To jest największy ranking newonce'a ever! Wybraliśmy dla was kanon 50 albumów, które trzeba znać, żeby w pełni ogarnąć wszystko to, co przez lata zmieniało się w muzyce rap.
I od razu uwaga - nie chodzi nam o wybór najlepszych płyt, ale takich, które zmieniły grę, wyznaczyły nowe trendy, stały się kamieniami milowymi gatunku. Od głębokiego oldschoolu do trapów, przez eksperymenty, mainstream, Wschód, Zachód, Południe, a nawet Europę; w poszukiwaniu najważniejszych albumów zapędziliśmy się nawet na Stary Kontynent. Chcemy, żeby ten ranking był swego rodzaju przewodnikiem dla wszystkich, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z rapem, a dla weteranów - pretekstem do przypomnienia sobie krążków, na których się wychowali.
50. Grandmaster Flash & The Furious Five - The Message (1982)
Choć to jeden z pierwszych albumów w dziejach hip-hopu, to nie znalazł się on w tym zestawieniu jedynie z powodów historycznych. Mimo że tytułowy utwór jest najprawdopodobniej pierwszym przykładem tego, że raperzy nie muszą tylko zagrzewać ludzi do imprezy i łamać sobie języki na dźwiękonaśladowczych boogie-the-bang-bang-the-bongach, to również nie tylko społeczne zaangażowanie Melle Mela zadecydowało o tym, że The Message trafiło do naszej pięćdziesiątki. Jakkolwiek nowatorski nie byłby numer The Adventures of Grandmaster Flash on the Wheels of Steel - który pojawił się na brytyjskim wydaniu płyty - to nie pionierskie zasługi Flasha dla rozwoju turnablismu spowodowały, że piszemy tu o tym Sugar Hillowym klasyku. Głównym powodem, dlaczego ten konkretny krążek uważamy za jeden z najważniejszych w historii hip-hopu, jest to, że będąc jednocześnie niesamowicie różnorodnym, jest bardzo spójny, że tęsknie zerkając w minione już czasy disco, ze swadą wyglądał przyszłości muzyki i kładł podwaliny pod narodziny electro. I pomimo tego, że pokrył się już grubą warstwą 80'sowej patyny, wciąż wiele patentów na nim wykorzystanych - czy wręcz wymyślonych - jest fresh, airy i nasty. Filip Kalinowski
49. Migos - Culture (2017)
Bez względu na to, jak bardzo charakterystyczny, oparty na triolach styl rapowania Migosów zawdzięcza schedzie po Three 6 Mafii i nieodżałowanym Lordzie Infamousie, niezaprzeczalnym jest fakt, że rozpowszechnili oni podobne flow i - jednocześnie - mocno podkopali status quo, w jakim utkwił sposób nawijania Amerykanów od czasów nadejścia nowej fali. Ich drugi studyjny album utwierdził ich na pozycji jednych z ważniejszych graczy przy elitarnym stoliku do black jacka, przy którym ważą się losy przyszłości najbliższego chyba naszym sercom, dawno już ponad-hiphopowego gatunku. I choć hitowe Bad and Boujee z ocierającym się o wybitność gościnnym wejściem Lil Uzi Verta stanowi niekwestionowany highlight tego krążka, to najlepiej działa on jako całość i podobnie jak wiele wcześniejszych płyt z Teksasu, Tennessee czy ich rodzinnej Georgii - pokazuje, że to Południe w XXI wieku najcelniej wygląda przyszłości rapu. Tak pisaliśmy niedawno w zestawieniu 10 najlepszych zagranicznych albumów 2017 roku i choć porównywanie krążka wydanego ledwie rok temu z legendarnymi pozycjami, jakich wiele na tej liście, wydaje się być posunięciem mocno dyskusyjnym, to jesteśmy pewni, że Culture zyska prędko miano klasyka. Jest to album - jak nadmieniliśmy w zestawieniu 13 najlepszych okładek płytowych 2017 roku - jednocześnie zmysłowy i wybuchowy, harmonijny i chaotyczny, korzenny i futurystyczny. Jednym słowem - kompletny. Filip Kalinowski
48. The Fugees - The Score (1996)
Ciekawe, że po latach The Score odbiera się niemal wyłącznie przez pryzmat hitowych Killing Me Softly i Ready Or Not, zapominając równocześnie o tym, jak unikatowy był to album. Tymczasem drugi - i ostatni - krążek The Fugees doskonale łączy ze sobą głębokie, wschodnie brzmienie z karaibską nostalgią. Zresztą to chyba ona jest silnikiem napędowym The Score; te utwory słucha się tak, jakby wertowało się czyjś pamiętnik. Co ciekawe, album był tworzony pod presją: po chłodno przyjętym debiucie Blunted on Reality trio zamknęło się w piwnicy wujka Wyclefa Jeana i w pięć miesięcy nagrało krążek, który stał się jedną z najlepiej sprzedających się płyt rapowych lat 90. (platyna pękła nawet w Polsce). Dlaczego trafił na naszą listę? Bo był wyjątkowy - nikt po The Fugees nawet nie próbował kontynuować ich bajki - i rozkochał masowego słuchacza tak w rapie, jak i r'n'b. Jacek Sobczyński
47. Deltron 3030 - Deltron 3030 (2000)
Jeden woli Delfonics, drugi woli Deltron 3030. Dan the Automator i Del the Funky Homosapien (znacie jego głos z Clinta Eastwooda Gorillaz) w 2000 roku nagrali klasyczny i definicyjny rapowy album konceptualny. Ten self-titled to sowizdrzalska, choć dystopijna wizja przyszłości w formule spójnej narracji. W jej obrębie efektowny sampling (jedna z najpiękniejszych selekcji beatów w historii gatunku) oraz ciężkie bębny spotykają fantastykę naukową i społecznie nacechowaną publicystykę. Jest taki moment w kawałku Madness, kiedy Dan the Automator sięga po sample z Of Cities And Escapes i to jest chwila, która waży więcej, niż cokolwiek, co moglibyśmy napisać. Łzy w oczach. Deltron 3030 to wciąż odrobinę niedoceniony longplay. Najwyższy czas to zmienić. Marek Fall
46. Skepta - Konnichiwa (2016)
Po tym, jak Dizzee Rascal w 2003 roku wyciągnął grime z podziemia na czerwone dywany światowego rynku fonograficznego, brytyjska policja w kolejnych latach uprzykrzała życie jego reprezentantom do tego stopnia, że większość sceny zeszła z powrotem do undergroundu. I choć Raskit, Wiley, Kano czy jeszcze kilku reprezentantów brytyjskiego stylu rapowania odnosiło w międzyczasie mniejsze lub większe sukcesy, to drzwi do mainstreamu - razem z futryną - wywalił znów przed grime’owcami dopiero Skepta. Tłumacząc się z wielu swoich wcześniejszych poczynań w numerze That’s Not Me, Joseph Junior Adenuga - jak naprawdę nazywa się MC - podobnie jak Dizzee na krążku Boy in the Corner też pożenił oszczędność z hitowością, agresję z przystępnością i Wielką Brytanię ze Stanami. Zrobił to stylowo, na swoich zasadach i przy okazji zgarniając większość możliwych nagród z Mercury Prize na czele. I choć pewnie wiele osób powie, że jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby stawiać ten krążek obok takich klasyków jak… większość tego zestawienia, to my już jesteśmy pewni, że Konnichiwa zapisze się w historii rapu wielkimi literami. I na pewno zgodzą się z nami tak ważni kreślarze przyszłości tegoż gatunku, jak Drake czy A$AP Rocky. Filip Kalinowski
45. Jay-Z - The Black Album (2003)
Sam Hova, kiedy na prośbę redakcji Complex przygotowywał ranking swoich płyt, umieścił The Black Album na najniższym stopniu podium - za Reasonable Doubt i The Blueprint. O kolejności można dyskutować, ale już nie o tym, że każdy z tych albumów jest klasykiem. Jay podchodził do nagrywania Czarnego albumu już jako multiplatynowy artysta, zdobywca Grammy i niekoronowany król wszechświata. Zgromadził takie grono producentów, na jakie pozwolić sobie mógł tylko on (m. in. Just Blaze, Kanye West, The Neptunes, DJ Quik, Timbaland, Rick Rubin) i jako pierwszy przygotował spektakularny, wysokobudżetowy album, którego odsłuch zapierał dech w piersiach - niczym seans jakiejś filmowej superprodukcji. Sam zresztą musiał czuć ten ciężar gatunkowy, skoro zapowiadał, że The Black Album to ostatnia pozycja w jego dyskografii i czas zawiesić mikrofon na kołku. Jak wiemy, słowa nie dotrzymał i trzy lata później za karę wydał Kingdom Come. Kłamstwo ma krótkie nogi. Marek Fall
44. UGK - Ridin' Dirty (1996)
Jedna z najważniejszych płyt z brudnego południa, a co za tym idzie - jedna z najważniejszych płyt dla współczesnego rapu, bo to przecież południe od ponad już dekady nadaje ton amerykańskiemu mainstreamowi. Choć nie powstał do niej żaden klip, co więcej - żaden numer nie był klasycznym singlem, to sprzedała się po dziś dzień w blisko milionowym nakładzie. Poprzedzona mixtape'em nagranym wspólnie z legendarnym DJ’em Screw, trzecia pozycja w dyskografii iście królewskiego duetu z Houston stanowi kamień milowy w historii teksańskiego stylu, łącząc kalifornijski, g-funkowy groove z wywodzącym się z Miami rozcykanym, nisko zawieszonym basem. Bun B i Pimp C odarli tę wybuchową mieszankę z wszelkich ozdobników i skąpali jeszcze całość w kodeinowym syropie, który dziś rozlał się z Houston na całą rapową scenę. Na tym minimalistycznym, leniwie płynącym tle obaj raperzy wyłożyli całe swoje podejście do gangsta rapu - do kasy, awantur, dragów i suk. I choć taki tryb życia zaprowadził prędko Pimpa C do trumny, to tym krążkiem wybudował on sobie za życia pomnik twardszy niż ze stali. Filip Kalinowski
43. The Roots - Things Fall Apart (1999)
Moglibyśmy dać tu praktycznie każdy ze wczesnych albumów The Roots, ale decydujemy się na Things Fall Apart, ponieważ to dzięki niemu Rootsi przedostali się do szerokiej świadomości słuchaczy, bez podziału na gatunki. Grammy za You Got Me (i nominacja dla najlepszego rapowego albumu), pół miliona sprzedanych egzemplarzy w samej Ameryce - to robi wrażenie. Tak samo jak zabawa muzyką, która w Things Fall Apart jest ewidentna: wszystkie te smaczki pokroju dudniącego werbla w Table Of Contents, podśpiewywanego jakby od niechcenia refrenu pod jazzowy beat w Dynamite, beatboxu Rahzela robiącego robotę w 100% Dundee... Ten album brzmi jak wielka improwizacja, chociaż w rzeczywistości wszystko tu jest elegancko skrojone. Swoją drogą to po Things Fall Apart The Roots na dobre zaczęto przedstawiać jako mistrzów wyrafinowanego rapu, który ma być lepszy, bo jego twórcy - w odróżnieniu od tych okropnych uliczników - znają nuty i potrafią grać na instrumentach. To oczywiście krzywdzące, natomiast nie sposób nie wymienić w zestawieniu tego filadelfijskiego składu, który nauczył miliony łebków w baggy jeansach słuchania jazzu. Jacek Sobczyński
42. Three 6 Mafia - Mystic Stylez (1995)
Kilka miesięcy temu temu jeden z krajowych portali muzycznych analizując fenomen Migosów przywoływał beef pomiędzy Three 6 Mafią a Bones Thugs-N-Harmony, twierdząc, że to ci drudzy zarzucali reprezentantom południa kradzież stylu. Naprawdę jednak było na odwrót i choć żywi członkowie tego legendarnego składu z Memphis podśmiechują się dziś z całej tej awantury, to wystarczy spojrzeć na daty, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Da Mafia 6ix byli prawdziwymi pionierami stylu (na który reprezentanci BTNH wpadli zapewne zupełnie niezależnie, nie słysząc nigdy podziemnych tape'ów Backyard Posse nagrywanych od 1989 roku). Ta krótka anegdotka wystarczy za podsumowanie znajomości południa przez lokalnych dziennikarzy hip-hopowych i wytłumaczenie tego, dlaczego Mystic Stylez nie jest w Polsce wymieniane jednym tchem obok 90s'owych klasyków z LA i NY. Rzeczony longplay natomiast - z perspektywy czasu - wydaje się wyprzedzać aktualne trendy o całe dekady, swoim dusznym, przećpanym klimatem kłaść na łopatki większość boom-bapowych klasyków, a jego atmosferę chyba najlepiej oddał dziennikarz muzyczny Roni Sarig pisząc swego czasu, że nawet jeśli jego autorzy nie podpisali nigdy cyrografu z diabłem, to na pewno imprezowali z nim dłuższą chwilę. I choć Lord Infamous i Koopsta Knica czasy tej balangi przypłacili życiem, to pozostawili po sobie zbiór nagrań, które miały ogromny wpływ na powstanie crunku, trapu i stylu nawijania wspomnianych parę miejsc wyżej Migosów. Filip Kalinowski
41. Dr Dre – 2001 (1999)
W momencie, w którym zabrzmiały klawisze w numerze Still D.R.E, świat ponownie należał do Dre, który - jak zwykle - zgromadził wokół siebie zdolną bandę do pomocy przy powrocie na szczyt. Tylko przy wspomnianym singlu pracowali Jay-Z, Snoop Dogg, Scott Storch i Mel-Man. Ale na tym polega urok Andre Younga, że na solowych albumach jest jak reżyser, który dyryguje całym projektem i stawia swoich aktorów w jak najlepszym świetle. No i wie, jak rozpoznać talent. Kilka lat wcześniej Dre wprowadził do gry Snoopa (lub podał go światu na złotej tacy, jak stwierdził Nas w dokumencie The Defiant Ones), lecz w 1999 roku najważniejszą postacią w muzyce popularnej zaczynał być Eminem, który również miał kontrakt z dobrym doktorem. Na albumie producenckim swojego mentora blondas był świeżo po premierze Slim Shady LP i w trakcie nagrywania Marshall Mathers LP. Krótko mówiąc - był w formie. Jego niezapomniany koncept i wykonanie Forgot About Dre, automatycznie uczyniło producenta z Compton istotnym dla młodszych pokoleń, które nie buntowały się razem z N.W.A. dekadę wcześniej. 2001 to takie Ocean’s Eleven gangsta rapu - plejada największych gwiazd zbiera się pod wodzą Dre (w tej roli George Clooney), aby rozbić listy przebojów i ukraść parę platynowych płyt przemysłowi fonograficznemu (w tej roli Kasyno). Możecie być pewni, że uszło im to na sucho, podczas gdy w tle baunsowały lowridery i świeciło kalifornijskie słońce. Bartek Strowski
40. cLOUDDEAD - cLOUDDEAD (2001)
To prawdopodobnie najmniej znany longplay w całym zestawieniu, ale równocześnie najdziwniejszy, najbardziej zaskakujący i wywrotowy. Zarówno opisywany tutaj self-titled (będący w istocie zbiorem singli z lat 1998-2000), jak i późniejszy album, Ten, są wypełnione utworami, dla których łatwiej jest znaleźć punkty odniesienia w obrębie dokonań Boards Of Canada, gigantów post-rocka, shoegaze’u i ambientu niż hip-hopowego kanonu. cLOUDDEAD zostało założone przez trzech białych mądrali, związanych z eksperymentalną wytwórnią Anticon z L.A., którzy zadebiutowali surrealistycznych indie-rapowym słuchowiskiem, następnie wydali drugi krążek, a potem się rozwiązali. Zostawili po sobie jednak porcję muzyki tak nawiedzonej, że mimo dwóch dekad, wciąż kusi, żeby dzwonić po ghostbusters już przy pierwszych taktach Apt. A (1). Marek Fall
39. Kendrick Lamar - Good Kid, M.A.A.D. City (2012)
Miesiąc po premierze debiutu Section.80 Kendrick grał koncert w Hollywood. Występ stał się nie lada wydarzeniem, bo na scenie pojawiły się legendy lokalnej sceny: Snoop, The Game, Warren G, Kurupt. Artyści solidnie spropsowali Lamara, informując przy tym, że to Kendrick poniesie symboliczną pochodnię dla Zachodniego Wybrzeża jako jego najwybitniejszy reprezentant. Jeśli ta koronacja mogła się komuś wydawać przedwczesna, to w październiku 2012, gdy ukazał się album Good Kid, M.A.A.D City - mało kto miał już wątpliwości. Artysta z Compton skonstruował złożony i różnorodny koncept-album opowiadający o ciężkim życiu w jednej z gorszych dzielnic Los Angeles, w którym nie brakuje dramatu, grozy, nostalgii i... uczuć. Odpal Sing About me... i postaraj się nie zastanawiać zbyt mocno nad tragicznością naszej egzystencji. Poza tym ten album to także kopalnia hitów. Koronnym przykładem jest Bitch, Don’t Kill My Vibe; numer stał się szlagierem, który doczekał się dziesiątek interpretacji innych wykonawców, remixu z Jayem-Z oraz wersji z Lady Gagą, która wypuściła do sieci wersję z zaśpiewanym przez siebie refrenem. Tak właśnie debiutował na szeroką skalę nowy król Zachodniego Wybrzeża, a dziś - król hip-hopu at all. Bartek Strowski
38. Ice Cube - Predator (1992)
Wydany w 1992 roku The Predator to zdecydowanie najlepszy album w dyskografii Ice Cube’a i jednocześnie jedno z ciekawszych dzieci swoich czasów w historii hip-hopu. Nagrywany w czasie zamieszek targających Los Angeles po wyroku uniewinniającym czterech policjantów, którzy skatowali Rodneya Kinga na oczach kamery, trzeci longplay byłego członka N.W.A. był naszpikowany ogromną ilością socjoekonomicznych komentarzy i cały wręcz kipiał rasowym napięciem, które podłożyło wówczas ogień pod Miasto Aniołów. - pisaliśmy niedawno w zestawieniu 21 najostrzejszych rapowych numerów o policji i tych zdań jesteśmy gotowi bronić jak niepodległości. Wyprodukowany przez Sir Jinxa, DJ-ów Pooha i Muggsa, niesamowicie intensywny przejazd przez płonące, rozgrabiane przez szabrowników i pacyfikowane przez Gwardię Narodową Los Angeles początku lat 90. piorunujące wrażenie zrobił jednak nie tylko na nas, ale również na… Leonardo DiCaprio. Aktor nie szczędził komplementów temu longplayowi w wywiadzie z Q-Tipem, gdzie nazwał Predatora rzadkim w latach 90. krzykiem wszystkich oburzonych i pozbawionych głosu. Filip Kalinowski
37. Eminem - The Slim Shady LP (1999)
W czasach pierwszego boomu na Eminema ktoś powiedział, że świat stanął na głowie, skoro najlepszym golfistą jest czarny, a najlepszym raperem – biały. Ale to było wieki temu. Obecnie Tiger Woods zajmuje się głównie niewiernością małżeńską i jazdą pod wpływem, a jeśli chodzi o Eminema – nikt już nie pamięta, kiedy nagrał ostatnią dobrą płytę. Każdy pamięta za to jego ostatni absurdalny singiel. Ale w czasach premiery The Slim Shady LP miał wszystko: ogień, frustrację, pasywno-agresywne poczucie humoru, łatwość w operowaniu słowem i raperskiej woltyżerce oraz w łamaniu tabu. To dzięki temu ten album przetarł drogę wszystkim MC, którzy w późniejszych latach silili się na kontrowersje. Brak słabego numeru na trackliście, epokowe single (m.in. My name is, Guilty Conscience) i 20 milionów sprzedanych egzemplarzy czynią z The Slim Shady LP niewątpliwy klasyk. Dlatego rap na przełomie wieków miał twarz rachitycznego blondaska z Detroit. Marek Fall
36. Drake - Take Care (2011)
Na tym albumie każdy utwór mógłby być singlem. Dość odważne stwierdzenie jeśli mówimy o płycie, która ma osiemnaście/dwadzieścia utworów (licząc bonus tracki), ale wystarczy spojrzeć na kawałki, które nie doczekały się teledysków, żeby zrozumieć jak kompletny i różnorodny to projekt. Look What I’ve Done w kojącym akompaniamencie r'n'b sprzed kilku dekad opowie ci wszystko, co potrzebujesz wiedzieć o prywatnym życiu i dorastaniu Aubreya Grahama. Lord Knows z Rickiem Rossem przytłoczy niejednego hejtera Drizzy’ego potężnym gospelowym bitem autorstwa Just Blaze'a oraz bezbłędną nawijką obu raperów. Numer Cameras zachwyci swingowym sznytem połączonym z zimnym cykaczami i śpiewem Abla Tesfaye (którego praca miała duży wpływ na sukces tego album), zaś The Real Her porusza wybitną zwrotką Andre 3000. Drake i Noah 40 Shebib przez lata pracowali nad swoim autorskim brzmieniem. Na tym albumie w pełni udało im się zrealizować ten cel. Słychać fascynacje sceną Houston, ale Take Care to przede wszystkim początek dominacji brzmienia z Toronto, które zainspirowało dziesiątki wykonawców w następnych latach. Nie mówiąc o dominacji samego Drake’a, który zawładnął ostatnią dekadą nie tyle w rapie, ile muzyce w ogóle. Bartek Strowski
35. Mos Def - Black On Both Sides (1999)
Nie znajdziesz na tym albumie bezbłędnego rapera z zapierającym dech flow. Nie znajdziesz też efektownych bangerów, które rozpalą parkiety i playlisty stacji radiowych. Nie znajdziesz na tym albumie wielu gości i nie obejrzysz wysokobudżetowych klipów promujących wydawnictwo. Solowy debiut Mos Defa to przede wszystkim intymny i wyważony klimat, gdzie treść współgra idealnie z formą. Raper nawija zgrabny storytelling o koleżance ze sporym pośladem? Ayatollah dostarcza nowojorski bit, gdzie samplowany wokal pamięta się lepiej niż sam tekst. MC wykłada swoją pasję do kultury w numerze Hip-Hop? Diamond D zapewnia odpowiednio bujający podkład. Mos miesza osobiste i duchowe refleksje w Umi Says? W tle dostajemy jazzowy i hipnotyczny instrumental. Ten ostatni numer doczakał się zresztą drugiego videoklipu, kiedy to Nike i marka Jordan wybrali Umi Says na motyw przewodni reklam modelu Air Jordan XVI zawartych w kampanii Much Respect. Zgadza się. Dużo szacunku dla kultury hip-hop - o, to na bank znajdziecie na tym wydawnictwie. Bartek Strowski
34. Kanye West - The College Dropout (2003)
To było na długo, zanim Kanye zwariował, zaczął robić łapcie z Gore-Texu, przerywać koncerty, prosić Donalda Trumpa o wspólne zdjęcie i samplować dźwięki ze Street Fighter II: The World Warrior. Na początku wieku West zdobył rozgłos jako producent odpowiedzialny za beaty dla artystów z Roc-A-Fella Records – w tym także za dużą część muzyki z albumu The Blueprint Jaya-Z. Później przyszedł czas na solówkę. Sam proces powstawania The College Dropout obrósł mnóstwem legend, dotyczących problemów, jakie spotkały młodego rapera i producenta. Powrót do zdrowia po wypadku samochodowym, wyciek na miesiąc przed premierą, udoskonalanie materiału… Tak hartowała się stal i tak powstał ten natchniony, diablo przebojowy album, pełen soulu, gospel i nawiązań do J Dilli, ale też ostentacyjnego łamania rapowych konwencji. Jeżeli ktoś powiedziałby nam, że to najpiękniejszy album na samplach w historii – może nawet byśmy się nie kłócili. Marek Fall
33. A$AP Rocky - Long.Live.A$AP (2013)
To nie jest wybitny krążek - więcej, w samym 2013 roku znaleźlibyśmy parę dużo ciekawszych wydawnictw. Posłuchajcie zresztą 1 Train, żeby przekonać się jak Rocky odstaje tekstowo od gości na własnym tracku. Na naszej liście musiał jednak znaleźć się z dwóch powodów. Po pierwsze: Long.Live.A$AP na dobre rozpętało globalne szaleństwo wokół całego Mobu, czyli zupełnie nowego oblicza rapowego Nowego Jorku. Po drugie: ten album wespół z wydanym w tym samym roku Yeezusem udowodniły paradoks; oto najpopularniejszymi i najważniejszymi rap-płytami roku stały się wydawnictwa eksperymentalne, często bardzo trudne w odbiorze. Jasne, u A$AP-a są bangery, ale sprawdźcie chociażby LVL czy Hell (oba na bitach Clamsa Casino) i pomyślcie o tych wszystkich dwunastolatkach z plecakami i strojami na WF, które kilka lat wcześniej słuchałyby w szatni popowego Timbalanda, ale w 2013 ich idolem stał się Rocky, zasuwający na ciężkich, ćpuńskich, cloudowych beatach rodem z festiwalu Unsound. Jacek Sobczyński
32. Snoop Doggy Dogg - Doggystyle (1993)
Snoopa kojarzą wszyscy - twój listonosz, proboszcz i całe osiedle. Może dla kogoś to nie jest duży komplement, ale fakt, że Snoop jest być może najbardziej rozpoznawalnym raperem na globie mówi sporo. Jak do tego doszło, że w przeciagu ostatniego ćwierćwiecza świat tak polubił wiecznie najaranego dryblasa z Long Beach? Wszystko zaczęło się od debiutu Snoopa, który łączył w sobie dwa światy. Z jednej strony dostaliśmy mroczne i agresywne treści (magazyn Time nazywał je wprost obscenicznymi) będące charaktetystyne dla gangsta rapu. Z drugiej strony, Snoop był uosobieniem imprezy i laidbackowego stylu życia kojarzonego z Kalifornią. Jego wyluzowane i melodyjne flow, pełne gier słownych i luźnych skojarzeń, sprawia, że słuchając płyty możesz się poczuć się, jakbyś śmigał(a) w Chevrolecie Impala z 64’ roku, paląc blanta w drodze na Venice Beach. Numery takie jak G Funk Intro, Tha Shiznit, Gz And Hustlas podobno nigdy nie opuszczają playlisty Kendricka Lamara. Wiadomo, pozycja na pieska to klasyk. Bartek Strowski
31. DJ Shadow - Endtroducing..... (1996)
Wciąż pamiętamy, jak DJ 600 V w jednym ze swoich felietonów w Ślizgu podważał to, czy album Company Flow Little Johnny from the Hospital można nazwać hip-hopowym, skoro nie pojawiają się na nim żadni MC’s. I choć podobne dywagacje można by snuć przy każdym właściwie albumie Josha Davisa (no, może poza Outsiderem), to u progu trzeciej dekady XXI wieku wydają się być one nieco śmieszne. Bo nie dość, że debiutancki album DJ’a Shadowa jest jednym z najważniejszych krążków lat 90., dobitnym przykładem na to, jak kreatywną dyscypliną jest sampling i prawdziwym kamieniem milowym instrumentalnego hip-hopu, to dał jeszcze iskrę zapalną pod całe zamieszanie rozgrywające się w kolejnych latach pod szyldem Quannum Projects. Całym zastępom MC’s uświadomił, że po bicie nie tylko można płynąć, ale również wejść z nim w dialog, że hip-hopowa rytmika jest dużo szersza niż ramy boom-bapu i że przedrostek trip w określeniu trip-hop nie jest tylko brytyjską specjalnością. A do tego wszystkiego jeszcze jest niesamowicie wciągającym, klimatycznym filmem w wersji audio. Filip Kalinowski
30. Slick Rick - The Great Adventures of Slick Rick (1988)
Richard Martin Lloyd Walters, brytyjski, jednooki don, który w latach 80. przypuścił szturm na nowojorskie ulice, to jeden z nielicznych oldschoolowych MC’s, których charyzma i stylówa nie zbledłyby w blasku, jakim świecą współcześni raperzy. Nie dość, że Rick the Ruler nosił się zawsze jak król, to gdy chwytał za mikrofon, również zmuszał wszystkich wokoło - a szczególnie okoliczne dziewczęta - by przyklękli i oddali mu hołd. Wulgarny, bezczelny i wyszczekany jak współcześni południowcy, zabawny jak rapowy numer Michaela Dapaaha, a w serwowanych przez siebie storytellingach równie sugestywny, jak fabuły dzisiejszych klipów. Śliski Rysiek pełne spectrum swoich możliwości pokazał najdobitniej na swoim debiutanckim krążku - wyprodukowanym przez Jam Mastera Jay’a i Bomb Squad, wyprzedzającym swoje czasy albumie The Great Adventures of Slick Rick. I choć płyta ta pokryła się już nieco patyną, to nie straciła nic ze swojego zawadiackiego, egotycznego sznytu i wciąż pozostaje jedną z nielicznych 80'sowych produkcji, których słuchamy z zapartym tchem. Nie dziwi nas więc w ogóle fakt, że jest to jeden z ulubionych albumów Nasa i jeden z najczęściej samplowanych krążków w historii muzyki rozrywkowej. Filip Kalinowski
29. IAM - L’ecole du micro d’argent (1997)
Nie dość, że jest to jeden z najważniejszych i najlepszych albumów w historii francuskiego rapu, a także krążek, który sporej części świata pokazał, że nad Sekwaną w ogóle składa się rymy i robi bity, to jest on również ogromną inspiracją dla naszego rodzimego środowiska hiphopowego, a szczególnie jego ciemnej strony. Logo warszawskiego składu MorW.A. do złudzenia przypominało to, którym IAM posługiwał się w tym konkretnym okresie, klip Eldoki wyreżyserowany przez Krzysztofa Skoniecznego do utworu Granice jest mocno inspirowany teledyskiem do Petit frère, a wszelkich nauk, które polscy MC’s i producenci wynieśli z tej szkoły małych pieniędzy, nie sposób nawet zliczyć. I trudno się tym wszystkim wpływom dziwić, skoro naprawdę niewiele 90'sowych krążków miało równie angażujący klimat i spójną oprawę, a do tego jeszcze bliższy naszej atmosferze, dresiarsko-osiedlowy sznyt. Podjudzona podróżami po Wu-Tangowym uniwersum kreatywność marsylskiego składu znalazła bowiem ujście w formie bitewnych pieśni sprzeciwu wobec panującego we Francji rasizmu, wyzysku emigrantów i niesprawiedliwości społecznej. Pieśni, które nawet, jeśli nie rozumiało się z nich ani słowa, nawinięte były tak emocjonalnie i porywająco, że nie sposób było przestać ich słuchać. Filip Kalinowski
28. Chance The Rapper - Coloring Book (2016)
Wiosną 2016 roku wydawało się, że najważniejsze premiery mainstream ma już za sobą - Drake i Kanye spokojnie obserwowali rozwój sytuacji. Jednak w połowie maja Chance The Rapper wypuścił trzeci mixtape (sorry, ale to jest album) i Coloring Book był punktem kulminacyjnym zarówno umiejętności pełnego wiary ziomka z Chicago, jak i hype’u otaczającego jego osobę. Chance na swoim opus magnum pozostał sobą, wpychając elementy gospel i chrześciańskiego rapu na sam szczyt mainstreamu. The Rapper nie stracił charakteru, więc stawał okoniem, gdy przychodziło do kontaktu z dużymi wytwórniami (ostrzegawcze No problem), chwalił żarliwie Pana w niebiosach (dwuczęściowe Blessings, wybitne Finish line) oraz swoje rodzinne miasto (Juke Jams, Summer Friends). Coloring Book to soulfulowe brzmienie poparte instrumentarium zespołu The Social Experiment, masa gości z różnych stron barykady (Jay Electronica, Future i Kirk Franklin na jednym wydawnictwie) i optymistyczne tematy przewodnie przepełnione zapałem do reformowania świata. Chance ma rację, rapując, że Ye powinien być z niego dumny. Bartek Strowski
27. Company Flow - Funcrusher Plus (1997)
Debiutancki album tego nowojorskiego tria - do spółki z resztą wczesnego, Rawkusowego katalogu - zwiastował prędką zmianę warty w hip-hopowym podziemiu lat 90. i o całe dekady wyprzedzał czasy, w których rapowy underground wejdzie na fonograficzny świecznik. Zanim jednak El-P przedarł się na główne sceny światowych festiwali z projektem Run the Jewels, położył on już podwaliny pod późniejsze - głównie artystyczne, nie komercyjne - sukcesy takich wytwórni jak Definitive Jux czy Anticon i całą falę industrialno-bitowych projektów pokroju Death Grips i clipping. Do momentu premiery rzeczonego krążka przeważającą większość rapu można bowiem porównać do klasycznego, oldschoolowego graffiti znanego z wczesnych zdjęć Marthy Cooper. I choć RAMM:ΣLL:ZΣΣ czy Ultramagnetic MC’s już wcześniej kombinowali nad tym, jak wprowadzić nieco abstrakcji w swoje rymy i rytmy, dopiero Funcrusher Plus okazał się być dźwiękowym odpowiednikiem writerskiego wild style’u - zdekonstruowanym i poskładanym na powrót, równie dziwnym, jak porywającym, świeżym spojrzeniem na hip-hop. Spojrzeniem niezależnym jak sam sk***ysyn - co Bigg Jus, Mr. Len i El-Producto podkreślili na okładce hasłem independent as fuck - i wizjonerskim jak niewiele innych albumów w historii rapu. Filip Kalinowski
26. Gang Starr - Hard To Earn (1994)
Nie jest łatwo wybrać ten jeden konkretny album z dyskografii zespołu, którego właściwe każdy kolejny krążek mógłby służyć za wykładnię surowego, acz bujającego rapu, nieodłącznie kojarzącego się z Nowym Jorkiem lat 90. Od jazzowych manifestów wypełniających No More Mr. Nice Guy, przez swoistą muzyczną definicję duetu zarysowaną na Step in the Arena i rozwiniętą na Daily Operation, aż po bitowe arcydzieło, jakie na płytę Moment of Truth skonstruował Primo do numeru Above the Clouds. Wszystkie longplaye (no, może poza ciut spóźnionym Ownerz) sprokurowane przez nieodżałowanego Guru i żywą definicję stylu - didżeja Premiera są dziś klasykami. Wydany w 1994 roku Hard to Earn zdaje się być jednak najbardziej pewnym, jednocześnie luźnym i chropowatym, wielopłaszczyznowym wzorem tego, czym jest - lub czym powinien być - boom-bap. Pierwszy album formacji opatrzony naklejką Parental Advisory powstał w momencie największej świetności Gang Starr Foundation - na moment przed premierami Sun Rises in the East Jeru i Livin’ Proof Group Home - i to właśnie bliskie ulicy, bezkompromisowe podejście czuć w każdej sekundzie jego trwania. Bo choć całe właściwie Wielkie Jabłko tamtego okresu rozbrzmiewało podobnymi ciętymi samplami i hardymi, osiedlowymi wersami, to tylko nieliczni potrafili wsączyć w nie tyle indywidualizmu, charyzmy i świeżości, ile Gang Starr. No bullshit. Filip Kalinowski
25. Beastie Boys - Licensed To Ill (1986)
Fonograficzny debiut Beastie Boys to ważna karta w historii młodzieńczego rapu. To też piękna opowieść o trzech nastolatkach, którzy porzucili hardcore punk i zaczęli nawijać, a także o producencie, który jarał się kapelami pokroju Hüsker Dü czy Butthole Surfers, ale pokochał nowojorski rap i nie tylko nauczył się didżejować i robić beaty, ale też założył wytwórnię (Def Jam), w której wydał pierwszy album wspomnianych wcześniej dzieciaków. Którzy na domiar złego byli białasami! Jest w Licensed to Ill coś rzeczywiście urzekającego. To surowe połączenie rapu i muzyki gitarowej, garażowe bębny, młodzieńcza werwa, sfokusowanie na imprezy i ekspozycja juwenilnej głupoty, sprawiają razem, że tego materiału słucha się tak, jakby oglądało stare high school movies. I jasne, że ten longplay jest świadectwem czasów i lekturą obowiązkową dla każdego słuchacza rapu, ale to też jeden z najokropniejszych klasyków ever. Gdyby nie Paul's Boutique trzy lata później, nikt by Beastie Boys nie traktował poważnie. Marek Fall
24. Clipse - Hell Hath No Fury (2006)
Wydany u schyłku producenckiej hegemonii The Neptunes na amerykańskim rynku hip-hopowym drugi album braterskiego duetu Clipse to jeden z najlepszych przykładów kokainowego rapu. Swoimi korzeniami sięgającego bezlitosnych ulic, zaoceanicznych gett, a wybrzmiewającego w wytwornych wnętrzach luksusowych rezydencji i wartych miliony jachtów, jednocześnie ascetycznego i barokowego języka wypowiedzi osiedlowych hustlerów, którzy w przeciągu kilku lat stali się high profile biznesmenami. Poniekąd to więc świetny przykład tego, jak wygląda przeważająca część współczesnego rapu. Z tym że Pusha T i No Malice - w asyście Pharrella Williamsa - stworzyli go tuzin lat temu. Napędzani wk***ieniem, jakie powodowały w nich przepychanki z wytwórniami, bracia Thorton wjechali na bity Neptunesów jak na winkiel, na którym sprzedawali pierwsze grudy cracku - spięci, groźni i opryskliwi, a jednocześnie niesamowicie bystrzy, przenikliwi i świadomi konsekwencji, jakie idą w parze z szybkim zarobkiem. Owa gęsta, paranoiczna atmosfera zyskała natomiast idealną przeciwwagę w retro-futurystycznych, wycyzelowanych bitach duetu, który zaczął mniej więcej właśnie w tym czasie skupiać się na innych rzeczach niż produkowanie przeróżnych osiedlowych chamów. A szkoda, bo niewielu potrafiło owym osiedlowym chamom dać takiego kopa, jak Pharrell z Chadem. Filip Kalinowski
23. J Dilla – Donuts (2006)
Drugi album Jamesa Yanceya ukazał się 7 lutego 2006 roku, na trzy dni przed śmiercią legendarnego producenta, który rozkochał w swoim brzmieniu kilka pokoleń hip-hopowych głów. The Guardian stwierdził odważnie, że status otaczający zmarłego w wieku trzydziestu dwóch lat artystę z Detroit można nazwać spokojnie kultem. Na czym opierał się ten kult? Na płytach wykonawców, z którymi stale współpracował producent: Slum Village, Commona, A Tribe Called Quest, Busta Rhymesa i wielu innych. I na solowych płytach, takich jak słynne Donuts, zrodził się bardzo emocjonalny fanów do twórczości Dilli. Płyta w czterdzieści trzy minuty dobrze streszczała zakres emocji Jamesa, który nagrywał większość materiału ze szpitalnego łóżka. Intrumentalny materiał, składający się z ekscentrycznie pociętych sampli, w których mieszały się ciepłe retro wokale z futurystycznymi bitami, na przestrzeni utworów o długości minuta-półtorej. Trzydzieści jeden kawałków, które było postmodernistyczną (sprawdźcie, jak Dilla łączy wokale Jadakissa i Dionne Warwick w Stop) podróżą przez historię czarnej muzyki oraz popkultury, gdzie całość spinał wyjątkowy klimat hip-hopu/neo-soulu w wykonaniu jeszcze bardziej wyjątkowego producenta z Detroit. Bartek Strowski
22. Dizzee Rascal - Boy In The Corner (2003)
Mówiąc szczerze, ja po prostu robię muzykę. Nigdy nie zamykałem się w grime czy żadnej innej kategorii. Kiedy zbliżała się płyta, zadzwonił do mnie jeden z dziennikarzy i pyta, jak bym nazwał to, co robię - powiedziałem grime (ang. brud). Tak wygląda prawda, a moje podejście nie jest grime’owe, jest… abstrakcyjne. - tak ponad 10 lat temu jednemu z naszych redaktorów powiedział w wywiadzie Dizzee Rascal. I choć ta deklaracja - w kontekście wszelkich międzygatunkowych kolaboracji Dizzee’go z Armandem van Heldenem, Robbie’m Williamsem czy… Shakirą - wydaje się być bardzo szczera, to nie sposób jest pominąć roli, jaką w popularyzacji tego konkretnego muzycznego odpowiednika brytyjskiego brudu odegrał debiutancki krążek londyńskiego MC. Grime bowiem mógłby znajdować się dziś w zupełnie innym miejscu, gdyby Raskit nie nadał mu formy równie surowego, jak chwytliwego, minimalistycznego, acz mieniącego się setkami barw, porywającego albumu, który zapewnił mu Mercury Prize i status pierwszej międzynarodowej rapowej gwiazdy rodem z Wielkiej Brytanii. Gdyby nie usłyszał go El-P, być może amerykańskie środowisko hip-hopowej nadal miałoby podwładnych Korony w głębokim poważaniu, a Konnichiwa najprawdopodobniej nie byłaby równie bezkompromisowa, gdyby Skepta nie widział wcześniej, jak wiele Dizzee osiągnął, będąc zwykłym chłopakiem, który wyszedł z kąta. Filip Kalinowski
21. Madvillain - Madvillainy (2004)
To, że Madvillainy powstało; czas, miejsce i skład osobowy tej kooperacji, która skończyła się na jednej płycie, więc nigdy nie została zeszmacona i możemy dziś śmiało mówić o świętym, rapowym artefakcie – to wszystko sytuacja o skali kosmicznej. Z jednej strony MF Doom, raper-legenda; gość, który w latach 2003-2004 wydał cztery solówki, z których dwie są klasykami (Take Me to Your Leader, Vaudeville Villain). Chcecie zrozumieć, jakiego formatu to była postać, zobaczcie reakcję Tylera i Earla na spotkanie z nim. Z drugiej strony Madlib, producent-instytucja, który chwilę wcześniej zrobił materiał z J Dillą i buszował po archiwach jazzowej wytwórni Blue Note. I ci dwaj goście w szczycie formy i kariery robią razem uber-dynamiczny, dziwaczny materiał wypełniony ponad dwudziestoma utworami, z których połowa nie trwa nawet 2 minut. Na Madvillainy macie tony jazzu i funku, retro-filmowy rozmach i mnóstwo szorstkiego, choć w gruncie rzeczy poetyckiego nawijania. Właśnie wróciliśmy do tego albumu i wciąż nie możemy się otrząsnąć, jakie to było dobre! Marek Fall
20. Common - Like Water for Chocolate (2000)
Pod koniec ubiegłego roku Ten Typ Mes napisał na swoim fanpage’u: Wiadomo, że To pimp a butterfly jest najlepszym albumem w kategorii hip-hop+jazz+soul, ale to Common przetarł szlak i, co lepsze, wcale się ta płyta nie zestarzała. W marcu 2000 roku ukazał się czwarty solowy album rapera z Chicago, będący wynikiem pracy kolektywu Soulquarians, w którego skład wchodzili m.in.: Questlove, D’Angelo, Bilal, J. Dilla, Mos Def, Talib Kweli czy Erykah Badu. Muzycy z pogranicza alternatywnego hip-hopu i neo-soulu pracowali wspólnie w latach 1996-2002 w legendarnym Electric Lady Studios założonym przez Jimiego Hendrixa. Artyści mogliby przyrzec, że psychodelia i funk unosiły się w powietrzu. Jednym z owoców tego twórczego okresu był krążek Like Water for Chocolate. Płyta była kojącą, zmysłową podróżą przez soulowe i jazzowe inspiracje muzyków, z wyraźnym hip-hopowym pulsem, nad którym pieczę trzymał przede wszystkim ekscentryczny rytm wytyczany przez Jaya Dee. Rezultat? Album pokrył się złotem, utwierdził pozycję rapera z Chicago na rapowej mapie, a ballada The Light z samplem z Bobby’go Caldwella do tej pory leci na ceremoniach ślubnych na całym świecie. Bartek Strowski
19. N.W.A. - Straight Outta Compton (1988)
Po filmie biograficznym pod tym samym tytułem temat ikonicznego debiutu Niggaz With Attitude jest już straszliwie przeru****y, ale to nie zmienia faktu, że Straight Outta Compton jest albumem kompletnym, który zdefiniował pojęcie gangsta rapu i miał ogromny wpływ na kulturę popularną. Dr. Dre, Eazy-E i Ice Cube, którzy poznali się w Compton w drugiej połowie lat 80. (był tam jeszcze Arabian Prince, ale nvmn), uosabiali wszystko to, czego wielu z nas szukało w rapie. Byli groźni, antysystemowi i uczyli moresu. Skoro w repertuarze mieli takie hymny jak Fuck The Police, to nic dziwnego, że w FBI nazywano ich Najbardziej niebezpieczną grupą świata. Nie ma hardkorowego rapu bez N.W.A. Nie ma Zachodniego Wybrzeża bez N.W.A. A jeżeli chcecie poczuć, ile znaczy ten skład dla popkultury, rapu i czarnej społeczności w Stanach Zjednoczonych, zobaczcie rozmowę Kendricka Lamara z żyjącymi członkami zespołu. Wcześniej taka czołobitność zdarzała się tylko na audiencjach w Watykanie. I podczas nocnych spotkań na Żoliborzu. Marek Fall
18. Jay-Z - Reasonable Doubt (1996)
Kanye West nigdy nie potrafił zrozumieć, że Jay najbardziej lubi filmy nie o prawdziwych ludziach, a o gangsterach. Nic dziwnego, skoro Shawn Carter był jednym z nich. Może nie w tak romantycznym stylu, jak w Ojcu Chrzestnym ani tak wystawnym, jak w Kasynie czy Chłopcach z Ferajny; ale losy młodego Jaya były wypełnione walką o życie i byt; starając się utrzymać na powierzchni, sprzedawał crack. Te doświadczenia musiały się przełożyć na późny debiut artysty, który nie mógł dostać kontraktu płytowego, więc założył niezależny label Roc-A-Fella Records razem Damonem Dashem i Kareemem Biggsem. Reasonable Doubt stało się z czasem marką firmowaną przez naturalistyczne obserwacje rapera, które były owinięte w błyskotliwe metafory i unikalne flow. A to wszystko rozgrywało się na podkładach balansujących pomiędzy nowojorską ulicą a pełnym soulu brzmieniem przyjaznym dla radia. Gościnne udziały na płycie Notoriousa B.I.G. czy Mary J. Blige też w tym pomogły, nie wspominając o tym, że muzycy za udział na albumie dostali zapłatę w walizkach z gotówką. Nawet styl labelu Jaya był mocno osadzony w hustlerce. Na okładce albumu Shawn Carter daje w pełni wyraz swojemu wewnętrznemu mafioso, kłaniając się stylowo odbiorcy. Cała przyjemność po naszej stronie, panie Carter. Bartek Strowski
17. Kendrick Lamar - To Pimp A Butterfly (2015)
Kendrick poproszony w audycji radiowej Big Boy TV o ułożenie swoich albumów w kolejności od najlepszego do najgorszego, umieścił To Pimp A Butterfly na przedostatnim miejscu (za DAMN. i good kid, m.A.A.d city). Tymczasem w 2015 roku za sprawą tego krążka zupełnie rozbił bank. Rzadko kiedy zdarza się aż taka dominacja jednego tytułu w końcoworocznych podsumowaniach. To Pimp A Butterfly zostało uznane za płytę roku m.in. przez tak odległe od siebie media, jak Rolling Stone, Billboard, Pitchfork, Spin czy Complex. I nie było w tym cienia kontrowersji. Trzeci longplay Lamara to zapierająca dech w piersiach narracja, zbudowana wokół rozwijającego się stopniowo poematu, opowiadająca o Ameryce czasów Baltimore i Ferguson, ale też o cenie sukcesu i poszukiwaniu tożsamości. To bezdyskusyjne artystyczne zwycięstwo i monumentalne dzieło pod znakiem fascynacji szalonym jazzem z wytwórni Brainfeeder (wśród gości m.in. Flying Lotus, Thundercat i Kamasi Washington), Outkastami i Tupakiem, który jest swoistym patronem tego krążka. Wielka płyta na ciekawe, choć mroczne czasy. Marek Fall
16. Cypress Hill - Temples of Boom (1995)
W tego typu zestawieniach ląduje zwykle debiutancki krążek Cypressów albo Black Sunday - swoiste deklaracje stylu tego kalifornijskiego, przejaranego składu. My jednak sięgnęliśmy po trzeci album B-Reala, Sen Doga i DJ’a Muggsa nie tylko z przekory i lokalnego kontekstu środowiskowego, ale głównie z powodów muzyczno… klimatycznych. Bo choć Temples of Boom - głównie za sprawą swojej oprawy graficznej - było jedną z płyt, które otwierały uszy krajowych metali na coś innego, niż ciężkie gitarowe riffy, to jest jednocześnie jedną z najlepszych, najbardziej spójnych i niesamowicie aktualnych płyt w historii rapu, a jednocześnie jedną z najmroczniejszych. Produkcja tego krążka do dziś stanowi opus magnum twórczości DJ’a Muggsa, który napędzane basem, skoczne loopy zanurzył w nie lada psychodelicznej, klaustrofobicznej wręcz magmie, tworząc swoją własną definicję dusznego, paranoicznego funku schyłku zeszłego millenium. Jego mikrofonowi kamraci, błądząc w chmurach spowijających Cyprysowe Wzgórze, idealnie oddali lęki i niepokoje towarzyszące ludzkości na przełomie wieków. Obawy, którym stawiali czoła z gangsterską wręcz brawurą, znieczuleni zielem, które w kolejnych dekadach miało zyskać w Stanach zupełnie nowy status. Filip Kalinowski
15. Mobb Deep - The Infamous (1995)
Kiedy w czerwcu ubiegłego roku zmarł Prodigy, można było przekonać się, dla jak wielu raperów Mobb Deep był arcyważnym, wręcz fundamentalnym zespołem. W Stanach, w audycji Rosenberga zwrotki Prodigy’ego przewijali a capella Eminem i Kendrick Lamar. U nas hołd nowojorskiemu MC też oddali wszyscy. I to nie tylko na facebooku, ale także na trackach – jak Kaz Bałagane w utworze W całości. Nic dziwnego. Kiedy w lutym 1995 roku ukazał się singiel Shook Ones (Pt II), wszystko się zmieniło. Kilka miesięcy później miała miejsce premiera The Infamous i historia dosłownie pisała się na oczach ludzi. Ten mollowy, złowróżbny materiał stał się wzorcowym przykładem bezkompromisowego, hardkorowego rapu. Zanim jednak usiądziecie do tej niebezpiecznie fascynującej pocztówki ze Wschodniego Wybrzeża połowy lat 90., włączcie debiut Mobb Deep, Juvenile Hell, żeby złapać, jak daleką drogę pokonał ten zespół na przestrzeni zaledwie dwóch lat. There’s a war goin’ on outside no man is safe from! Marek Fall
14. De La Soul - 3 Feet High & Rising (1989)
Debiutancki krążek zespołu, który przez długie lata musiał jeszcze tłumaczyć dziennikarzom, że nie składa się z hipisów tylko z hip-hopowców, znajduje się dziś nie tylko na listach 100 najlepszych albumów rapowych magazynu The Source i 500 najważniejszych płyt Rolling Stone’a, ale również w zbiorach Biblioteki Kongresu. Wydany w okresie niepodzielnego panowania gangsta rapu ów barwny, pozytywny longplay nie dość bowiem, że był na wskroś autorski i niepowtarzalny, to jeszcze okazał się zupełnie pionierski. Tak jeśli chodzi o niesamowicie taneczne, bitowo-jazzowe podejście Prince’a Paula do jego produkcji, jak i żartobliwą, acz intymną, młodzieńczą energię uchwyconą w wersach Posdnousa, Dave’a i Maseo, którzy na przełomie lat 80. i 90. - pospołu z Beastie Boysami - zdawali się być prekursorami równie nerdziego, jak wyluzowanego podejścia do amerykańskiej popkultury. Gdyby tak nie było, nie nagraliby oni też przecież bodajże pierwszych skitów w historii hip-hopu. I nie byliby pewnie ukochanym składem długiej listy postmodernistycznych, dźwiękowych dywersantów z założycielem wytwórni MoWax, współtwórcą projektu U.N.K.L.E., Jamesem Lavellem na czele. To właśnie ten długoletni współpracownik DJ-a Shadowa i drugoplanowy bohater przynajmniej kilku ważnych wolt w alternatywnym rapie przyrównał 3 Feet High and Rising do jednego z najważniejszych albumów w historii muzyki rozrywkowej - do dziś sprzedającego się w niebotycznych nakładach Dark Side of the Moon Floydów. I w tworzeniu tej analogii miał sporo racji. Filip Kalinowski
13. Beastie Boys - Paul's Boutique (1989)
Nie przypominamy sobie żadnego innego albumu, o którym Miles Davis powiedziałby, że nigdy mu się on nie znudzi. I choć ogół w momencie jego premiery był zupełnie innego zdania, a krążek ten zaliczył komercyjną wtopę doczołgując się ledwo, po kilku miesiącach, do statusu złotej płyty, to Paul’s Bootique po dziś dzień pozostaje jednym z najważniejszych - a jednocześnie wciąż docenianych głównie przez krytykę i headsów - albumów w historii hip-hopu. Wyprodukowane przy współpracy z Dust Brothers (tak, to ci sami, co lata później stworzyli niezapomniany soundtrack do Fight Clubu), pękające w szwach od ilości wykorzystanych sampli, równie rozbujane jak progresywne bity stanowiły u schyłku lat 80. prawdziwą rewolucję. Jednocześnie zapowiadały nadejście późniejszego o kilka lat boom-bapu i całe dekady młodszej sceny bitowej z okolic Los Angeles. Zresztą sam Chuck D z Public Enemy przyznał kiedyś w jednym z wywiadów, że instrumentalna część tego krążka stanowiła swego rodzaju temat tabu pośród czarnej społeczności, bo nikt nie chciał przyznać, że kilku białasów robi najlepsze bity na rynku. A dodatkowo jeszcze tych samych kliku białasów potrafiło do nich nawinąć teksty równie zabawne, jak na ich debiutanckim krążku, a jednocześnie dużo misterniej poskładane i w ciekawszy sposób flirtujące - choć chyba adekwatniejszym terminem byłoby pieprzące się - z popkulturą. Co przecież później stało się znakiem firmowym Beasties. - pisaliśmy chwilę temu w zestawieniu 10 rapowych płyt, które wyprzedziły swoje czasy i… nie mamy nic do dodania. Filip Kalinowski
12. Raekwon - Only Built 4 Cuban Linx… (1995)
O ile Scarface Briana De Palmy jest najprawdopodobniej najważniejszym i najbardziej inspirującym filmem gangsterskim dla całej rap gry, to Only Built 4 Cuban Linx… jest jego najbliższym dźwiękowym odpowiednikiem. Kiedy bowiem Enter the Wu-Tang wstrząsnęło całym hip-hopowym światkiem, a jego współtwórcy poczęli kontynuować przejmowanie rynku swoimi solowymi wydawnictwami, Raekwon - do spółki ze wspierającym go w większości numerów Ghostface’em - przypuścili atak na mikrofony. Luźno powiązane konceptem ostatniego skoku, który główni bohaterowie całego zamieszania muszą wykonać przed odejściem z kryminalnej branży, takie osiedlowe hymny jak Incarcerated Scarfaces, Ice Cream czy Criminology do dziś pozostają jednymi z naczelnych przykładów blokowiskowej, nowojorskiej szkoły gangsta rapu, a całość jedną z najbardziej wciągających, szemranych narracji, jakie kiedykolwiek zarejestrowano na płycie. Bity RZA są jednymi z najlepszych w jego karierze, wersy Rae, Ghosta i reszty klansmanów - trwałymi fundamentami Wu-Tangowego słownika, a określenie gambinos i szampan Cristal na trwałe wpisały się w rapowy krajobraz Stanów. I nawet sam John Woo - prawdziwa legenda azjatyckiego kina akcji, a także reżyser filmu The Killer, z którego dialogi - obok wspomnianego Scarface’a chociażby - przewijają się przez cały krążek, uznał album za świetny i zrzekł się jakiegokolwiek honorarium należnego mu z tytułu tantiem. Filip Kalinowski
11. Lauryn Hill - The Miseducation of Lauryn Hill (1998)
Był 1998 rok. Lauryn Hill spędziła kilka miesięcy w Kingston na Jamajce, gdzie nagrywała swój solowy debiut i oczekiwała przyjścia na świat swojego pierwszego dziecka. Ms. Hill miała 23 lata, na koncie międzynarodowy sukces z zespołem The Fugees (The Score wyszło dwa lata wcześniej) oraz rolę w filmie Zakonnica w przebraniu 2: Powrót do habitu. Co dalej? Dalej wydała kamień milowy w historii neo-soulu i hip-hopu. Artystka nawijała z pewnością siebie na klasycznych podkładach, śpiewała zmysłowo w duetach (Mary J. Blige, D’Angelo), interpretowała fragmenty klasycznych rockowych nagrań (Light My Fire The Doors), wybierała być ponad mieć w akompaniamencie gitary Carlosa Santany (To Zion). Hill dostarczyła światu poruszające teksty spowite reggae’owym klimatem, hip-hopowym uderzeniem i instrumentarium klasycznego soulu. Różnorodności tej pozazdrościł na pewno niejeden kolega z branży, bo mało który mógł sobie pozwolić na taką wszechstronność. Jay-Z w epilogu swojej autobiografii (The Decoded) stawia wyzwanie czytelnikowi: Puść The Miseducation of Lauryn Hill i powiedz mi, że rap nie potrafi być romantyczny. Wyzwanie przyjęte? Bartek Strowski
10. Eric B. & Rakim - Paid In Full (1987)
William Michael Griffin swój boski przydomek zawdzięcza nie tylko własnej pysze i konfrontacyjnemu nastawieniu, ale - przede wszystkim - umiejętnościom, jakie prezentował na mikrofonie. Kiedy tekstom innych MC’s w latach 80. wciąż było bliżej do dziecięcych rymowanek z nieodłącznymi dźwiękonaśladowczymi rang-dang-diggidy-dang-a-dang i składaniem wersów na beat-feet czy you-do, zwrotki Rakima przywodziły na myśl bardziej frazowanie jazzmanów i talenty literackie poetów pokolenia bitników. Wyprodukowany przez Erica B. debiutancki krążek duetu, album Paid in Full, zwiastował natomiast prawdziwą rewolucję w kwestii pisania czwórek, ósemek czy szesnastek. Spadł na amerykańskie hip-hopowe podwórko jak bomba i właściwie zamknął starą szkołę, w której wielu ówczesnych raperów od 10 lat powtarzało wciąż tę samą klasę. Bez Rakima nie byłoby Nasa, Jaya, Biggiego czy Eminema - pisaliśmy chwilę temu w zestawieniu 10 rapowych płyt, które wyprzedziły swoje czasy i nie pozostaje nam nic innego, jak powtórzyć te zdania, pod którymi podpisałby się zapewne każdy ze znamienitych gości zeszłorocznych obchodów 30-lecia tegoż albumu - i Flava Flav, i Ice-T, i Fat Joe, i Kool Herc, i Eric Sermon, i Roxanne Shante, i… nie ma co już wymienić dalej, bo jeśli macie odrobione lekcje z historii rapu, dobrze wiecie, o co chodzi. Filip Kalinowski
9. Outkast - Aquemini (1998)
Niby Głębokie Południe (czyli stany Alabama, Georgia, Floryda, Luizjana, Missisipi) to najbardziej konserwatywna część Stanów Zjednoczonych, ale to właśnie tam eksplodowało ekscentryczne, nowatorskie i łamiące konwenanse zjawisko o nazwie Outkast. Trochę zastanawialiśmy się, czy nie dać tu Speakerboxxx/The Love Below, jednak to casus Yeezusa: album tak osobny, że nie znajdujący jakichkolwiek kontynuacji na przestrzeni całego gatunku. Padło na przepełnione elektroniką i soulem Aquemini. Nie powiemy, że bez tego krążka nie byłoby całego nurtu, żeniącego rap z organicznymi, ciepłymi brzmieniami, ale praktycznie każdy jego przedstawiciel, który debiutował po 2000 roku, wskazywał trzecią płytę Outkastu jako jedną z najważniejszych. To tutaj znajdziecie kultową już Rosę Parks, o którą Dre i Big Boi toczyli batalię sądową z sędziwą bohaterką tytułową, afroamerykańską działaczką o prawa człowieka. Pani Parks nie spodobało się użycie jej nazwiska w numerze o mocno melanżowej prowieniencji; ostatecznie, podobnie jak w przypadku Ryśka Pei i Stana Borysa, obie strony dogadały się. Aha, jeśli jeszcze nie wiecie - za rok finał Super Bowl odbywa się w Atlancie i już są prowadzone rozmowy na temat Outkast jako głównej gwiazdy wydarzenia. U nas telewizyjne eventy roku obstawia Sławomir, w Stanach Outkast. I potem się dziwicie, że nie chcą znieść wiz. Jacek Sobczyński
8. Wu-Tang Clan - Enter the Wu-Tang (36 Chambers) (1993)
Pisanie o płytach takiego kalibru (i to z zamierzchłej przeszłości) zakrawa na stulejarstwo. Po ćwierć wieku od premiery Enter the Wu-Tang nie da się już na temat tego materiału wymyślić niczego nowego. To jeden z pięciuset najlepszych albumów w historii według magazynu Rolling Stone, jedna ze stu najlepszych rapowych płyt według The Source, 36. najlepsza płyta lat 90. według Pitchforka, jeden z 1001 Albums You Must Hear Before You Die… i tak w nieskończoność. Krótka piłka: rap z Nowego Jorku pierwszej połowy lat 90., azjatycka mitologia i sztuki walki, blanty i dziewięciu MCs, z których sześciu to hall of fame, how cool is that?! Enter the Wu-Tang to jest płyta pomnik i płyta forteca. Jest po***ana i groźna. Na C.R.E.A.M. i Wu-Tang Clan Ain't Nuthing ta F' Wit uczyliśmy się kochać hip-hop. Marek Fall
7. 2Pac - All Eyez On Me (1996)
Czas na małą konfesję: latem umieściliśmy 2Paca na liście 10 najbardziej przereklamowanych raperów w historii, kierując się nie tyle jego skillami (a miał wybitne), ile swego rodzaju zagłaskaniem go przez media i mitologizowaniem twórczości Shakura już po jego śmierci; w skrócie - szło o to, że 2Pac to najlepszy raper świata, a kto uważa inaczej, ten ignorant. Po czasie przemyśleliśmy sprawę i jednak - mimo wszystko - zgadzamy się, że to niestosowne wrzucać taką legendę na jedną półkę z osobnikami pokroju Tygi. Sypiemy głowy popiołem. A co do All Eyez On Me: po pobycie w więzieniu 2Pac wyszedł głodny muzyki, więc od razu - jako drugi wykonawca rapowy w historii, po IAM - zasunął dwupłytowym wydawnictwem, docierając na sam szczyt listy Billboardu; w pierwszym tygodniu pękło grubo ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy. Rolling Stone przyrównał All Eyez On Me do rapowego The Wall Pink Floydów; koncept-albumu, który odchodzi od emblematycznych dla 2Paca tekstów polityczno-społecznych, wjeżdżając w hedonistyczno-egoistyczną życiówkę. O tym, jak wielkie miał on znaczenie dla kontynuatorów klimatu kalifornijskiego rapu, nie musimy chyba pisać. To jeden z niewielu ostatnich albumów, wydanych jeszcze za życia zmarłych artystów, który stał się kultowy ze względów artystycznych, a nie tego, że jego autor przedwcześnie opuścił nasz padół. Jacek Sobczyński
6. Notorious B.I.G. - Ready To Die (1994)
Puff Daddy na początku lat dziewiędziesiątych był zagotowanym od ambicji młodym człowiekiem, który zamierzał przejąć rap grę i show-biznes, nie biorąc przy tym jeńców. Utalentowany stażysta, który zdobył pierwsze szlify, rozwijając w Uptown Records talenty Jodeci i Mary J. Blige, swoje własne imperium - Bad Boy Records - zaczął budować na talencie Notoriousa B.I.G. Debiut 22-letniego, wielkiego (193 cm wzrostu, około 180 kg wagi) i nie najprzystojniejszego (czyt. brzydkiego jak dzielnica Bed-Stuy po zmroku) Notoriousa, uczynił go z miejsca jedną z najważniejszych figur rapu ze Wchodniego Wybrzeża. Ten album miał wszystko. Narracje charyzmatycznego i doświadczonego przez życie rapera, którego głęboki głos był szorstki i pełen melodii zarazem. Produkcje wybitnych beatmakerów jak DJ Premier czy Lord Finesse. No i złoty dotyk Puffa, który nie bał się flirtu z popem i nie pozwolił Biggiemu rymować wyłącznie na tradycyjnych, nowojorskich bitach. Big Poppa miał w sobie elementy g-funku, a Juicy na efektowym samplu z repertuaru soulowej grupy Mtume pozwolił obrazowo fantazjować Notoriousowi na temat jego życiowych marzeń. I was all a dream, czyli pierwsze słowa singla, stały się dość szybko mantrą dla słuchaczy rapu na całym globie. Bartek Strowski
5. Kanye West - My Beautiful Dark Twisted Fantasy (2010)
Poprzednia dekada była czasem, gdy ekspres Kanye West nabierał coraz większej prędkości na torowisku światowej popkultury. Pierwszy big bang Ye to reanimacja kariery Jaya-Z za sprawą produkcji na The Blueprint. Potem był natchniony debiut The College Dropout i postępujący proces łamania rapowych stereotypów, który był jednym z głównych czynników, jakie uczyniły z Westa największą gwiazdę pop na świecie. Symbolicznym momentem ataku Kanyego na szańce mainstreamu było zwycięstwo Graduation w korespondencyjnym pojedynku na sprzedaż z Curtisem 50 Centa. Ostatecznie Kanye miejsce w historii zapewnił sobie w dniu premiery My Beautiful Dark Twisted Fantasy, tej rozbuchanej superprodukcji, a równocześnie projekcji ego z rozpasaną listą gości i wywrotowym doborem sampli. Tak epickiego albumu pop nie było od czasów Thrillera. Tak szaleńczego i chaotycznego albumu pop nie było nigdy. Marek Fall
4. Dr Dre - The Chronic (1992)
W listopadzie 1992 roku zadebiutował singiel Nuthin’ but a G thang, a popkultura oszalała na punkcie nowego brzmienia Zachodniego Wybrzeża. Andre Young, architekt agresywnego i ciężkiego stylu zespołu N.W.A., postanowił obrać zupełnie inną drogę jako solowy artysta. Żywe instrumenty, bity nawiązujące do dokonań Parliament-Funkadelic czy George’a Clintona, piszczały, soulowe wokale w tle. Tematyka? Nawet jeśli trafiały się poważniejsze rozkminy na albumie, to nie dało się zaprzeczyć imprezowemu i beztroskiemu charakterowi wydawnictwa. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro integralną częścią był młodziutki Snoop Doggy Dogg, którego miał zaraz pokochać cały świat. Jimmy Iovine, były inżynier dźwięku pracujący w latach 70. z Johnem Lennonem, Bruceʼem Springsteenem czy Tomem Pettym, nie miał zbyt wiele wspólnego z hip-hopem, gdy zmęczony pracą w studio nagraniowym założył Interscope Records. Pewnego dnia Andre Young wszedł do jego biura, szukając wydawcy dla swojego solowego materiału. Snoop i Dre przypominali mi zespół Rolling Stones. Bałeś się, ale muzyka wprowadzała cię do ich świata. Jimmy kazał pracownikom Interscope Records wykupić najlepszy czas antenowy rozgłośni radiowych w celu puszczania samego refrenu z Nothing but a ‘G’ thang. Reszta to historia. G-Funku, jakbyście pytali. Bartek Strowski
3. Public Enemy - It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back (1988)
Po premierze tej płyty rap już nigdy nie będzie tym samym, czym był - pisał o drugim krążku Public Enemy Rolling Stone. To już jest jeden z kilku najważniejszych zespołów w historii muzyki - wtórował Spin. Takie zadanie domowe: pogrzebcie w recenzjach It Takes a Million... i wyszukajcie słowa, jakie powtarzają się w większości z nich. Bomba. Dynamit. Rozsadzenie. Wyburzenie - to kilka najczęstszych. Public Enemy pokazali, jak mocną bronią masowego rażenia może być hip-hop. Ten album kipi gniewem, w skandowanych tekstach mieści się wku***enie całego młodego, czarnego pokolenia Ameryki schyłku lat 80., targanego przemocą i brakiem perspektyw na lepsze jutro. Public Enemy okazali się tak kontrowersyjni, że latem 1990 roku FBI złożyło Kongresowi USA raport o muzyce rapowej i jej wpływie na bezpieczeństwo narodowe (tak!), inspirując się właśnie It Takes a Million... W sumie nie ma się co dziwić, skoro Chuck D określał tę płytę jako CNN dla czarnej Ameryki. Ale to oni pokazali, jak wielką moc ma w hip-hopie słowo. I jest w tym coś przewrotnego, że akurat ten nonkonformistyczny, wywrotowy i - poniekąd - napędzany antykonsumpcyjnym przekazem album możecie dziś kupić w każdej Biedronce. Jacek Sobczyński
2. Nas - Illmatic (1994)
Czy dzisiaj, po prawie ćwierć wieku, jakie minęło od premiery Illmatic, da się o tej płycie napisać coś nowego? Niespecjalnie, ale postarajmy się uporządkować fakty. Kiedy Nas zaczął nagrywać debiut, miał 19 lat. Ostatni raz tak młody człowiek dokonał równie wielkiej rzeczy na polu kultury, gdy w XIX wieku Rimbaud napisał Sezon w piekle i przed dwudziestką zakończył karierę poety. Nasir miał być kolejnym Kool G Rapem czy drugim Rakimem, ale za sprawą Illmatic pozjadał nie tylko jednego i drugiego, ale całą ówczesną scenę w ogóle. Nikt przed nim nie stosował takich zabiegów słownych i narracyjnych, a produkcje, które weszły na jego pierwszą płytę (wśród autorów m. in. DJ Premier, Pete Rock, Large Professor), zdefiniowały to, jak myślało się i myśli o nowojorskim brzmieniu pierwszej lat 90. To nie jest przypadek, że trzy czwarte raperów na świecie i w Polsce, bez względu na to, z której są generacji i jaki rap robią, powołują się na Nasa. To jest Pismo Święte tej gry, po prostu. Fun fact: Illmatic dopiero w 2001 roku pokryło się platyną i generalnie uchodził za komercyjną wtopę. Marek Fall
1. A Tribe Called Quest - Low End Theory (1991)
Dlaczego akurat ta płyta jest naszym numerem jeden? Drugi longplay w dyskografii ATCQ to prawdziwy krok milowy w historii hip-hopu. Zupełnie odmienny od debiutu nowojorczyków tak jeśli chodzi o produkcję - Q-Tip budował na nim głównie minimalistyczne struktury oparte na basie i perkusyjnych breakach - jak i warstwę liryczną - w której Phife Dawg wyszedł z cienia na pierwszy plan. Ten album stanowi często przemierzany w następnych latach most pomiędzy rapem a jazzem, punkt wyjścia do bitowej eksperymentalistyki przełomu milleniów i podręczny zapas pewności siebie dla wszystkich MC’s i producentów, którzy obawiają się, że ich produkcje są zbyt undergoundowe dla szerszych gremiów słuchaczy. Komercyjny sukces singlowych numerów Jazz (We've Got) i Scenario prędko rozwiał wątpliwości wytwórnianych speców od marketingu co do chwytliwości tegoż krążka, a kolejne dekady co rusz przynosiły kolejne peany na jego cześć, z których większość dobrze podsumowuje cytat mówiący o tym, że Low End Theory jest dla hip-hopu, tym samym, co Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band dla rocka. Do inspiracji tą konkretną pozycją w katalogu Tribe’ów przyznaje się - swoją drogą - cała producencka ekstraklasa z Kanye Westem, 9th Wonderem, Havocem, Madlibem i Drem Dre na czele, a dodatkowo jeszcze album ten rozpoczął solową karierę Busta Rhymesa i dał nazwę losangeleskiemu klubowi, który stał się matecznikiem kalifornijskiej sceny bitowej przewodzonej przez Flying Lotusa. Nie pozostaje więc nic innego, jak po raz wtóry wybrać się na tę wyprawę, wczuć się w te wibracje i wsłuchać w wersy płynące z abstrakcji. What? Check the Rhime! Filip Kalinowski