Świat sportu zna mnóstwo historii ludzi, którzy doszli do sukcesów raczej ciężką pracą niż talentem. Niewielu jednak ma w tej kategorii takie doświadczenie jak Jimmy Butler. Twardy charakter doprowadził go w miejsce, w którym znajduje się teraz. A właśnie osiągnął życiowy sukces.
Pod hasłem „trudne dzieciństwo” zazwyczaj kryje się bieda, ewentualnie jakieś problemy z prawem z czasów, gdy było się nastolatkiem, które dzięki treningom nie przerodziły się w nic większego. Mało kto usłyszał jednak od własnej matki tekst: „Nie lubię twojego widoku. Musisz się wyprowadzić.” Ojca już wtedy nie było, bo zostawił rodzinę dawno temu. I jeszcze jeden mały szczegół. Butler miał wtedy… 13 lat. Klasyczne „jak było w szkole?” nie wygląda przy tym tak źle, prawda?
RODZINA Z PRZYPADKU
Takie wydarzenie odcisnęłoby traumatyczne piętno na wielu nastolatkach. Jimmy się jednak nie złamał. Faktycznie się wyprowadził, mieszkając przez długi czas po domach znajomych. Sport nieco mu w tym pomógł, ponieważ poszerzył listę możliwych tymczasowych lokali o kolegów z drużyny. Butler pomieszkiwał u nich po kolei po kilka tygodni niemal do końca liceum, aż w końcu trafił na Jordana Lesliego, już studenta, z którym się zaprzyjaźnił i zaczął pojawiać się u niego w domu.
Państwo Lambert mieli już w domu siedmioro dzieci z poprzednich małżeństw (stąd różniące się nazwisko Lesliego), więc z początku byli nastawieni dość sceptycznie do bezdomnego chłopaka pojawiającego się w ich domu coraz częściej. Mówiono, że z Butlerem „są problemy”. Bo i co innego mogło być mówione o chłopaku, który tuła się od domu do domu przez kilka lat.
Ostatecznie zgodzili się, żeby bezdomny chłopak został na „jedną/dwie noce”. Rzecz w tym, że każdej nocy przychodziło kolejne z siedmiu dzieci i mówiło: „Dzisiaj ja wykorzystuję swoją noc dla Jimmy’ego”. W ten sposób przerodziło się to w tygodnie, a ostatecznie rodzice zgodzili się przyjąć młodego koszykarza do siebie. Oczywiście pod pewnymi warunkami. Musiał poprawić wyniki w nauce i być wzorem do naśladowania dla młodszych dzieci, które szybko zaczęły być w niego wpatrzone jak w obrazek. - Miał trzymać się z daleka od kłopotów, ciężko pracować i być przykładem. I wiecie co? Zrobił to. Zrobił wszystko, o co go poprosiłam, bez zadawania żadnych pytań. – mówiła Michelle Lambert w jednym z artykułów ESPN.
STUDENT
Wsparcie nowej rodziny oraz możliwości do rozwoju sprawiły, że Butler wystrzelił z formą w ostatnim roku liceum. Średnio około 20 punktów i 9 zbiórek dla Tomball Cougars sprawiło, że młody chłopak z Teksasu zaczął się pojawiać na radarach skautów uniwersyteckich.
Nie wystarczyło to jednak do wymarzonych uczelni Butlera, przez co musiał przebijać się przez tzw. „junior college”, czyli uczelnię trwającą najczęściej od roku do trzech, po której z powodzeniem można jeszcze próbować załapać się do dużych, pełnoprawnych uniwersytetów. „Juniorskie” studia są często szansą dla sportowców, którzy zostali niedowartościowani w ocenach skautów, wychodząc z liceum lub też mieli problemy (np. z prawem lub nauką), przez które zostali zdegradowani z tych ważniejszych szkół. Kto oglądał na Netfliksie Last Chance U, ten wie, o co chodzi. Nazwa „Uniwersytetu Ostatniej Szansy” nie wzięła się w tytule znikąd.
Butler miał jednak w życiu momenty, w których nie miał żadnych szans na cokolwiek wartościowego, w związku z czym taką ostatnią szansę przyjmował wręcz z nadzieją. Ta nadzieja bardzo szybko przerodziła się w spełnianie marzeń. W Tyler Junior College zaczął rzucać po 30-40 punktów na mecz i już po roku miał na stolę masę ofert z uczelni pierwszej dywizji NCAA. Wybrał Marquette, za namową nowej mamy, której spodobał się wysoki poziom nauczania na uniwersytecie.
Początek również nie był prosty, bo i nie można było się takiego spodziewać po chłopaku niemal znikąd, przychodzącym z juniorskiej uczelni. W dodatku na jego pozycji grali Wes Matthews i Lazar Hayward, dwaj przyszli gracze NBA. Butler grał niecałe 20 minut na mecz, wchodząc z ławki i miał pewne problemy z przystosowaniem się do tego, że nie jest już najważniejszym w drużynie. Z perspektywy czasu patrzy na to jednak inaczej. - Byłem uczony przez najlepszych. Nie tylko jak grać, ale też jak być liderem. W tym wszystkim nie chodzi o punkty, tylko o robienie tego, czego potrzebuje drużyna. Chcę być spoiwem zespołu, kimś na kim koledzy i trener zawsze mogą polegać. – mówił Jimmy jeszcze przed draftem i – patrząc z perspektywy czasu – całkiem nieźle te założenia spełnił. W ostatnich dwóch sezonach w Marquette był podstawowym graczem ze średnią 15 punktów na mecz, jednak skauci doskonale wiedzieli, że nie chodzi tylko o rzuty. Butler potrafił zbierać, bronić na kilku pozycjach, czasem nawet rozgrywać, a przede wszystkim – robił wszystko to, co potrzebne było zespołowi do zwycięstwa.
GWIAZDA BYKÓW
Przed draftem w 2011 roku Jimmy bardzo dobrze spisywał się we wszelkiego rodzaju treningach dla skautów, jednak nie to urzekło generalnych menedżerów najbardziej. - Jego historia… jest jedną z najbardziej nieprawdopodobnych, jakie słyszałem, odkąd pracuję w koszykówce. Tyle razy być wystawionym na całkowitą porażkę i rozczarowanie. I tyle razy się z tego podźwignąć. Kiedy z nim o tym rozmawiasz – a sam nie chce zbytnio o tym mówić – masz wrażenie, że w środku tego chłopaka wykuta jest wielkość – mówił przed draftem jeden z anonimowych menedżerów. Wielkość? To coś, co mogło skojarzyć się fanom NBA, kiedy Butler został wybrany z trzydziestym (ostatnim w pierwszej rundzie) numerem draftu przez Chicago Bulls. Drużyna Michaela Jordana i sześć tytułów mistrzowskich z legendarnym zawodnikiem na czele. W dodatku do zespołu Jimmy dołączył chwilę po tym, jak obwołany następcą Jordana w Chicago Derrick Rose został najmłodszym MVP w historii ligi.
Początki znów nie były dla Butlera łatwe. Nie był pierwszym wyborem draftu, ani nawet graczem z pierwszej dziesiątki, który dostaje wszystkie możliwe szanse do pokazania się od samego startu. Był numerem trzydzieści, ledwo zmieszczonym w pierwszej rundzie (gdzie gracze z drugiej często mają tych okazji i zaufania sporo mniej) i wszystko sam musiał sobie wywalczyć. Brzmi znajomo? W pierwszym sezonie Jimmy zagrał mniej więcej w połowie meczów Bulls, zaliczając średnio niecałe dziesięć minut na spotkanie. Pierwszy raz zagrał też play-offach, choć „zagrał” przy średnio 1,3 minuty na mecz to bardzo duże słowo. W tych play-offach wydarzyła się jednak inna istotna rzecz. Butler z ławki obserwował, jak Rose, wielka gwiazda Bulls, zrywa więzadła krzyżowe w kolanie. Jeszcze wtedy nie wiadomo było, jak bardzo posypie się zdrowie rozgrywającego, który przez następne kilka lat użerał się z bardzo poważnymi kontuzjami, nie grając w zasadzie przez całe dwa sezony i nie kończąc kolejnego.
Bulls potrzebowali nowego lidera. Dość niespodziewanie został nim ten młody chłopak z Teksasu, zawzięty i zahartowany, przygotowujący się na to w zasadzie od dzieciństwa. Przez te trzy sezony Butler powoli wyrastał na gwiazdę Bulls, by w trzecim przejąć rolę pełnoprawnego sportowego lidera, nawet gdy Rose na jakiś czas wrócił na boisko. W tym sezonie (2014-15) po raz pierwszy został wybrany do Meczu Gwiazd i dostał nagrodę Most Improved Player dla zawodnika, który najbardziej rozwinął się w ciągu ostatniego sezonu.
JOURNEYMAN
Butler nie był jednak liderem, który po prostu gra najlepiej ze wszystkich i zbiera nagrody, nie zwracając uwagi na to, co dookoła. Czuł się odpowiedzialny za grę zespołu i dużo wymagał od kolegów, by jego drużyna mogła wygrywać. Spróbujcie nie dawać z siebie wszystkiego, mając za lidera człowieka z taką historią. A sam Butler, być może ze względu na te doświadczenia, nie mógł zrozumieć, gdy ktoś, robiąc to, co kocha, nie daje z siebie wszystkiego. Dał o tym wyraźnie do zrozumienia podczas sezonu 2016-17, gdy krytykował otwarcie młodszych kolegów za mało ambitne podejście do gry. To wywołało konflikt, który doprowadził do oddania Butlera do Minnesoty.
W Timberwolves było wielu młodych i zdolnych graczy, którzy… też nie za bardzo spodobali się Butlerowi pod względem stosunku do pracy i zaangażowania, mimo że wraz z nimi dał drużynie pierwszy od trzynastu sezonów awans do play-offów. Najbardziej przeszkadzał mu pod tym względem Karl-Anthony Towns, była „jedynka” draftu” i jednocześnie największa gwiazda Wolves. Dołóżmy do tego niezadowolenie Butlera w kwestiach kontraktowych i wszystko składa nam się w całość, w której nie było opcji na pozostanie Jimmy’ego w Minnesocie. Sam Jimmy niejednokrotnie prosił Scotta Laydena, generalnego menadżera, o wymianę. Ten jednak nie chciał o tym słyszeć. Zawodnik pod byle pretekstem postanowił więc nie pojawiać się na treningach przedsezonowych, a kiedy już się zjawił, zrobiło się ciekawie. Dla wszystkich poza Wolves oczywiście.
Zdenerwowany Butler wziął na treningu zawodników z końca składu, którzy na co dzień grają minuty lub nie grają wcale, i w sparingu pięciu na pięciu dosłownie zmiótł z parkietu podstawowych graczy prowadzonych przez Townsa. Jakby tego było mało, w trakcie krzyczał w stronę Laydena, że ten go potrzebuje i bez niego nie da sobie rady. Dzięki temu niedługo potem zawodnik dostał, czego oczekiwał. Wymianę po zaledwie jednym sezonie gry. Tym razem do Philadelphia 76ers. Z utalentowanymi 76ers doszedł do drugiej rundy play-offów, po czym skończył mu się kontrakt i ponownie postanowił odejść. Można powiedzieć, że w pokojowej atmosferze, choć sam Butler przyznaje, że w środku organizacji był jakiś konflikt z nim związany, przez który nie chciał zostać na dłużej. Kolejna zmiana klubu po zaledwie jednym sezonie mogła wręcz przypiąć Jimmy’emu łatkę tzw. journeymana, czyli gracza skaczącego od klubu do klubu, który nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Tyle że taka łatka zazwyczaj dotyczy graczy przeciętnych, co najwyżej solidnych, a nie kogoś występującego regularnie w Meczu Gwiazd.
PRZYWÓDCA
Ostatecznie Jimmy trafił do Miami Heat, czyli drużyny, w której młodość (Bam Adebayo, Tyler Herro, Kendrick Nunn) idealnie zmieszała się z doświadczeniem (Butler, Goran Dragić, Jae Crowder, Andre Iguodala). W dodatku – przynajmniej na razie – młodzi nie mają problemu z zaangażowaniem, bo w innym razie prawdopodobnie byśmy o tym usłyszeli. Butler w końcu trafił do miejsca, które wybrał samodzielnie. Spodobała mu się budowa składu i to, jaką rolę miał w nim odgrywać. A miał być oczywiście liderem. Jako twarz i gwiazda Jimmy znów robił wszystko, by pomóc drużynie wygrać. Rzucał (ok. 20 punktów na mecz w sezonie), zbierał i rozgrywał (najlepsze wyniki w karierze w kategoriach zbiórek i asyst), bronił i pomógł zespołowi awansować do play-offów.
Rozstawieni z piątką Heat już w pierwszej rundzie bardzo łatwo poradzili sobie z wyżej notowanym rywalem, pokonując Indiana Pacers (4) 4-0. Nie było czasu na zbyt długie świętowanie, w drugiej czekała już bowiem „jedynka” konferencji wschodniej, Milwaukee Bucks, z MVP Giannisem Antetokounmpo. Ku zaskoczeniu wszystkich, prowadzona przez Butlera ekipa z Miami zdominowała jednego z faworytów do mistrzostwa, oddając zaledwie jeden mecz i wygrywając 4-1, tym samym przechodząc do finału konferencji, w którym zmierzą się z Boston Celtics lub Toronto Raptors.
Butler jako lider solidnie rozbudowanej drużyny okazał się jeszcze większym zwycięzcą niż wcześniej. Sam zainteresowany podczas jednego z meczów Bucks krzyczał: „Mówiłem wam. Mówiłem, że mamy w tej drużynie kilku skur…, którzy potrafią grać w koszykówkę. Mówiłem! Powiedzcie, że mam rację”. Kiedy Butler wierzy w drużynę, a ona w niego (i dzięki niemu w siebie), można osiągnąć naprawdę duże rzeczy. Np. finał konferencji, pierwszy w karierze Butlera. Wiecie, gdzie są Bulls? Od odejścia Butlera poza play-offami. Timberwolves? Dokładnie w tym samym miejscu. Sezon z Jimmym był jedynym od 2005 roku, w którym zagrali w play-offach. 76ers? Mimo dobrego składu już poza ostateczną rozgrywką. A co jeśli to faktycznie nie on był problemem? Jeśli prowadzeni przez generała Butlera Heat dojdą do finałów NBA – chyba poznamy odpowiedź na to pytanie.