Pierwsza zasada - nie mów o Fight Clubie. Druga zasada - nie mów o Fight Clubie. Właśnie złamaliśmy obie.
Runda 1
Warszawska Wola. Cicha uliczka na uboczu, zabudowana według krajowej myśli projektowania przestrzennego: stary dom - stary blok - wciśnięty pomiędzy nie nowoczesny apartamentowiec. Ale gdzieś obok budynek, z którego rozlegają się jakieś wrzaski. W sensie, jakieś - my akurat wiedzieliśmy, o co chodzi. I że to jest właściwy adres.
My, czyli ta część redakcji newonce, która została zaproszona na trzecią galę Basement Fight Circle. Projektu tyleż tajemniczego, ile elektryzującego. O basementach mówiło się na mieście od jakiegoś czasu. Byłeś? Jak tam jest? Podobno jest ciasno. Podobno jest trochę jak w Przekręcie, a trochę jak w wiadomo którym filmie Davida Finchera. Podobno w pierwszym rzędzie można oberwać po ryju.
No tak, zdarzyło się, dziewczyna stała w pierwszym rzędzie i dostała przypadkowo lekkiego strzała. Na szczęście nic się nie stało. Ryzyko wpisane w oglądanie z bliska - mówią organizatorzy Basement Fight Circle, Adam Stronciwilk i Tornike Ramazashvili.
Na pomysł wpadli wspólnie, na imprezie. Tornike pracuje jako trener personalny, uczy boksu. Adam pół żartem pół serio rzucił, że może warto zrobić undergroundową galę. A potem obaj pomyśleli, że to może wypalić. Całkowicie serio.
Boksem zajmuję się od kilku lat. Kiedyś jako zawodnik, teraz żyję z trenowania. Na Powiślu mam salę, gdzie przyjmuję ludzi. I to tam zrobiliśmy pierwszą galę. To czysty przypadek, że trafiło na taką, która jest pod ziemią. Skojarzyliśmy ją z Fight Clubem. Poza tym była za darmo, co też wtedy miało znaczenie. Wydaliśmy tylko na medale. Zapytaliśmy zawodników, czy by nie chcieli zawalczyć. Na początku było ciężko, ale w końcu skompletowaliśmy 14 osób - wspomina Tornike.
Chętnych wybierali pod względem umiejętności i wagi. Pisali do zaprzyjaźnionych kolegów z branży, trenerów. A ci podsyłali im swoich zawodników. Po pierwszej gali zawodnicy zaczęli się zgłaszać sami - przedtem organizatorzy mieli problemy, żeby w ogóle uzbierać czternaście osób. Do drugiej odsłony zgłosiło się 40 osób. Bez poszukiwań.
Oceniamy, kto może przynieść najwięcej emocji. Wiesz, my nie chcemy propagować sportu, bo on jest już wszędzie. Ci, którzy się nim na co dzień nie interesują, nie szukają go. Trzeba dać ludziom coś ekstra - mówi Adam.
Runda 2
Duszno jak w piekle. Tłum ludzi, większość stoi w ciasnym okręgu i dopinguje walczących zawodników, część stoi na podeście, skąd - powiedzmy - widać całą walkę z lotu ptaka. Jeszcze inni są przy stoisku z napojami, w kącie. Obok rozgrzewają się kolejni zawodnicy. A jeszcze obok odbywają się sesje zdjęciowe. Wszystko w pomieszczeniu o wielkości naprawdę dużego mieszkania. Tu autentycznie ma się wrażenie, że zaraz wyjdzie Brad Pitt z kiepem w ustach i kapelusiku na głowie, po czym pokona rywala jednym prostym. Bo i o taki uliczny, trochę chuligański styl chodziło. Chociaż to chuligański piszemy umownie. Wszystko rozgrywa się według zasad fair play. Ten streetowy rys to tylko otoczka.
- U nas jest system: 3 rundy po 2 minuty, wszystko się szybko dzieje, dużo emocji, zawodnicy mają siły, żeby walczyć na wysokich obrotach. Jaramy się ulicznymi bójkami, takim fight clubem. Jest lekarz, są rękawice, szczęki. Wszyscy zawodnicy przed walką podpisują umowę, że biorą na siebie odpowiedzialność za kontuzje rywala. To jest ryzyko zawodowe - kontynuują organizatorzy.
Zawodnicy od pierwszej sekundy wjeżdżają na sto procent. Nie ma miejsca na uciekanie, bo ring jest mniejszy niż taki, który znacie z profesjonalnych aren. Niebezpieczeństwo kontuzji? Jak na każdym bokserskim pojedynku. Ale boks nie jest tak niebezpieczny, jak choćby K1. Jest sędzia - jak widzi, że zawodnik się nie broni, to przerywa walkę - dodaje Adam.
Nigdzie nie ma tak, że to tłum tworzy ring. Nigdzie - poza Basement Fight Circle. Natomiast od razu trzeba dodać, że to nie jest żadna chałupniczo sklecona zajawka. Nad całością czuwa prawnik, na sali jest lekarz, są ochroniarze. I nie ma już medali za złotówkę. To znaczy - były, przy pierwszej, mocno lowcoastowej gali. A na trzeciej odsłonie basementu pojawiło się blisko 300 osób.
Runda 3
Zleciało szybko. 90 minut, ostatnia walka za nami, przedzielona od przedostatniej spontanicznym koncertem Frostiego, prywatnie fana inicjatywy. Znani ludzie nie chcą walczyć, bo mogą to zrobić gdzie indziej za niemałe pieniądze. Ale zależy nam, żeby bywali u nas jako widzowie - mówi Tornike. Nie mają jeszcze sponsorów, ale szukają intensywnie. Kiedyś wszyscy się z nas trochę podśmiewali, moja kuzynka stała i wpuszczała ludzi. A potem, jak już ludzie zobaczyli, że to wychodzi, sami zaczęli się zgłaszać, tworzą społeczność basementu. Mamy osobę od oświetlenia, od dźwięku. Ludzie traktują nas poważnie. Zawodnikom jeszcze nie płacimy, ale chcemy szybko to zmienić. Z czasem chcemy zrobić z tego firmę, szukać inwestorów i sponsorów - dodaje.
Chcą stworzyć siebie federację, żeby przyciągać zawodników z innych miejsc. Wiedzą, że aby to zrobić, muszą tak samo mocno postawić na jakość, jak i otoczkę, promocję. Zapraszać rozpoznawalne osoby, żeby pojawiały się na widowni. To młode pokolenie mniej się interesuje sportem niż starsi, chociaż jara się Fame MMA. Ale to nie jest rywalizacja sportowa - raczej rywalizacja celebrytów w sporcie. Na siłowniach zainteresowanie sportem jest trochę mniejsze, dlatego my chcemy wprowadzić nowy smaczek do całej tej gry. Coś odświeżyć. I mamy nadzieję, że nam się uda.
Przejście na zawodowstwo? Na razie muszą znaleźć sponsorów. Jak już pojawią się pieniądze, opłacą zawodników, sięgną po bardziej rozpoznawalne osoby. Przyszłościowo wszystko ma odbywać się w koloseum: ludzie muszą tworzyć ring, reszta powinna oglądać to z góry. Będziemy szukali większych miejsc: hangaru, magazynu, opuszczonej hali. Żeby był klimat. Ale na razie zależy nam na efekcie ścisku, żeby ludzie się nie rozeszli.
Oraz na tym, żeby przyszli. Ich gale są jeszcze trochę owiane tajemnicą, nawet mrokiem nielegalnych walk. I są na językach. Wystarczy, żeby zrobić buzz.