krok na nowej drodze - wyboistej ścieżce prowadzącej do dzisiejszych jedynek na OLiSie, tekstylnych brandów ubierających całe armie (nie tylko) dzieciaków oraz hegemonii rapu na rodzimym rynku muzycznym.
Filip Kalinowski
4. Grammatik - Światła miasta (2000)
Autorzy Antologii Polskiego Rapu słusznie zwracają uwagę, że kiedy ukazywał się debiutancki minialbum Grammatika, w Warszawie rządziła Molesta, a ZIP Skład przygotowywał się do wydania Chleba powszedniego. Tymczasem Eldo, Jotuze, Noon i (jeszcze) gościnnie Ash udowodnili, że można inaczej. EP-ka stanowiła frapującą zapowiedź. Światła miasta to już rapowe kino moralnego niepokoju pełną gębą; materiał samotniczy, introspektywny i moralizatorski, dla którego muzyczną oprawę stanowią ponure, miejskie pejzaże, z których wyczytać można inspiracje DJ Shadowem. Nie bez przyczyny po latach Noon z zachwytem wspominał debiut Josha Davisa: Endtroducing..... to był dla mnie najmocniejszy cios, nigdy potem żadna płyta tak mnie nie wciągnęła w swój świat. Światła miasta wypełniał rap bez najmniejszego mrugnięcia okiem; wersy o sprawach życia i śmierci. Po blisko dwudziestu latach zawartość tego krążka może przypominać klisze z innej rzeczywistości, ale wciąż waży.
3. Pezet/Noon - Muzyka poważna (2004)
Pierwsze dwa albumy Płomienia 81 były teaserem, a Muzyka klasyczna – trailerem wielkości Pezeta. Muzyka poważna to już pełnowymiarowa realizacja potencjału warszawskiego rapera i jego pokaz mocy. Pezet ze swoim wielkomiejskim spleenem, ale też blokowymi rozkminami społecznymi stanowił na polskiej scenie hip-hopowej zjawisko osobne. Jakaś niebywała wrażliwość, domorosły egzystencjalizm, ale też zaprawienie w bojach na Ursynowie pozwoliły mu nie tylko stworzyć przejmującą dokumentację okresu wchodzenia w dorosłość, ale też odmalować landszaft Polski z perspektywy niekoniecznie najbardziej prestiżowych osiedli. W te nastroje pięknie wpisał się Noon, który nie tylko dostarczył zestaw generycznych, a równocześnie rozmytych i niepokojących beatów, ale także nadał całości quasi-konceptualną formę. Muzyka poważna ma ciężar gatunkowy jak samo życie, stanowi punkt odniesienia i jest tak przeszywająca i nieskazitelna, że Pezet od blisko piętnastu lat może sobie luźno eksploatować sentyment po niej.
Marek Fall
2. Molesta - Skandal (1998)
Choć przy okazji promocji filmu Jesteś Bogiem utarło się stwierdzenie, że Kinematografia jest płytą pokoleniową, to nie ma innego krążka, który tak celnie oddawałby nastroje całej generacji wychowanków betonu, których młodość przypadała na pierwsze lata w nowej, wolnej Polsce, jak pierwsza Molesta. Parafrazując klasyczny cytat z Chucka D - Skandal był telewizją bloków. Gdy Reni Jusis była jeszcze zakręcona, a Perfect wciąż niepokonany, Vienio i Włodi - a także wielu innych reprezentantów Klimy - oddali głos całym zastępom dzieciaków, które były za młode na to, by się załapać na szybkie biznesy lat 90., a jednocześnie za stare na to, by nie dotykały ich ciemne strony przemian; były w dziwnym miejscu, w którym perspektywy miały niby coraz szersze, a jednak nadziei niewiele. W państwie i jego przedstawicielach widzieli wrogów, w prostych osiedlowych zasadach jedyną moralność, a w używkach sposób na relaks, oddech i przypomnienie sobie o tym, że jednak czasami to się żyje. Na tych tworzących polski hip-hop bitach VOLT-a wykuwał się zupełnie nowy język (no elo!), nowy etos (Społeczeństwo się śmieje, ale ch*j z tym!) i zupełnie nowy nurt hip-hopu - chuligański raport z osiedla w najlepszym wykonaniu.
Filip Kalinowski
1. Trzyha/Warszafski Deszcz - Nastukafszy... (1999)
O ile pokoleniowa waga Skandalu jest zupełnie niepodważalna, to bezkompromisowa, chuligańska wizja świata, którą zaprezentowali ludzie z Klimy niekoniecznie przemawiała do wszystkich wychowanków polskich osiedli. Ci, którym na debiucie Molesty bliżej było do wersów z Wolę się nastukać niż 28.09.97, swoją wizję świata odnaleźli na Nastukafszy…, debiutanckim krążku TDF’a, Numera Raza i JanMariana podpisanym nazwą WFD. I choć nie była to rzeczywistość lekka i beztroska - raz po raz słychać w niej było szelest folii aluminiowej (swoją drogą Aluminium to jeden z niewielu oddźwięków heroinowej plagi, która przetoczyła się przez stolicę w latach 90., nie tylko w rapie, ale sztuce w ogóle), dni były szare, a lekcję dawały w niej głównie uliczne konexje, to szło w niej przetrwać - dać se luz, żyć spox i powoli zmierzać do przodu. Nie mów mi o umieraniu - domagał się w jednym numerze Tede, kończąc swoją zwrotkę słowami Wiele marzeń zostało do spełnienia / Setki słów do wypowiedzenia i swoi ludzie nie do zapomnienia. I kiedy słuchamy dziś tych wersów, mając przed oczami to, jak wygląda aktualnie rynek hip-hopowy w Polsce, wydają się one świetnym mottem dla tych minionych - niejednokrotnie wyboistych i trudnych, ale niesamowicie owocnych - dwóch dekad. Wypowiedziane przez jednego z nielicznych starych wyjadaczy, którzy wciąż trzęsą tą sceną - a wówczas jednego z najbardziej charyzmatycznych i utalentowanych MC’s pierwszego pokolenia - są dosyć proste i banalne, ale jednocześnie pełne nadziei i nieskore do kapitulacji przed tym, co boli i wymyka się spod kontroli. Pobrzmiewa w nich szacunek dla korzeni, swoista misyjność podejścia do fachu MC i też gdzieś w tle ten przejarany, paranoiczny nastrój przełomu milleniów. Czasu, który dał początek polskiej rapgrze, a także polskiemu rapowi, którego odmienność od amerykańskich wzorców z każdym kolejnym rokiem wydaje nam się coraz większą wartością.