Koszykarska reprezentacja Słowenii to rewelacja ostatnich igrzysk olimpijskich. Zespół z Luką Donciciem w składzie dotarł do najlepszej czwórki turnieju, wygrywając wcześniej między innymi z Hiszpanią czy Argentyną. Za prowadzenie kadry od 2020 roku odpowiada Aleksander Sekulić, który specjalnie dla newonce.sport opowiada o kulisach sukcesu. Szkoleniowiec pracujący od niedawna także z dwukrotnym ćwierćfinalistą Ligi Mistrzów FIBA, czeskim Basketball Nymburk, przedstawia także historie z szybko pędzącego życia. Dlaczego warto popełniać błędy? Jakim zawodnikiem do trenowania jest Doncić? Czym jest cierpliwość dla trenera?
MICHAŁ WINIARCZYK: Pańskie życie toczy się teraz niesamowicie szybkim tempem.
ALEKSANDER SEKULIĆ: Zgadzam się, ostatnie miesiące zleciały błyskawicznie. Takie są realia pracy, gdy lato spędzasz z reprezentacją. W tym roku wyglądało to inaczej, bo po raz pierwszy poprowadziłem ją jako „head coach”. To dodało więcej odpowiedzialności. Występowała inna presja niż ta, gdy byłem członkiem sztabu. Szczerze? Już przyzwyczaiłem się do takiego trybu. Od piętnastu lat ta pora roku wygląda u mnie podobnie.
Lubi pan tak funkcjonować?
Tu przede wszystkim chodzi o koszykówkę. Kocham ją bardzo mocno. Mam wielką satysfakcję, że mogę spełniać się w tym, co chciałem robić od zawsze. To czyni życie znacznie łatwiejszym.
Człowiekiem z podobnym nastawieniem był pan od czasów pracy w Slovanie Ljublana?
Trudno odpowiedzieć, powinieneś zapytać się o to rodzinę. Z mojego punktu widzenia na pewno jestem bardziej doświadczonym szkoleniowcem. Podejmuję pewniejsze i mądrzejsze decyzje, ale to tylko luźne spostrzeżenie. Wydaje się, że większość ludzi może to o sobie powiedzieć. Im więcej człowiek ma lat, tym więcej wie. Lata pracy wiele mnie nauczyły.
Może pan za to powiedzieć więcej o transformacji, jaką przez te prawie dwadzieścia lat przeszedł basket.
W tym przypadku mowa o rewolucji. Koszykówka stała się mocno atletyczna. Zawodnicy muszą być nie tylko wyszkoleni technicznie, ale i fizycznie. Europejski basket wciąż jest pod koszem mocno kontaktowy. Zwiększyło się także tempo. Zawodniczy częściej rzucają, co za tym idzie, więcej zbierają. Nie ma sensu się na to obrażać. Kluczową kwestią jest szybka adaptacja do zmieniających się trendów.
Pamięta pan największe błędy z początku pracy?
Było ich zbyt wiele, żeby wymieniać. Myślę, że nie jestem w tym odosobniony. Zawsze mówię zawodnikom: jeśli pracujecie, to popełniacie błędy. Jeśli nic nie robicie, nie macie jak ich popełniać. Jednym z mankamentów mojego fachu z wczesnych lat był fakt, że chciałem „zatrenować” koszykarzy. Byłem wymyślny. Mówiłem im, aby grali dokładnie tak, jak im każę. Ograniczałem tym samym ich wolność i swobodę działań. Dziś wiem, że zawodnik potrzebuje czasem przestrzeni, aby być sobą i pokazać pełen potencjał.
Uważa się pan jeszcze za młodego trenera?
Trudno wskazać, kto jest młody, a kto stary. Mam tu na myśli nie tylko swoją profesję, ale ogólnie cały sport. Niezależnie od tego ile masz lat, jeśli grasz w Lidze Mistrzów, Eurolidze czy EuroCupie musisz prezentować niezmiennie wybitny poziom. Metryka nie ma znaczenia. To samo tyczy się pracy szkoleniowca. Nikogo nie obchodzi wiek, tylko jak prezentuje się zarządzany przez ciebie zespół. Musisz umieć przekazywać wiedzę i polecenia zawodnikom. Czy robisz to jako 35, 55 czy 65-latek nie ma znaczenia.
Tylko że gdy starszy trener trafia do zespołu, z miejsca ma duży szacunek u zawodników. Młody często musi budować go od zera.
Bez dwóch zdań masz racje. Istnieje ogromna różnica w tej kwestii pomiędzy mną a na przykład Żeljko Obradoviciem. Uważam jednak, że wiek nie jest najważniejszą sprawą. Liczy się wiedza oraz umiejętność nawiązywania relacji. Każdy sportowiec oczekuje od ciebie profesjonalizmu. Jako szkoleniowiec musisz zdawać sobie sprawę, że płyniesz z nimi na jednej łodzi. Ważną sprawą jest umiejętność pogodzenia życia zawodowego i prywatnego. Trzeba znaleźć równowagę pomiędzy prowadzeniem koszykarzy na treningach a wspólnym piciu kawy po zajęciach. Znalezienie złotego środka jest atutem każdego trenera. Przeciągnięcie liny na którąś ze stron może prędzej czy później skończyć się źle.
Skoro mowa o relacjach. Jak scharakteryzowałby pan swój styl komunikacji?
Czasami trzeba być jak Żeljko – „podnieść” ton i obudzić zawodników. Ma to na celu zwrócenie uwagi na przykład na błąd. Niemniej nie uważam, żeby wydzieranie się w długoterminowej skali przynosiło zespołowi korzyści. Koniec końców koszykarze przyzwyczają się i ten sposób przestaje mieć rację bytu. Tutaj też jest ważne odpowiednie wyważenie. Czasem spokój lub cisza są zbawienne. Krzyk w pewnych momentach również jest wskazany. Musisz umieć wyczuć koszykarza. Każdy z nich jest innym człowiekiem. Niektórzy lubią agresywny ton. Na innych działa to deprymująco, powoduje panikę. Obradović dobrze wie, kiedy i jak ma przemawiać. Nie krzyczy non stop, umie dotrzeć do zawodników. To czyni go jednym z najlepszych szkoleniowców świata. Sam staram się trzymać podobnego nastawienia, przy czym zrozum – w hali zasiada mnóstwo kibiców. Czasem musisz krzyczeć, żeby ktokolwiek coś usłyszał.
Zbierał pan doświadczenie pracując między innymi z Igorem Kokoskovem czy Bozidar Maljkoviciem. Czego uczy praca asystenta?
To był bardzo wartościowy czas. Mogłem zestawić różne punkty widzenia na basket. Każdy trener jest inny. Reprezentuje odmienny styl i filozofię. Dzięki kilku różnym filozofiom mogłem ukształtować własne postrzeganie gry. Wspomniałeś o Kokoskovie i Maljkoviciu, ale miałem też okazję do współpracy z Alesem Pipanem, który przecież pracował też w Polsce czy Memim Beciroviciem – szkoleniowcami dysponującymi olbrzymią wiedzą, lecz nie tak znanymi na świecie jak dwaj przez ciebie wspomniani. Zawsze wychodzę z założenia, że nie musisz mieć dużego nazwiska, by być dobrym trenerem.
Słyszałem wiele opinii, że praca drugiego a pierwszego trenera diametralnie się różni jeśli chodzi o relacje z zawodnikami.
Zgadzam się. Nie raz zderzyłem się z sytuacją, gdy „head coach” stosował metodę dobrego i złego policjanta. Moim zdaniem asystent musi być pewnego rodzaju kolegą dla wszystkich – zawodników, pierwszego szkoleniowca i reszty klubu. W sumie wszyscy pracują na ten sam wynik, ale drugi trener jest osobą, która ma sprawiać, by wszystko przebiegało w jak najlepszej atmosferze.
Łatwo przestawił się pan w tryby „pierwszego”?
W tym roku tak, bo miałem za sobą wcześniejsze doświadczenia. Wymagająco było w 2007 czy 2011 roku, gdy obejmowałem Slovana i Krka. W drugim klubie wyszło bardzo pozytywnie, bo skończyliśmy sezon z mistrzostwem Słowenii. Pamiętam, że nie było łatwo, bo w finale walczyliśmy z Olimpią Ljublana – euroligowym zespołem. Lata pracy powodują, że wiesz jak radzić sobie z nowymi sytuacjami.
Z objęciem reprezentacji było podobnie jak z Nymburkiem?
Raczej tak. Jestem w strukturach kadry narodowej od piętnastu lat. Uwierz mi, przez tyle czasu zdążyłem przeżyć i zobaczyć wiele dobrych i złych rzeczy. Choć żeby nie było – presja towarzysząca reprezentacji jest o wiele większa. Na to, co robisz, patrzy cały kraj. Wciąż jesteśmy aktualnymi mistrzami Europy. To nakłada dodatkową odpowiedzialność. Każdy chciałby widzieć kontynuację sukcesu. Praca z reprezentacją to również styczność z najlepszymi słoweńskimi zawodnikami. Niestety, jest pozbawiona komfortu czasu na przygotowania.
Napomknął pan ciekawy temat. Na zgrupowanie przyjeżdżają zawodnicy z licznych klubów, z różnymi obciążeniami. Jaki jest przepis na stworzenie z nich jednego zgranego teamu?
Zacznijmy od selekcji. Musisz znaleźć dwunastkę najlepszych graczy, którzy – co ważne – muszą umieć ze sobą współpracować. Czasem uda się wykonać pierwszą część, wybrać samych czołowych koszykarzy, ale po chwili dojdziesz do wniosku, że praca prowadzi donikąd, bo nie idzie się dogadać. Kluczowy jest balans i znajomość zawodników. Mam tę zaletę, że wszystkich dobrze kojarzę.
Druga sprawa to stworzenie odpowiedniego środowiska. To ty jako trener musisz w krótkim czasie stworzyć dobre okoliczności do budowy chemii. Zgranie jest kluczową kwestią. Realia pracy w reprezentacji są takie, że zawsze na nic nie ma czasu. Tak naprawdę masz wpływ jedynie na małe detale. Jeśli chcesz szybko stworzyć mocny zespół, potrzebujesz bardzo dobrego zgrania. Ono tworzy się samo przez zawodników, ale jako szkoleniowiec musisz zapewnić jak najlepsze warunki do jego rozwoju.
Doświadczył pan sytuacji, że wybrał pan słabszego sportowo gracza, wiedząc jednak, że będzie miał lepszy wpływ na zgranie zespołu?
Chemia jest bardzo ważna. Nie możemy jednak przysłaniać nią umiejętności koszykarskich. Klucz stanowi odpowiednie wyważenie. To twoim obowiązkiem jako trenera jest wykrycie wszystkich problemów trapiących zespół, a także znalezienie i wprowadzenie do życia odpowiedniego rozwiązania. Do zwycięstwa w meczu potrzebujesz jakości.
Na kadrę zawodnicy przyjeżdżają z klubów, w których cieszą się różnymi statusami. Niektórzy są graczami szerokiego składu, inni – jak Luka Doncić – gwiazdami ligi. Dostrzega pan różnice w nastawieniu do gry u reprezentantów?
Zgodzę się, że taki problem u innych trenerów często istnieje. Muszą stworzyć dobre warunki dla różnych osobowości. U nas zaletą jest to, że Luka debiutował w reprezentacji jako utalentowany junior, nie supergwiazda. Przez to dziś nie przyjeżdża na kadrę z ego w chmurach. Na zgrupowaniach zachowuje się tak samo jak reszta. Jedyną różnicę pomiędzy nim a resztą składu dostrzeżesz na parkiecie. Tam jest dominatorem, dysponującym olbrzymim koszykarskim IQ. Uważam go za najlepszego koszykarza świata. Sposób, w jaki gra i żyje z zespołem jest w jego wydaniu fenomenalny. Nigdy nie widziałem, żeby chciał na siłę być gwiazdą. Dla niego przede wszystkim liczy się bycie członkiem drużyny. To czyni go jeszcze lepszym zawodnikiem, niż się wydaje.
Jaki jest Doncić jeśli chodzi o prowadzenie go przez trenera? Mam tu na myśli stosowanie się do założeń czy wysłuchiwanie uwag.
Luka? On nie potrzebuje porad. (Sekulić śmieje się – przyp. M.W) Dobra, bądźmy poważni. To człowiek jedyny w swoim rodzaju. Mam wrażenie, że między nami przez lata ukształtowało się olbrzymie zaufanie. Jako trener mocno ufam jego intuicji. Wiem, do czego jest zdolny. Z drugiej strony jest podobnie. Luka dobrze zna i szanuje moją filozofię gry. Zdaje sobie sprawę, czego wymagam od drużyny.
Załóżmy, że jesteśmy w stanie wykrzesać z niego maksimum możliwości. Znacznie trudniejsza była odpowiedź na pytanie jak wydobyć sto procent z pozostałych zawodników. Przecież sam Luka nie wygra meczu przeciwko piątce rywali. On zdaje sobie sprawę, że tworzymy system, tak by miał ze strony kolegów jak najlepsze wsparcie. To działa w dwie strony. Luka też robi wszystko, by reszta składu gra lepiej.
W ostatnich latach w kadrze Słowenii występowali naturalizowani Amerykanie – Anthony Randolph i Mike Tobey. Jakie ma pan podejście do trendu, który obejmuje coraz więcej zespołów?
Szczerze? Zgadzam się z opinią, że w reprezentacji powinno być miejsce tylko dla rodzimych graczy. Dlaczego tak nie jest? Nie wiem, nigdy nie próbowałem dociekać. Istnieje jednak wyjątek pozwalający na grę naturalizowanemu koszykarzowi. Kiedyś porównałem tę sytuację do gry w pokera. Wszyscy dostają sześć kart, a ty pięć. Siłą rzeczy inni mają nad tobą przewagę. Wykorzystujemy zagranicznych koszykarzy nie po to, aby być jeszcze lepszym zespołem, ale po to, by łatać kadrowe braki. Słoweński basket trapi problem braku dobrych, wysokich zawodników. Nie mamy do dyspozycji wielu świetnych podkoszowych jak inne reprezentacje. Jak każdy korzystamy z przysługującego przywileju.
Co złożyło się na rewelacyjny występ pańskiego zespołu na igrzyskach?
Zarówno podczas spotkań, jak i później przy spokojnej analizie powtórek dostrzegałem niesamowite zgranie. Widziałem, że wszyscy grali z wielkim sercem. Byli gotowi na każde poświęcenie, byleby wyszarpać zwycięstwo. Myślę, że to czyniło nas wyjątkowymi w skali turnieju. Od pierwszej minuty widać było występującą jedność. Nie tylko startowa piątka, ale też ławka i cały sztab – wszystkich cieszyło powodzenie każdej pojedynczej akcji. Nie ważne było, w jaki sposób to się udało, poprzez wsad, świetne podanie czy stepback Luki. Widziałem radość na twarzach.
Cieszy mnie jeszcze jedna rzecz. Parę tygodni temu dowiedziałem się, że byliśmy najlepszą ofensywą turnieju. Ponadto mieliśmy na koncie najwięcej zbiórek. Dzięki temu sukces urósł jeszcze mocniej w moich oczach. Zdaję sobie sprawę, że w porównaniu do konkurentów nie dysponowaliśmy najbardziej atletycznym składem. Nie mieliśmy także wielu skutecznych indywidualności jak Amerykanie. Mimo to graliśmy z potęgami jak równy z równym. Za to jak świetnie się spisali, uważam moich zawodników za zwycięzców.
Kiedy zdał pan sobie sprawę z wielkiego potencjału drużyny? Nastąpiło to przy okazji turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk w Kownie?
Trudno było zmierzyć wcześniej naszą jakość. Nie mieliśmy zbyt wielu sparingów. Gdy wygraliśmy pierwszy mecz na Litwie z Angolą pomyśleliśmy: może oni nie są po prostu w dobrej formie? Później przyszła kolej na Polaków. Pamiętaliśmy dobry występ tej kadry na ostatnich mistrzostwach świata. Tutaj też pewnie wygraliśmy, lecz nie tak łatwo jak wcześniej. Po meczu pojawiły się pierwsze myśli: chyba nieźle wychodzi nam gra. Został nam ostatni, najgroźniejszy rywal – gospodarze. Litwa to niesamowicie trudny rywal. Dodatkowo grali przed tysiącami własnych kibiców. A my ich pokonaliśmy. Wygrana z nimi w ich kraju dla każdej kadry stanowi wielki sukces. Po zwycięstwie zrozumiałem, że na igrzyskach jesteśmy w stanie wiele zdziałać.
Mówi pan to z dużym uśmiechem i dumą.
Oczywiście.
Ile razy w karierze miał pan podobną satysfakcję z sukcesu?
Muszę powiedzieć, że nigdy wcześniej tak się nie czułem. Jestem przecież selekcjonerem kadry narodowej mojej ojczyzny. Miałem do dyspozycji najlepszych koszykarzy Słowenii. Droga i sposób, w jaki odnieśliśmy sukces, za każdym razem przywołuje niesamowite emocje. Czuję wielką dumę opowiadając o tym. Uśmiech sam pojawia się na twarzy. To zaszczyt pracować z taką ekipą. Myślę, że każdy trener na moim miejscu czułby się podobnie.
Z tego co się dowiedziałem, to jest pan człowiekiem lubiącym rywalizację.
Zgadza się. Zawsze.
Jak radzi pan sobie z tym głodem na ławce trenerskiej?
Konkurencyjność nie jest tylko chęcią pokonania innego szkoleniowca czy zespołu. Rywalizacja w mojej opinii jest dążeniem do zwycięstwa jako jedność. Nie obchodzi mnie czy naprzeciwko stoją koszykarskie bądź trenerskie supergwiazdy. Zawsze ponad wszystko stawiam zespół. A jeśli wygrywa, to ja razem z nim (śmiech).
Aleksander Sekulić może być dzisiaj inspiracją dla młodych trenerów?
Chciałbym, żeby tak było. Czułbym się przeszczęśliwy jeśli moja praca mogłaby dla kogoś stanowić inspirację. Przyznam szczerze, że nigdy nie patrzyłem na siebie pod tym kątem. Niemniej, słowa szacunku od młodych szkoleniowców byłyby pochlebiające.
Od czterech lat pracuje pan w Czechach. Jak odnalazł się pan w nowym kraju? Wcześniej prowadził pan tylko kluby słoweńskie.
Wyjazd do nowego kraju stanowił w sobie kilka wyzwań. Jak wspomniałeś trafiłem do nieznanego mi środowiska. Miałem trochę obaw, czy wiedza ze Słowenii wystarczy za granicą. Szybko jednak zostało to rozwiane. Moja obecność stała się korzystna dla zespołu.
Każdy trener i koszykarz powie ci, że najtrudniejszym aspektem przeprowadzki jest rodzina. Mam żonę i dwoje dzieci. Musiałem na rok zostawić je w kraju. Później dołączyły do mnie i są dziś tu ze mną.
Jak godzi pan obowiązki dobrego trenera z rolą ojca i męża?
Zadałeś potwornie trudne pytanie (chwila przerwy). Wyważenie kariery i roli głowy rodziny to najtrudniejszy aspekt pracy, a nawet życia. Koszykówka zabiera mnóstwo czasu. Co rusz gdzieś wyjeżdżasz, przez co nie ma cię w domu. Nie jest łatwo o tym opowiadać. Wiem, że żona i dzieci na tym cierpią. Staram się każdą wolną chwilę spędzać z najbliższymi najlepiej jak tylko się da. Nie mam jednak zamiaru narzekać na swoją profesję. Na świecie jest mnóstwo trudniejszych zajęć niż praca trenera.
Igor Kokoskov przebił szklany sufit, gdy w 2018 roku jako pierwszy Europejczyk został „head coachem” w NBA. Panu także marzy się praca za oceanem?
Jestem człowiekiem, który żyje chwilami, w teraźniejszości. Obecnie moje siły są skupione na pracy w Nymburku. Chcę dać temu klubowi najlepsze co mam. Dostałem świetny zespół i warunki do działania. Jeśli przyszłość zaprowadzi mnie do najbardziej znanych marek w Europie czy w USA, to będę szczęśliwy. NBA, które wspomniałeś, jest marzeniem każdego trenera. Nie zamierzam jednak krzyczeć, że będę najlepszy na świecie. Cierpliwie robię wszystko, aby mój obecny klub się rozwijał, a ja wraz z nim.
Co stoi za sukcesem Nymburka? Od 2004 roku nieprzerwanie zdobywa mistrzostwo Czech, a od dwóch lat melduje się w najlepszej ósemce Ligi Mistrzów. W Polsce dawno nie widziano takich występów.
Liga czeska i polska różnią się od siebie. Macie bardziej wyrównane rozgrywki. Nie mówię lepsze czy gorsze – po prostu panuje u was olbrzymia konkurencja pomiędzy klubami. Co do dominacji Nymburka, to najlepiej mogę opowiedzieć o ostatnich czterech latach. Mamy tutaj świetną organizację, sztab trenerski oraz unikalny styl gry. Nasz basket opiera się na szybkim tempie i licznych zbiórkach. Ten system dobrze się sprawdza, przez co zespół osiąga dobre wyniki.
Rozmawialiśmy o transformacji i potencjalnym wpływie na młodych trenerów. Jaką poradą posłużyłby pan dziś Aleksanderowi Sekuliciowi stawiającemu pierwsze kroki w pracy szkoleniowej?
Cierpliwości człowieku. Bądź spokojny.
Był pan nerwowy?
Kiedy jesteś młody, reagujesz prawie na wszystko. Czasami musisz spojrzeć na daną sprawę z boku. Chwilę zaczekać, zamiast działać impulsywnie. Nie na wszystkie rzeczy masz wpływ. Potrzebna jest mądrość, ona przychodzi z wiekiem.
Koszykówka nauczyła mnie, aby nie lekceważyć żadnej sytuacji. Pamiętam ligowy mecz za czasów pracy w Slovanie. W pewnym momencie zostaliśmy z czterema zawodnikami na parkiecie. Dotrwaliśmy do dogrywki, a w niej sensacyjnie wygraliśmy. Rywal nie był outsiderem, raczej zespołem na podobnym poziomie co my. Otrzymałem wielką lekcję w bardzo pozytywnych okolicznościach.
Z perspektywy czasu, trenerzy chyba słusznie pchali pana, wówczas koszykarskiego juniora, w stronę pracy szkoleniowej?
Niestety nie mam przy sobie szklanej kuli ani wróżki, która by to potwierdziła (śmiech). Odpowiadając poważnie, myślę, że masz rację. Trenerzy wywarli na mnie wielki wpływ. Dwóch z nich niestety już nie żyje. Do dziś żyję w zgodzie z ich najważniejszym przesłaniem – „ciężka praca się opłaca”. Jestem wdzięczny za to, że namówili mnie na pójście w kierunku „trenerki”. Marzy mi się sytuacja, w której zawodnicy w przyszłości będą mówić tak samo o mnie. Życie składa się z mnóstwa małych elementów. Jeśli pomożesz choćby jednej osobie stać się lepszym w danej dziedzinie – nie mówię tu tylko o sporcie – to masz ogromny powód do dumy. Większy niż w przypadku wygranego meczu.