Wiele w życiu widzieliśmy, ale dokumentu poświęconego gwieździe pop, który jest dłuższy od... łącznego czasu trwania jej wszystkich wydanych albumowo utworów - jeszcze nie.
Dwie godziny dwadzieścia minut filmu o Billie Eilish? Przecież dziewczyna ma na koncie jeden album, za sobą trochę ponad trzy lata w showbizie, a nagle daje się jej produkcję dłuższą niż, dajmy na to, Bohemian Rhapsody. No ale nic, skoro za całością stanął cyfrowy gigant - Apple+ - to przynajmniej można było spodziewać się, że temat nie zostanie potraktowany na odczepne. I że ta najbłyskotliwsza kariera ostatnich lat zostanie rozłożona na czynniki pierwsze; ci, którzy lubią Billie, będą usatysfakcjonowani, ci, którzy jej nie rozumieją - mogą zrozumieć, a niewtajemniczeni odkryją, o co chodzi w fenomenie tej dziwnej nastolatki.
To były oczekiwania. A wyszło tak, że po godzinie zadawaliśmy sobie pytanie z tytułu jej debiutanckiego albumu. Na tym filmie naprawdę trudno nie przyciąć komara.
Świat lekko zamglony nie jest muzycznym dokumentem, do jakich przywykliście. Zazwyczaj wygląda to tak, że mamy archiwalia, trochę fragmentów koncertów i masę gadających głów - główny bohater lub jego otoczenie, muzycy, dziennikarze, czasem jeszcze ktoś inny (w Chasing Trane, filmie poświęconym Johnowi Coltrane, wypowiadał się nawet były prezydent USA Bill Clinton). Ten format nieco przełamała netflixowa, introspektywna Miss Americana, której bohaterką była Taylor Swift. I tu mamy podobnie pamiętnikarski format, ale zlepiony z setek ujęć, nagrywanych na przestrzeni ostatnich kilku lat. Od roku 2018, gdy Billie Eilish stała się sieciową sensacją bez pełnowymiarowej płyty, po końcówkę 2019 i koncerty wyprzedawane w parę minut. Reżyser RJ Cutler, który przedtem miał już w dorobku dokumenty o gwiazdach kultury popularnej: komiku Johnie Belushim czy wiceprezydencie USA Dicku Cheneyu, skorzystał z ogromu materiału, jaki udostępniła mu rodzina Billie. Ona żyje ze świadomością, że od narodzin jest praktycznie cały czas w jakiś sposób nagrywana - emocjonował się Cutler w rozmowie z magazynem Independent. Pomijając już, jakkolwiek patologiczna wydaje się fiksacja rodziców Eilish na odniesienie kariery artystycznej przez ich potomstwo. Zalicza się do niej m.in. montowanie kamery GoPro w sypialni Finneasa, by rejestrować proces twórczy jego wspólnych nagrań z siostrą.
Gorzej, że widz też czuje się podczas seansu niczym ochroniarz, który sprawdza materiał z kamery przemysłowej. 140 minut filmu w przeważającej części wypełniają monotonne ujęcia z nagrywek i pracy nad kompozycjami, czasem wchodzimy w codziennie życie rodziny O'Connell, a od połowy filmu ruszamy z Billie i jej familią w świat, żeby pokazać to, co dzieje się na trasie koncertowej; ciekawe, że większość wielotysięcznych gigów jest tak sfilmowana, że gdyby nie osadzenie ich w konkretnym momencie akcji, równie dobrze można byłoby pomyśleć, że to show na parę setek osób. Gdzieś tam w tle przemyka pierwsza miłość Billie, ale jest to element tak epizodyczny, że zupełnie zapominamy o tym nieszczęsnym chłopaku jeszcze zanim ich związek się rozpada. Zresztą jako fanka z długim stażem największym uczuciem darzy i tak Justina Biebera, który pojawia się w jej życiu już po odniesieniu pierwszych spektakularnych sukcesów. Moment ich poznania podczas Coachelli 2019 jest akurat bardzo sympatyczny, chociaż głównie dzięki nastoletniemu, niewymuszonemu urokowi samej Eilish; Biebs stał jak kołek i nie za bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Kochałam go, odkąd skończyłam 12 lat. I bałam się, że obojętnie, kto będzie moim chłopakiem, to i tak nie dostanie ode mnie tyle uczuć, co Justin - zwierzała się później dziennikarzom Billie.
Pikanterii film nabiera pod koniec, kiedy Eilish, trochę jak Jim Carrey w Truman Show, zaczyna rozumieć, jakim trybikiem jest w tej wielkiej machinie, napędzanej przez żarłoczny showbusiness i - o czym nie mówi się głośno - jej rodziców. Koncerty sprzedają się, ale nie zawsze idą tak, jak trzeba; na jednym skręca sobie kostkę, podczas innego następuje awaria ekranów. A po występie trzeba jeszcze zrobić setki obowiązkowych zdjęć z ludźmi z wytwórni, przedstawicielami sponsorów, przyjaciółmi przedstawicieli sponsorów itp. Billie buntuje się, ucieka do garderoby, nie chce robić za misia z Krupówek. Oni nie rozumieją, że mam prawo do gorszego humoru, chcą tylko mieć ze mną fotkę - awanturuje się w busie do hotelu. Ona za to zaczyna rozumieć, że tak to będzie wyglądać. Chwilę później film się kończy - naturalną cezurą stała się pandemia, o której też nie wspomina się w dokumencie - a wszystko to, co najciekawsze, jest chyba dopiero przed nami. Czy Billie Eilish pogodzi się z tym, że należy do milionów ludzi i faktycznie nie będzie jej dane mieć gorszy humor? I jak poradzi sobie z tak wysoko zawieszoną poprzeczką, którą jest deszcz Grammys, piosenka do Bonda i status popowej gwiazdy numer jeden, nie mając jeszcze ukończonych 20 lat? Brzmi to jak zapowiedź kolejnego odcinka serialu i nie bez powodu: dalsza część tej kariery na pewno też zostanie sfilmowana.
I może to będzie dużo ciekawszy obraz niż Świat lekko zamglony. Bo produkcja Apple+ jest jak rodzinne filmy, którymi katuje się gości na przyjęciach. A to Michałek z gitarą, a tutaj Justynka na koniu... Nie ma ani momentu próby wytłumaczenia globalnego fenomenu Billie Eilish. Nie wiemy też niczego o niej samej, reżyser wrzuca nas do domu państwa O'Connell na początku 2018 (nie tłumacząc przy tym, jak to się stało, że Billie już wtedy była popularna; w filmie nie pada choćby nazwa jej ep-ki Don't Smile At Me z 2017), a wyrzuca gdzieś na trasie pomiędzy Stanami, Europą i Australią. I jeszcze pół biedy, gdyby to zwyczajne życie Billie Eilish było ciekawe, ale jak na nieszczęście nie jest. Ona sama broni się jeszcze swoim naturalnym, wesołym charakterem, ale już taki Finneas dysponuje charyzmą Andrzeja Dudy; facet przez dwie godziny nie wypowiada połowy interesującego zdania. Zamiast tego mamy nagrania, hotel, koncert, hotel, znowu nagrania, znowu koncert... W pewnym momencie sami zaczynamy mieć dosyć tego wszystkiego, więc może o to chodziło twórcom - by zbliżyć naszą percepcję do odbioru samej Billie Eilish. To już lepiej jest zapętlić trzy razy jej debiutancki, skądinąd bardzo dobry album. I też wyjdzie plus minus 140 minut.
Apple+ wykonało skok na kieszenie fanów, serwując dokument, który nie miał prawa się udać, bo jak tu może wyjść historia o nastolatce, która dopiero zaczyna swoją muzyczną karierę, bez choćby miligrama chęci nakreślenia czegokowiek, co dzieje się dookoła; kulturowego kontekstu (zgadnijcie, czy jest tam choć wzmianka o walce Billie z bodyshamingiem), społecznych oczekiwań czy transformacji idoli pop z wydmuszek w zaangażowane światopoglądowo postacie. I niestety, ale takich filmów będzie tylko więcej, bo trendy w popkulturalnej dokumentalistyce wskazują, że na ten moment liczy się nie ciekawa historia, a po prostu to, czy bohater jest aktualnie na topie, czy nie. Jakiś streamingowy potentat i tak to kupi.