Niewiele rzeczy w sporcie przykuwa większą uwagę niż sukces, którego nikt się nie spodziewał. Historie kopciuszków nie zdarzają się jednak tak często, dlatego to czyni je tak unikalnym. Przypadek Bodø/Glimt jest tym bardziej wyjątkowy, że łączy kilka kwestii – innowacyjne podejście klubu, zawodników, którzy mieli dużo do udowodnienia i atrakcyjny styl gry. Poznajcie największą tegoroczną niespodziankę w europejskim futbolu.
Ten tekst pierwotnie powstał na początku grudnia 2020 roku. Przypominamy go jednak teraz, ponieważ Legia Warszawa trafiła w eliminacjach Ligi Mistrzów na zespół mistrza Norwegii.
Jeśli nigdy wcześniej nie słyszeliście o Bodø/Glimt albo co najwyżej kojarzycie ich z przerzucania z nudy w FIFIE drużyn w mniej znanych ligach, nie będziemy was winić. O tegorocznym zwycięzcy ligi norweskiej mogliście już wprawdzie co nieco przeczytać, gdy wybieraliśmy najbardziej sensacyjnych mistrzów w XXI wieku. To jednak historia, która zasługuje na to, by mocniej się nad nią pochylić.
BŁYSZCZĄCY KAMIKAZE
To z jednej strony kopciuszek, a z drugiej absolutny dominator. Po mistrzostwo Norwegii pomknęli, bijąc po drodze kilka rekordów, a przecież sezon jeszcze trwa. Już wiadomo, że skończą sezon z największą liczbą punktów w historii – poprzedni najlepszy wynik należał do Molde i wynosił 71. Bodø/Glimt wygrało już 23 mecze, co także jest rekordem Eliterserien. Jak tak dalej pójdzie, przebije również wyczyn Rosenborga, który w latach 90. taśmowo zdobywał mistrzostwa Norwegii i regularnie występował w Lidze Mistrzów. W 1995 klub z Trondheim zdobył mistrzostwo z 15-punktowym zapasem nad drugim zespołem w tabeli. Bodø/Glimt aktualnego wicelidera wyprzeda o 19 punktów.
To wszystko udaje się osiągnąć w efektownym stylu. Ulrik Saltnes, pomocnik drużyny, nazwał go kilka lat temu „kamikaze” i określenie od razu się przyjęło. Ma być atrakcyjnie, ofensywnie i ryzykownie. Nieważne, ile stracimy bramek, bo zdobędziemy ich więcej – z takiego założenia wychodzą w Bodø/Glimt. I pod tym względem też są rekordzistami. Poprzedni najlepszy wynik strzelecki w lidze norweskiej wynosił 87 goli i ustanowił go w 1997 roku Rosenborg. Tegoroczny mistrz ma ich już 91 i celuje w setkę. Co najmniej pięć bramek zdobywał już w siedmiu meczach tego sezonu i nie zdejmuje nogi z gazu. Tuż po zapewnieniu sobie tytułu rozbił Aalesunds FK 7:0. „Glimt” w języku norweskim oznacza „błysk”, „flesz”. W tym przypadku nazwa pasuje do zespołu idealnie.
KONIEC ALBO POCZĄTEK ŚWIATA
Dla małego miasteczka to bezprecedensowy sukces. Bodø leży 90 kilometrów za kołem podbiegunowym i zamieszkuje je niecałe 50 tysięcy ludzi. Jeszcze nigdy klub z miasta tak daleko wysuniętego na północ nie wygrał ligi norweskiej.
Bodø to sam koniec Norwegii. Albo początek, zależy, czy zapytasz lokalnych mieszkańców. To w tym mieście kończy się sieć kolejowa w kraju – to dosłownie ostatnie miejsce, do którego można dostać się w konwencjonalny sposób. Obok mieści się jeszcze baza NATO, a do dalszych zakątków kraju można dostać się jedynie drogami, które przejezdne są przez kilka miesięcy w roku albo drogą powietrzną.

Dla tego regionu piłka nożna i sport w ogóle to ważna sprawa. Północ Norwegii długo musiała domagać się o uznanie w oczach południa. Ponad 80% populacji kraju mieszka na południe od Trondheim – miasta, od którego Bodø oddalone jest o 700 kilometrów na północ. – Na południu myśleli, że jesteśmy prymitywami. Jesteśmy prostolinijni, ale nie niecywilizowani. Sam pamiętam w młodości ogłoszenia na temat wynajmu mieszkań w Oslo z dopiskiem „nie dla ludzi z północy”. Byliśmy gnębieni. Utarło się, że w tej części kraju mieszkają sami wieśniacy, rybacy i wszyscy są tacy sami – opowiadał Berg.
To odbijało się również na piłce. Do 1971 roku kluby z północy Norwegii nie były dopuszczone do żadnej z lig. Władze związku twierdziły, że i tak nie miałyby szans z powodzeniem rywalizować. W końcu jednak zezwolono na ich udział i okazało się, że od strony sportowej nie jest tak źle. Bodø/Glimt w 1975 roku sięgnęło po krajowy puchar, a 11 lat później sukces powtórzył „derbowy” rywal, Tromsø IL. Cudzysłów jest tu jak najbardziej wskazany. Z jednej strony to najbliżej położony od Bodø klub, ale oba miasta dzieli ponad 500 kilometrów i Tromsø jest jeszcze bardziej wysunięte na północ. - Tam to dopiero jest koniec świata - żartują w Bodø.
W przyszłym sezonie rywalizacja będzie mogła odżyć, bo piłkarze Tromsø awansują z drugiej ligi. Rok 2020 jest więc w ogóle udany dla piłki w tej części Norwegii.
NIETYPOWE POŁĄCZENIE
Bodø/Glimt niedawno przeszło podobną drogę. Przez lata było „klubem jojo”. Odbijało się między pierwszą a drugą ligą, ostatni raz awansując do Eliteserien w 2017 roku. Chwilę później zatrudniono trenera Kjetila Knutsena i zaczęły się duże zmiany. W klubie za cel przyjęli sobie coś więcej niż same wyniki – kluczem miało być rozwijanie zawodników, stawianie na wychowanków i polityka „tanio kupić, drogo sprzedać”. W myśl tej zasady kręgosłup mistrzowskiej drużyny zbudowany jest z lokalnych zawodników.
– Połowa zespołu to chłopcy z północy Norwegii, którzy normalnie nie mieliby szans dostać się do akademii największych klubów w kraju. To ważny element naszej tożsamości. Kibice chcą oglądać swoich piłkarzy – tłumaczył Orjan Berg, dyrektor sportowy klubu.
W Bodø nie mogli pozwolić sobie, by rywalizować na rynku z Rosenborgiem czy Molde. Ich budżet jest dziewiątym najwyższym w lidze i trzeba było szukać przewagi w innych aspektach. Na przykład w psychologicznym. Wielu piłkarzy klubu jako moment zwrotny wskazuje 2017 rok i zatrudnienie Bjørna Mannsverka – byłego pilota wojskowego, który służył w Afganistanie – w roli trenera przygotowania mentalnego. To jego motywacyjne wykłady sprawiły, że wielu piłkarzy postanowiło zostać w Glimt. – Bez niego nie gralibyśmy w sposób, jaki to robimy i nie uwierzylibyśmy w ogóle, że sukces jest możliwy – mówił Saltnes, kapitan klubu.
Połączenie byłego żołnierza z trenerem, który nigdy wcześniej nie prowadził zespołu w najwyższej klasie rozgrywek nie brzmi jak dobra recepta na sukces, ale w Bodø się udało. Knutsen twierdzi, że zaciszne miasteczko na północy kraju pozwoliło mu się skupić na pracy. 52-latek stworzył bardzo bliskie relacje z szatnią. Piłkarze powtarzają, że jego siłą jest umiejętność i chęć słuchania ich. Saltnes wyznawał mu nawet w wywiadach miłość. Trener zbudował w szatni silne poczucie wspólnoty, bazując na tym, że przecież są underdogiem i nikt ich nie szanuje. Na tej fali rok temu udało się zająć drugie miejsce, a teraz Bodø/Glimt zrobiło następny krok. Już nikt nie popełni tego błędu, by ich nie docenić.
SPOJRZENIE Z ZEWNĄTRZ
To wszystko zrodziło się jednak... z braku oczekiwań. Mannsverk z Knutsenem przygotowali dla wszystkich wykład podczas obozu przygotawaczego do sezonu z hasłem przewodnim: na nic się nie nastawiamy, a sama droga do sukcesu jest sukcesem samym w sobie. Nikt nie rzucał głośnych haseł o podboju ligi. – Nie było żadnej wielkiej wizji, mapy do mistrzostwa i takich rzeczy. Ludzie pytają o nasz sekret, a ja rozkładam ręce, bo nie wiem. To wszystko przyszło nam naturalnie – mówił Saltnes.
Inni twierdzą jednak, że to w większości zasługa Mannsverka. Byłemu pilotowi w pracy z piłkarzami pomagał... brak znajomości piłki. Przeniósł trening mentalny z wojska do szatni. Nie rzuca formułkami, nie zmusza do niczego zawodników Glimt, nie powtarza im, że są zwycięzcami. Od początku zaznaczył, że zajęcia z nim są dobrowolne, jednak gdy kilku pierwszych ochotników zaczęło je zachwalać, przychodzić do jego gabinetu zaczęli wszyscy. Sesje Mannsverka są krótkie, te indywidualne trwają 30 minut, a grupowe tylko chwilę dłużej. Zadaje piłkarzom pracę domową, pyta o wnioski ze spotkań, a każdy trening zespołu poprzedzony jest sesją medytacji. Powtarza, że szatnia piłkarska to miejsce o wiele bardziej spokojne od wojskowej jednostki pilotów i zachęca do tego, by gracze wzajemnie się przed sobą otwierali.
– Są pewne różnice między drużyną piłkarską a wojskiem, ale wiele rzeczy jest takich samych. Musisz wiedzieć, że gość obok ciebie pójdzie za tobą w ogień i mieć do niego pełne zaufanie. Nie możesz też myśleć o finalnym rezultacie. To paraliżuje. Kreatywność pobudza myślenie o procesie, nie o jego efekcie – mówił w rozmowie z norweskimi mediami. A piłkarze mówią: to, co gdzie indziej byłoby uznane za oznakę słabości, u nas jest pożądane. Wielu twierdzi, że praca z Mannsverkiem pomogła im na boisku oraz w codziennym życiu. W drużynie panuje jedność i chyba to jest największym filarem sukcesu.

WSZYSTKO ZOSTAJE W RODZINIE
Rodzinne więzi są w zespole mistrza Norwegii ważne również w sensie dosłownym. Za klubem stoi rodzina Bergów, uznawana w Bodø za miejscowe legendy sportu. Gdy norweski dziennik „VG” tworzył kilka lat temu listę 60 najlepszych piłkarzy z północy kraju, Bergowie zajęli cztery z pierwszych pięciu miejsc.
Wspomniany już Orjan, dziś dyrektor sportowy Glimt, to legenda piłki w Norwegii. Rozegrał prawie 300 meczów w rodzimej lidze, 50 w Lidze Mistrzów dla Rosenborga, jeśli doliczyć również eliminacje, a po mistrzostwo sięgał z nim 9 razy. Jego brat Runar towarzyszył mu w czterech z nich, a ponadto występował jeszcze pod koniec lat 90. w Serie A. Był jeszcze Arild, który niemal całą karierę spędził w Bodø. W 2019 roku, targany długą chorobą i depresją, popełnił jednak samobójstwo w wieku 43 lat.
Ich ojcem jest Harald Berg, dziś blisko 80-letni pan, który karierę zaczynał w Glimt, później przeszedł do Lynn Oslo i zaliczył jeszcze cztery lata w Eredivisie w barwach ADO Den Haag. Grając dla Lynn Harald strzelił m.in. dwa gole w meczu z Barceloną w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1969 roku. Co ciekawe, oba spotkania z katalońskim gigantem rozegrano wtedy... na Camp Nou. W Norwegii panowała wtedy ostra zima i trzeba było znaleźć inne rozwiązanie. Uznano, że Norwegowie przylecą do Katalonii i tam stoczą dwumecz. Mimo wysiłków Berga, to jednak Barcelona awansowała dalej. Decydowało gole wyjazdowe, choć strzelone na swoim stadionie.
Dziś rodzinne tradycje w Bodø/Glimt podtrzymuje Patrick. 23-latek zakłada czasami opaskę kapitańską, a niedawno doczekał się pierwszego powołania do reprezentacji Norwegii, gdzie sukcesu drużyny pogratulowali mu Erling Haaland i Martin Ødegaard. Wszyscy mówili, że choć rodzimą ligę oglądają rzadko, to od gry Glimt nie da się oderwać oczu. Berg, co nikogo nie dziwi, jest ulubieńcem kibiców. Ci na trybuny wnoszą często żółto-czarną flagę z wizerunkami Bergów stylizowanymi na członków mafii. Towarzyszy im także znak z napisem „zakaz gry w piłkę”. Pochodzi z czasów, kiedy miejscowa fabryka wywiesiła go na swojej posesji, gdzie synowie Haralda lata temu grali w piłkę i odbijali nią wszystko po drodze.
Charakterystyczne są również żółte szczoteczki do zębów. Ich początek sięga przełomu lat 70. i 80., kiedy na stadionach popularnym rekwizytem były dmuchane zabawki. Lider kibiców Bodø/Glimt używał właśnie wielkiej szczoteczki do zębów, aby dyrygować wtedy dopingiem i to było coś wyjątkowego. Wkrótce tradycja przyjęła się na stałe, a szczoteczki towarzyszyły fanom również podczas wyjazdów.
ŚWIAT U STÓP
Niewykluczone, że niebawem ten obrazek zobaczy również Europa. Prezes klubu Frode Thomassen opowiadał w „New York Times”, że tegoroczny sukces wybił Bodø/Glimt do stratosfery. Nie ma dnia, żeby do klubu nie odzywał się ktoś z prośbą o wywiad, dzwonią nawet dziennikarze z Australii i RPA. Norwescy kibice również ich pokochali. Stali się ulubionym wyborem numer dwa tych, którzy już mają swoje kluby, oraz numer jeden tych, którzy do tej pory byli odbiorcami neutralnymi. W Bodø ubolewają jednak, że największy sukces w dziejach klubu muszą świętować przy niemal pustych trybunach – na mecze u siebie na niewielkim Aspmyra Stadion może wejść przy ograniczeniach maksymalnie 200 osób – jednak wyrazy wsparcia płyną zewsząd. Klubowy sklep przeżywa w sieci oblężenie. Koszulki, bluzy i inne gadżety schodzą na pniu – każdy piłkarski hipster chce móc pochwalić się, że trzymał kciuki za Glimt zanim to było modne.
– Jesteśmy underdogiem. A kto nie kocha dobrej historii underdoga? – mówi Thomassen w „NYT”.
Europa powoli już się o nich dowiaduje, nawet za nim zapewnili sobie tytuł. W przyszłym sezonie spróbują awansować do Ligi Mistrzów po tym, jak w tym roku nie udało się zagrać w fazie grupowej Ligi Europy. Mistrzowie Norwegii odpadli jednak z jednym z faworytów rozgrywek, Milanem, przegrywając na San Siro 2:3. I zarzekają się, że gdyby sezon wyglądał normalnie i mogli podjąć mediolańczyków w rewanżu u siebie, to przeszliby dalej.
Jednym z bohaterów tego roku został Jens Petter Hauge. W lidze norweskiej uzyskał „double-double” (14 goli i 10 asyst), a z Milanem strzelił gola i asystował. Działaczom rossonerich spodobał się tak bardzo, że nie chcieli go puścić w drogę powrotną do Bodø. Dopięli swego – kilka dni później wyłożyli za niego 5 milionów euro, co stanowi modelowy przyklad tego, jak ma wyglądać polityka klubu. A w kolejce do transferu są następni, jak np. Duńczycy Philip Zinckernagel i Kasper Junker czy Patrick Berg, jednak w klubie się z tym liczą. Ale wiedzą też, że znajdą innych w ich miejsce.
– Jeśli spojrzysz na nasz skład, to złapiesz się za głowę, jak wiele dziwnych osobistych historii jest razem na boisku. Ludzie skreśleni gdzie indziej, po ciężkich kontuzjach albo tacy, którzy już chcieli stąd odejść – mówił Saltnes, który jest wychowankiem Glimt. – Udało nam się stworzyć warunki, w których piłkarze się rozwijają – wtóruje mu Thomassen.
O przyszłosć klubu jest spokojny. Akademia rozwija się harmonijnie i przyciąga szkoleniowców z całego kraju. Gdy na początku roku ogłoszono nabór na nowych trenerów od grup U-19 w dół, wpłynęło ponad 400 zgłoszeń. Lokalne talenty też wiedzą już, że nikt nie da im takiej rampoliny do rozwoju, jak właśnie mistrz Norwegii 2020 - tytuł, który wciąż wydaje się w Bodø nieco surrealistyczny. Małe miasteczko za kołem podbiegunowym nie brzmi może jak wymarzone miejsce na świecie, jednak Glimt zmienia wizerunek całego regionu i sprawia, że wszyscy chcą być jego częścią.
