„Statystyki mogą wiele podpowiedzieć, ale nie zbudują za nas zwycięskiego zespołu” (WYWIAD)

Zobacz również:Naukowiec i największy fan własnych siatkarek. Stefano Lavarini z misją stworzenia solidnej kadry
Cesar Hernandez
fot. archiwum prywatne C.Hernandeza

W środowisku siatkarskim uchodzi za jednego z największych specjalistów od analizy danych. Lubi pracować z liczbami tak bardzo, że współpracownicy mają nieraz go dosyć. Cesar Hernandez Gonzalez to selekcjoner reprezentacji Korei Południowej oraz asystent Giovanniego Guidettiego w Vakfibanku Stambuł. Hiszpan w pierwszej tak długiej rozmowie dla polskich mediów opowiada o latach doświadczeń na różnych stanowiskach, inspiracji Carlo Ancelottim czy współpracy ze Stefano Lavarinim.

Dlaczego liczby w siatkówce nie mogą być „puste”? Jak motywować zespół, który przegrywa mecz za meczem? Czym się różni wygrana trzech setów od wygrania meczu? Na te i wiele innych pytań odpowiedzi udziela człowiek, który siatkówkę poznał z wielu stron i z każdej wyciągnął wiele lekcji.

*****

Michał Winiarczyk: Który przedmiot bardziej pana ciekawił w szkole – matematyka czy hiszpański?

Cesar Hernandez Gonzalez: Wiem, do czego zmierzasz. Paradoksalnie matematyka nie była moim ulubionym przedmiotem. Lubiłem sport i wszystko, co z nim związane. Mogłem ćwiczyć i gadać o nim na okrągło. Prawdą jest to, że gdy na poważnie zaangażowałem się w siatkówkę, to statystyka i liczby mocno wkroczyły do życia. Moja praca doktorska była związana z analizą danych. Nie miałem jednak nigdy specjalnego talentu do matmy.

Przy okazji przygotowań do wywiadu szukałem odpowiedzi na pytanie, skąd u pana wielkie zainteresowanie statystyką i liczbami w siatkówce.

Przede wszystkim dane statystyczne są doskonałym narzędziem. Przedstawiają to, co dzieje się na boisku i – po części – to, co może się wydarzyć. Liczby, czasem w brutalny sposób, pokazują mi, nad czym muszę pracować z zespołem. Wychodzę z założenia, że one muszą mi coś przedstawiać, dać do myślenia. Same w sobie zbyt wiele nie znaczą. Jako trener mam za zadanie przetłumaczyć je na język siatkarski. Pracując jako asystent, wykorzystuję je do sugestii pierwszemu szkoleniowcowi. Wskazuję mu pola do poprawy albo do ukrycia, bo czasem w krótkiej chwili nie da się naprawić wszystkiego naraz. Z kolei gdy sam staję się głównym trenerem, to liczby mają wpływ na organizację zajęć.

Można powiedzieć, że pana zadaniem jako człowieka od analizy danych jest eliminacja niespodzianek.

Mniej więcej tak. Wyłapuję tendencje, na przykład podczas zajęć czy spotkań szukam momentów słabości zawodniczek, po to, by na przyszłość wyeliminować te spadki. Inaczej ma się sprawa, gdy analizuję siatkarki przeciwnej drużyny. Tam człowiek chce znaleźć słabe punkty, by je później wykorzystać. Mówi się, że siatkówka wszędzie jest taka sama, ale gdy przychodzi do meczu, okazuje się, że rywale mają odmienną charakterystykę względem innych przeciwników. Poprzez analizę gry chcę nakreślić styl, jaki jest potrzebny mojej ekipie do zwycięstwa.

Jak się zmienił punkt widzenia na volley, odkąd pracował pan przy uczelnianym zespole czy też pełnił funkcję asystenta w niższych ligach hiszpańskich?

Od tego momentu minęło ponad dwadzieścia lat. Otrzymałem wiele szans pracy z wybitnymi trenerami i podróżowania po całym świecie. Moja wizja siatkówki nigdy nie pozostaje stała. Ona cały czas się zmienia. Ciągle szukam pól do rozwoju. Czasem przynosiło to skutek odwrotny do zamierzonego. Spędzałem setki, jeśli nie tysiące godzin, nad jakimiś rozważaniami czy metodami pracy, które nie przyniosły nic poza stratą czasu. Istnieją też sytuacje odwrotne, gdzie po długich rozważaniach wpadłem na pomysł, który okazał się pożyteczny dla mojego warsztatu trenerskiego czy też drużyny, z którą współpracowałem. Jestem bardzo ciekawską osobą. Interesuję się wszystkim, co mnie otacza. Wiem, że siatkówka, którą znam z początków pracy, nie ma wiele wspólnego z jej obecną wersją. Myślę, że nie muszę czekać kolejnych dwudziestu lat, by znów opowiadać o wielkich zmianach. Za dwa lata volley nie będzie taki sam jak dziś.

Kiedy zaczął pan dostrzegać, że praca, którą pan wykonuje, przynosi duże owoce?

Z siatkówką byłem związany w wielu rolach. Pełniłem funkcję trenera przygotowania fizycznego, scoutmana, asystenta – tę pełnię cały czas w Vakfibanku, czy teraz pierwszego szkoleniowca w reprezentacji Korei. Zawsze mówię, że powinniśmy dążyć do bycia najlepszą wersją siebie. Jeśli jestem scoutmanem, chcę być najlepszym scoutmanem na świecie. Jeśli jestem asystentem, chcę być najlepszym asystentem na świecie. Czy to oznacza, że pracując w Vakifbanku naprawdę jestem najlepszym asystentem na świecie? Nie, na świecie w klubach działa wiele osób na podobnym stanowisku, od których mogę się wiele uczyć. Praca w jednym z czołowych zespołów nie zwalnia z obowiązku ciągłego rozwoju.

Cały czas szukam nowości, nawet małych tajników, które w jakiś sposób wykorzystam na przykład w treningu. Robię to dlatego, że lubię, a nie dlatego, że muszę. Wiem, że na tym poziomie nikt nie spoczywa na laurach. Ja po prostu czerpię satysfakcję z tego, że w życiu co rusz się czegoś uczę. Nie lubię powielania tych samych schematów, funkcjonowania na rutynie. Nie opuszcza mnie wrażenie, że zaangażowanie w samorozwój może poprawić wyniki zespołu i poprawić mnie jako trenera.

Co tworzy dobrego scoutmana?

Przede wszystkim to człowiek, który musi znać się bardzo dobrze na siatkówce. Gdy pełniłem tę funkcję, mówiłem pierwszym trenerom, że oglądam więcej meczów niż oni. Przykładowo, gdy mieliśmy grać z Tajlandią, oglądałem wszystkie możliwe mecze tej kadry. Ba, jeśli miałem możliwość, śledziłem je na żywo. Oglądając spotkanie w hali dostrzegasz znacznie więcej szczegółów niż w przypadku transmisji telewizyjnej. Zwracasz uwagę na zachowanie i komunikację zawodniczek, sposób przeprowadzania zmian przez szkoleniowców czy próbujesz zrozumieć, dlaczego jedna siatkarka grała kosztem drugiej. Później przekazuję opinię „head coachowi”. Pyta: „Która rozgrywająca wyjdzie w podstawowym składzie?”. Mówię mu, że na przykład ta z numerem siedem. „Ale zwykle wychodzą z „ósemką”?”. „Tak, ale przeczucie mówi mi, że po ostatnim spotkaniu, w następnym wyjdą z „siódemką”.

Scoutman zajmuje się również gromadzeniem informacji. Ale to nie wystarcza. Musi posiadać umiejętność analizy i porównywania danych, tak aby można było z nich wysnuć wnioski, które w konsekwencji doprowadzą do rozwoju zespołu. Dane statystyczne muszą dać nam klarowne informacje na temat siatkówki. One nie są robione na pokaz. Co z tego, że będziesz tu i tam widział wskaźniki 40-50 procent, jeśli nie wiesz, co one oznaczają? Statystyki nie mogą być puste, bez konkretnego wytłumaczenia nic nie znaczą. Ale gdy masz pokazane, że w danej sytuacji, gdy piłka leci z konkretnej strefy, twój zespół w czterdziestu procentach przypadków zachowuje się źle, robi coś niedokładnie etc., dostajesz informację, co musisz poprawić. Dzięki nim podczas treningów możesz zwrócić baczniejszą uwagę na konkretne akcje.

Jestem bardzo ciekawską osobą. Interesuję się wszystkim, co mnie otacza. Wiem, że siatkówka, którą znam z początków pracy, nie ma wiele wspólnego z jej obecną wersją. Myślę, że nie muszę czekać kolejnych dwudziestu lat na to, by znów opowiadać o wielkich zmianach. Za dwa lata volley nie będzie taki sam jak dziś.

Czy praca scoutmana, trenera przygotowania fizycznego i asystenta pomaga panu dziś, gdy jest pan głównym szkoleniowcem reprezentacji Korei? Można to uznać za handicap względem innych trenerów?

Wszystkie wymienione przez ciebie role stanowią wartość dodaną dla warsztatu trenerskiego. Każda zmiana pracy stanowiła wyjście ze strefy komfortu. Doświadczenie scoutmana sprawia, że gdy dziś współpracuję z osobą na tym stanowisku, to mogę mu bardzo dokładnie przedstawić oczekiwania jeśli chodzi o dane. Tłumaczę mu filozofię pracy, przez co później otrzymuje informacje dostosowane pode mnie. To duży atut, bo większość trenerów nie ma takiego rozeznania w tej robocie. Inna sprawa, że jeśli scoutman powie mi, że coś jest niemożliwe do wykonania, to mogę prędko wyprowadzić go z błędu: „Spokojnie, ja ci pokażę, że jest to możliwe” (śmiech). Praca ze mną nie jest łatwa, bo potrafię merytorycznie dyskutować na temat statystyki czy przygotowania fizycznego. Mam ku temu umiejętności. Nigdy nie mogłem być pewien, jaką otrzymam ofertę. Oczywiście, człowiek zawsze marzył o byciu pierwszym trenerem. Umiejętności pracy na wielu stanowiskach stanowiły ten atut, że mogłem współpracować z wieloma wybitnymi fachowcami. Miałem wiele furtek, aby poznać metody pracy najlepszych specjalistów.

Trenerzy często mówią, że jeśli raz się przeszło z roli asystenta do pierwszego szkoleniowca, to nie wypada wracać na stare stanowisko. Pańska kariera przeczy tej tezie.

Nie mam jednoznacznej opinii na ten temat. Wszystko zależy od kontekstu. W Vakifbanku współpracuję z Giovannim Guidettim, ale mówiąc szczerze, to nie czuję się stricte asystentem, choć oficjalnie taka jest moja rola. Myślę, że on myśli podobnie. Traktuje mnie jako dodatkowego trenera. Oczywiście, to do niego zawsze należy ostateczna decyzja. Podobnie było podczas współpracy ze Stefano Lavarinim. Byłem asystentem, ale brałem duży udział w podejmowaniu ważnych decyzji. Doceniałem zaufanie ze strony trenerów, z którymi współpracowałem. Mogłem brać czynny udział w organizowaniu treningów, rozmowach z zawodniczkami czy analizach wideo.

Nie uważam, że przejście z roli head coacha na asystenta musi zawsze oznaczać degradację. To może być malutki krok w tył, ale jeśli trafisz na dobrego mentora, to za jakiś czas zrozumiesz, że nieświadomie wykonałeś ze dwa, trzy kroki naprzód. Gdy pracuję jako asystent, lubię zastanawiać się nad daną sytuacją w ten sposób, że w głowie stawiam się w roli pierwszego szkoleniowca. Próbuję wejść w jego skórę. „Co bym zrobił na jego miejscu?” – główkuję. Doradzałem Stefano, Giovanniemu czy Carlo (Parisiemu – przyp. M.W) wiedząc, że towarzyszy im znacznie większa presja niż mi. To oni głównie odpowiadają za wyniki.

Wspomniał pan nazwiska fachowców w środowisku siatkarskim. Jakie najlepsze lekcje od nich zapadły panu w pamięć?

Giovanni ma za sobą bogatą karierę trenerską. Ma olbrzymie doświadczenie, a mimo to ciągle jest otwarty na uwagi i potrzeby zawodniczek. Stefano to bardzo emocjonalny człowiek, który przykłada dużą wagę do relacji międzyludzkich. Carlo miał inny sposób na budowanie relacji, ale równie skuteczny. Każdy z nich stanowił dla mnie inspirację. Mam też swoją, oryginalną osobowość.

Często ludzie pytają się: „Co ma Giovanni, czego nie mają inni trenerzy?”. Mogę powiedzieć, że sekretem zarówno jego jak i pozostałych wspominanych szkoleniowców jest sposób komunikacji z siatkarkami. Pamiętajmy, że pracujemy z ludźmi. Wymagamy od nich maksymalnego zaangażowania niemal non stop. Ważniejsze od nowatorskich ćwiczeń jest normalne, ludzkie podejście. Gdy zapytasz Guidettiego o mikrocykl, odpowie: „Mikrocykl? A co to jest? My pracujemy dzień za dniem”. Oczywiście, trochę spłycam, bo w głowie siedzi nam system pracy. Niemniej na bieżąco dostosujemy program działania do sytuacji w zespole.

Co odróżnia filozofię siatkówki Cesara Hernandeza Gonzaleza od konkurentów?

Wydaje mi się, że na to pytanie powinny odpowiedzieć zawodniczki, nie ja. Z ich perspektywy otrzymałbyś bardziej obiektywną odpowiedź. Uważam, że trener stanowi tylko małą część zespołu. Najważniejszym elementem są siatkarki. Staram się pokazać, że moja obecność jest po to, aby pomóc im prezentować dobrą formę. Oczywiście, to ja podejmuję kluczowe decyzje. Zawsze w takich momentach biorę pod uwagę dobro całego zespołu, a nie pojedynczych zawodniczek. Czasem decyduję się na wybory, których nie lubię, ale wiem, że bez nich nie pójdziemy do przodu.

Siatkarki muszą współdzielić ze sobą piłkę, cele i oczekiwania. To musi wychodzić od nich samych, a nie od nas trenerów. Staram się zaszczepić tę ideę w kadrze Korei. Generacyjna zmiana sprawiła, że otrzymujemy sporo lekcji od rywalek. Z jednej strony wiem, że dziewczyny bardzo przeżywają niepowodzenia, a z drugiej cały czas chcę im wpoić filozofię, że to od nich, a nie ode mnie, zależy przyszłość tej reprezentacji. Dziś jestem wraz z nimi. Jutro, zamiast mnie może pojawić się inny trener, ale zawodniczki nadal pozostaną w zespole i będą wspólnie walczyć o sukces i dobro koreańskiego volleya.

Były selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Hiszpanii Vicente del Bosque mówił: „Zdrowa szatnia jest warta więcej niż sto godzin taktyki”.

Za sukcesami Vakifbanku nie stoi czarna magia. Nie pracujemy inaczej niż w Novarze, Conegliano, Polsce czy Korei. Na najwyższym szczeblu poziom treningu jest niemal identyczny. Giovanni opowiadał mi historię rozmowy z ojcem, gdy rozpoczynał karierę trenerską. Powiedział mu: „Jesteś bardzo młody. Przychodzisz do klubu, gdzie grają siatkarski starsze i bardziej doświadczone od ciebie. Trenerzy z zasady lubią dużo mówić. Ty staraj się bardziej słuchać niż mówić”. Guidetti do dziś wychodzi z tego słusznego założenia.

Czytam obecnie Carlo Ancelottiego. Mówił, że nie musi pracować nad taktyką, gdy jego Real atakuje. „Moi piłkarze są bardzo dobrzy w ofensywie. Mam Karima Benzemę, który sam pokaże zespołowi, jak grać w ataku. On wie lepiej jak kreować grę niż ja. W przypadku defensywy muszę zorganizować drużynę. Talent wychodzi w ataku, tam daję im wolność” – opowiadał. Uważam, że siatkówce też tak powinno być. Do pierwszego kontaktu z piłką – przyjęcia, obrony czy bloku – gra musi być bardzo dobrze zorganizowana. Później, gdy otrzymują ją najpierw rozgrywająca, a później atakująca, to górę powinna wziąć kreatywność i umiejętności zawodniczek. One bardzo dobrze znają ten sport i wiedzą, co potrafią. My, trenerzy nie musimy narzucać swojej wizji gry w ataku. Liczy się efekt finalny, czyli zdobyty punkt.

Vakifbank wygrał wszystkie możliwe trofea w poprzednim sezonie. Ktoś może powiedzieć, że skoro macie gwiazdy światowego formatu w składzie, takie wyczyny nie stanowią wielkiej sztuki. Co stoi za ostatnimi sukcesami klubu?

Volley to dynamiczna dyscyplina, co sprawia, że do zwycięstwa nie wystarczy jeden klucz. Nie będę tłumaczyć tego tym, że dużo ćwiczymy, bo robi to każdy. Prawdopodobnie istnieją zespoły, które trenują znacznie więcej od nas, a nie mają żadnych sukcesów. Do tego potrzebna jest świetna kombinacja wielu rzeczy. Owszem, wygraliśmy wszystko, co możliwe, lecz te zwycięstwa nie przychodziły nam lekką ręką. Niejednokrotnie mocno się męczyliśmy, ale myślę, że potrzebowaliśmy tego. Potrzebowaliśmy się napocić, poczuć strach, znaleźć się pod wodą z brakującym tlenem. Przezwyciężyliśmy wiele przeciwności, co uczyniło nas silniejszymi. Z Conegliano w Klubowych Mistrzostwach Świata wygraliśmy dopiero po tie-breaku. To samo było z Fenerbahce w finale Pucharu Turcji. Wydaje mi się, że zespół potrzebuje funkcjonować z przeświadczeniem, że stać ich na coś jeszcze więcej, że jeszcze muszą pozostać na tym dobrym poziomie, bo przeciwnik nie będzie odpuszczać.

Rozmawiałem z Daniele Santarellim na temat motywacji zespołu, gdy ten wygrywa wszystko, co możliwe. „Codziennie wyznaczam dla zespołu następny cel” – mówił.

Z Giovannim sprawa jest prosta. Na początku sezonu tłumaczy każdemu, że startujemy od zera. Gdy za kilka miesięcy wrócimy, to będzie mówić, że Vakifbank jeszcze nic wygrał i musimy być głodni sukcesów. To co wydarzyło się w przeszłości nie ma znaczenia dla nadchodzących rozgrywek. To że wygraliśmy Champions League i inne tytuły nie sprawia, że będziemy rozpoczynać mecze z przewagą kilku punktów na start. Zabawa zaczyna się od 0:0. W sporcie przeszłość będzie miała znaczenie za kilkanaście lat, gdy będę wracał pamięcią do dawnych czasów.

Ma pan styczność z gwiazdami, jak i z zawodniczkami pukającymi do światowej siatkówki. Czy różni się podejście do obu grup jeśli chodzi o komunikację?

Dla mnie to są takie same zawodniczki. Zarówno one, jak i my, trenerzy, dzierżymy ten sam cel. Chcemy prezentować się jak najlepiej. Nie obchodzi mnie nazwisko, tylko umiejętności siatkarek. Nie dzielę drużyny na podstawową i rezerwową szóstkę, by ustawiać każdą po dwóch stronach boiska. Mieszamy składy tak, aby każda mogła zaprezentować się jak najlepiej. Gdy któraś będzie grała słabo, wtedy jej to bez problemu powiem. Wcześniej muszę jednak sam spróbować znaleźć przyczynę. Czasem wydaje nam się, że zawodniczka prezentuje się słabo, bo po prostu przegraliśmy mecz, albo dlatego że jest na kogoś obrażona. Później okazuje się, że ma problemy rodzinne, na przykład ktoś bliski leży w szpitalu i cały smutek tkwi jej w głowie. Ty jako osoba postronna na pierwszy rzut oka tego nie dostrzeżesz. Dlatego trener musi rozmawiać i słuchać zawodniczek. Wszyscy jesteśmy ludźmi.

Z jednej strony jako zapalony analityk widzi pan po liczbach, że zawodniczka prezentuje się tragicznie. Z drugiej, jako człowiek, wie, z jakimi problemami pozasportowymi się mierzy. Jak pogodzić te dwie kwestie?

Z zasady nie jesteśmy przyzwyczajeni do słuchania. Czy to w sytuacjach z żoną, dziećmi, rodzicami – zawsze chcemy więcej mówić niż słuchać. Sztuką jest wykształcić w sobie umiejętność lepszego zrozumienia i trzymania zamkniętych ust. Nigdy nie wiesz, co stoi za czyimiś problemami, dopóki nie wysłuchasz danej osoby.

Teraz mamy wiele wyzwań z reprezentacją Korei (wywiad przeprowadzono przed ostatnim turniejem fazy zasadniczej Ligi Narodów – przyp. M.W). To nie jest tak, że my nie chcemy wygrywać. Męczymy się być może dlatego, że znajdujemy się na poziomie rozgrywek, na które dziś nie jesteśmy gotowi. Z drugiej strony, musimy brać w nich udział. Przecież nie zadzwonię do FIVB: „słuchajcie, nie chcemy grać w Lidze Narodów, bo się nie nadajemy”. Musimy jeździć wszędzie, gdzie to możliwe i walczyć, nawet jeśli odstajemy znacznie od konkurencji. To jest pewnego rodzaju poszukiwanie elementów układanki, która ma w przyszłości stworzyć całość w postaci dobrego i konkurencyjnego zespołu. Proces to nie jest jedna prosta, diagonalna linia. To falująca linia, która raz idzie w górę, a raz w dół.

Na konferencji prasowej przed początkiem Ligi Narodów porównał pan pracę z Koreą do popychania wielkiej skały.

Mamy przed sobą wielki kamień, który stoi i nie chce się ruszyć. Poprzez ciągłą walkę i naukę, staramy się nabrać siły, by w końcu go wypchnąć. Cały czas będę szukał rozwiązań naszej słabej formy. Nie zamierzam narzekać, bo narzekanie nic nie zmienia, problem jak był, tak pozostanie. Moim zadaniem jest najpierw wykrycie przyczyn słabej formy, a później znalezienie rozwiązania. Niektóre odpowiedzi są trudne do znalezienia, niektóre z kolei trudne do wykorzystania.

Nie będę ukrywał – gdy pracuję z Koreankami na szukanie rozwiązań poświęcam więcej czasu niż w Vakifbanku. W Stambule mamy mniej problemów. Na 55 spotkań, wygrywamy pewnie z około 47-48. W reprezentacji przegrywamy cały czas. Trudno w takich sytuacjach mówić zawodniczkom, że wszystko idzie dobrze i zaraz zaczniemy wygrywać. Statystyki mogą nam wiele podpowiedzieć, ale nie zbudują za nas zwycięskiego zespołu. Przykładowo po meczu z Polską nie oglądałem od razu danych, tylko włączyłem zapis ze spotkania. Usiadłem z laptopem przy biurku i robiłem notatki.

Po pierwszym sparingu z Polską zebrał pan cały zespół w kółko i przez około czterdzieści minut do nich przemawiał. W tym samym czasie rywalki zdążyły porozciągać się, porozmawiać z mediami, przebrać i odjechać. Lubi pan dzielić się spostrzeżeniami na gorąco?

Mówiąc szczerze, nie. We wszystkich siedzą jeszcze meczowe emocje. Czasem możesz powiedzieć coś, czego na chłodno byś nie powiedział. Wspomniany przez ciebie przypadek był nietypowy, bo męczyliśmy się bardziej, niż się tego spodziewaliśmy. Mógłbym opowiadać o dalekiej podróży, jet lagu itp., ale Polska też miała za sobą podobną podróż. Moim zadaniem jest wytłumaczenie drużynie, że to, co robimy, nie jest jeszcze wystarczające na walkę z najlepszymi reprezentacjami. Najtrudniejszą robotą trenera jest zbudowanie w zawodniczkach przeświadczenia, że nawet jeśli teraz przegrywamy mecz za meczem, to musimy wierzyć w proces. To jedyna szansa, aby zakończyć złą passę. Jeśli się poddamy, to ta wielka skała w ogóle się nie ruszy.

Jak prowadzi się kadrę Korei bez Kim Yeon-koung? Miał pan w głowie myśl, by spróbować namówić ją na powrót do reprezentacji?

Mogę z pełną świadomością powiedzieć, że nigdy o tym nie myślałem. Bardzo szanuję Kim, bo to jedna z najbardziej utalentowanych siatkarek w historii siatkówki. Uważam, że taka zawodniczka powinna rozstać się z reprezentacją na własnych warunkach. Yeon-koung zakończyła karierę w kadrze po sukcesie na igrzyskach – uważam, że to idealna klamra. Oczywiście, na dziś widać, że bez niej mamy wiele problemów. Straciliśmy siatkarkę, która zdobywała minimum połowę punktów dla zespołu. Nie możemy jednak narzekać i ubolewać. Wychodzę z założenia, że nikt nie jest niezastąpiony. Są ludzie bardzo przydatni, ale reprezentacja przetrwa bez każdego z nas.

Nie zadzwonię do FIVB: „słuchajcie, nie chcemy grać w Lidze Narodów, bo się nie nadajemy”. Musimy jeździć wszędzie, gdzie to możliwe i walczyć, nawet jeśli odstajemy znacznie od konkurencji. To jest pewnego rodzaju poszukiwanie elementów układanki, która ma w przyszłości stworzyć całość w postaci dobrego i konkurencyjnego zespołu.

Był pan częścią czwartego zespołu ostatnich igrzysk olimpijskich. Dziś prowadzi pan tę samą kadrę, która rok po wielkim sukcesie nie potrafi wygrać spotkania w Lidze Narodów. Co się zmieniło?

Moment szczytowy reprezentacji przypadł idealnie na igrzyska. Wszyscy pamiętamy, jakie okoliczności towarzyszyły tej imprezie – Covid, zmiana daty itp. Reprezentacje musiały funkcjonować nienormalnym trybem, bo każdy stracił 2020 rok. Przeglądając wyniki kadry z początków sezonu dostrzeżesz, że VNL zawsze przynosi nam wiele wyzwań. Uważam za normalne to, że potrzebujemy czasu na zbudowanie nowej drużyny. Punktem docelowym są kolejne igrzyska.

Jeśli chodzi o sam turniej, to trafiliśmy do dobrej grupy. Wiedzieliśmy, że są tam zespoły, z którymi możemy powalczyć. Mimo to cierpieliśmy na VNL przed igrzyskami. Wygraliśmy tylko trzy mecze i to wielkich męczarniach. W Tokio pokonaliśmy po 3:2 z Japonię i Dominikanę. Z Kenią każdy wygrywał, więc po prostu trzeba było zrobić swoje. Gdy trafiliśmy do ćwierćfinału, umiejętności zeszły na drugi plan. Ważniejsza stała się kontrola emocji. My ciągle wychodziliśmy z założenia, że wszystkie ekipy są mocniejsze od nas. Pamiętaliśmy liczne porażki z Japonią czy Dominikaną, więc zwycięstwa były pozytywnymi zaskoczeniami. Do meczu z Turcją podeszliśmy znacznie spokojniejsi niż rywalki. One musiały awansować, tymczasem my sprawiliśmy ogromną niespodziankę. Kluczem do sukcesu reprezentacji Korei na igrzyskach było opanowanie.

Rola „underdoga” była dla Korei zbawienna. Polscy siatkarze przystępowali do igrzysk jako faworyci, a skończyło się na porażce w ćwierćfinale.

Igrzyska mają to do siebie, że nawet jeśli widzisz grupę, z której możesz łatwo awansować, to nadal pozostaje jeden ważny mecz – ćwierćfinał. To on jest przepustką do strefy medalowej. Presja jest zmienna w zależności od tego czy jesteś faworytem, czy niespodzianką. To nie jest tak, że Polacy przegrali z zespołem, który nie wiedział wcześniej jak gra się w siatkę. Na igrzyska każdy przyjeżdża przygotowany. Kluczem do sukcesu dla faworytów jest odrzucenie myśli, że teraz natrafiła się łatwa okazja do zdobycia medalu, więc musimy go zdobyć. Słowo „musimy” w przypadku najlepszych ekip pojawia się bardzo często. To jednak pułapka, trzeba je omijać. Czy muszę wygrać? Nie, muszę co najwyżej zagrać dobrze, zablokować dobrze, wystawić dobrze, obronić dobrze etc. Trzeba skupiać się na poszczególnych elementach, a nie na efekcie finalnym, jakim jest zwycięstwo. Na to składa się wiele niezależnych rzeczy jak na przykład dyspozycja przeciwników, osoba sędziego czy ułamek szczęścia.

W wywiadzie dla „VolleyBrains” powiedział pan: „Skup się na wygraniu trzech setów. Nie musisz skupiać się na wygraniu meczu”. W czym tkwi różnica?

Triumf w meczu to konsekwencja wygrania trzech setów. Nie można koncentrować się na takim celu. Siatkówka to wyróżniający się sport. W koszykówce czy w piłce nożnej możesz grać na wynik. Widzisz, że masz dużą przewagę punktów czy bramek i możesz kontrolować mecz. Możesz też przegrać mocno pierwszą połowę, a w drugiej się odkuć i finalnie wygrać spotkanie. W siatkówce czy wygrywasz seta do 23, czy do 10, to liczy się tak samo. Możesz triumfować w dwóch partiach z olbrzymią przewagą, możesz na koniec mieć w sumie więcej zdobytych punktów niż przeciwnik, ale to on wygra 3:2. Dlatego uważam, że w volleyu trzeba skupiać się na aktualnym, pojedynczym secie. Ba, można powiedzieć, że powinniśmy skupiać się na najbliższej akcji.

Jako że rozmawiamy przy okazji meczów Korei z Polską nie można ominąć postaci trenera Lavariniego, którego historia łączy obie reprezentacje. Jak pan, jego były asystent, opisałby go?

Stefano to człowiek, w którego głowie siatkówka siedzi 24 godziny na dobę. Cały czas szuka najlepszego sposobu na poprawienie wyników zespołu. Myśli podobnie jak Giovanni – nie skupia się tylko na wynajdowaniu różnorodnych ćwiczeń na treningach czy maniakalnym zaglądaniu w liczby. Oczywiście, to jest pomocne, ale ważniejsze jest tworzenie dobrych relacji w zespole. Wiem, że Lavarini cały czas nakręca się do samorozwoju, do lepszego zrozumienia każdej siatkarki. Chce jak najlepiej poznać ich motywację do gry. On też chce się czegoś od nich nauczyć. Był w Brazylii i odniósł sukces. Poszedł do Włoch, trafił na dominujące Conegliano, ale trzymał się tuż za nimi. Z Koreą dokonał niesamowitego wyczynu w Japonii. Stefano wie, co to ciężka praca, a ona prędzej czy później przynosi profity.

Siatkarki w rozgrywkach reprezentacyjnych zarabiają nie pieniądze, ale olbrzymie doświadczenie. Mecze międzypaństwowe mocno rozwijają ich umiejętności. W sezonie klubowym rzadko mierzysz się z naprawdę trudnymi przeciwnikami. Z perspektywy Vakfibanku mogę wspomnieć o Fenerbahce, Eczacibasi, Turkish Airlines (THY – przyp. M.W) czy Galatasaray. Nad resztą też się skupiamy, ale sam dobrze wiesz, jaka mentalność panuje w zespole z końca stawki, gdy musi się mierzyć z pretendentem do mistrzostwa. Za granicą jest nie lepiej, bo z włoskimi ekipami mierzymy się maksymalnie parę razy w roku. Z kolei w rozgrywkach reprezentacyjnych co rusz rywalizujesz z najlepszymi drużynami na świecie. Nic nie równa się z doświadczeniem zdobytym podczas gry na igrzyskach. Dlatego właśnie to często jest największym marzeniem ludzi siatkówki. To samo tyczy się pracy trenerskiej. W klubie masz czas na wszystko, w reprezentacji życie toczy się w zwariowanym tempie.

Koreanki po igrzyskach mówiły o Lavarinim, że każdą z nich traktował jakby był ich największym fanem.

Mogę się z tym zgodzić. My, trenerzy jesteśmy po to, aby wspierać zawodniczki i czynić ich lepszymi. Nie wygramy za nich meczu. Jako szkoleniowiec staram się być najlepszą wersją siebie. Podobną mentalność chcę widzieć u zawodniczek w Korei. Dobra, wiemy, że znajdujemy się teraz na zbyt wysokim poziomie jak na nasze realia. Nikt jednak nie zabroni nam się rozwijać, nawet jeśli będziemy jeszcze przez jakiś czas odstawać.

Znam też ciekawą historię o panu. W trakcie pracy w Korei pan, Lavarini i statystyk Andrea Biasioli mieliście swoją grupkę na WhatsAppie. Lavarini opowiadał, że potrafił pan wrzucać grafiki ze statystykami nawet co dwie, trzy godziny: „Tego było tak wiele, że czasem nawet tego nie pobierałem”.

(Hernandez Gonzalez śmieje się)

To samo ma miejsce w Vakifbanku. Inspiruję się infografikami z innych sportów. Obserwuję na Twitterze ludzi związanych z futbolem czy koszykówką, którzy udostępniają statystyki ze swoich dyscyplin. Często patrzę na ich materiały i myślę sobie: „O cholera, ale fajne”. Wtedy próbuję zrobić coś podobnego tylko z danymi siatkarskimi. Gdy skończę robotę, to od razu chcę ją pokazać, by dostać informacje zwrotne. Nieraz zdarzało się, że wysyłałem materiały do Giovanniego i słyszałem tylko rozpaczliwe: „Cesar, ja w ogóle nie rozumiem co tu jest przedstawione”. Musiałem znów zabrać się do pracy, by przedstawić informacje w bardziej zrozumiały sposób. Nie ukrywajmy, w pracy analityka prostota jest kluczem. Nie jesteśmy inżynierami. Musimy przekazywać dane w taki sposób, aby zrozumiał je każdy członek zespołu. Przyzwyczaiłem się do tego, że gdy zacznę masowo wstawiać statystyki na różne czaty, to po chwili dostaję stos narzekań: „Cesar, na litość boską, przestań spamować! Zaśmiecasz grupę” (śmiech).

Jak łączy pan życie zawodowe i prywatne?

Kiedy pracuję w klubie sprawa jest o tyle łatwiejsza, że żona z córką są przy mnie. Teraz mierzę się z nową sytuacją, bo jestem w reprezentacji i po raz pierwszy od narodzin dziecka nie ma mnie przy nim. Córka ma dopiero osiem miesięcy. Kiedyś nawet jeśli nie było mnie całe lato, to jakoś łagodniej to znosiliśmy. Teraz znacznie mocniej tęsknię, bo wiem, że nie ma mnie w bardzo kluczowym dla dziecka momencie. Niektóre rzeczy robi po raz pierwszy w życiu, a ja nie mogę widzieć tego na żywo. Rozłąka z najbliższymi to jeden z najtrudniejszych elementów pracy.

Ale po tym co usłyszałem wcześniej dochodzę do wniosku, że nie bawi się pan w rozdrapywanie przeszłości.

Oczywiście, ze nie. Zawsze wychodzę z założenia, że musimy stawać czoła wyzwaniom, które są przed nami. Nie mamy wpływu na to co się przed chwilą wydarzyło.

(Hernandez Gonzalez pokazuje na telefonie grafikę)

Lubię przeglądać Twittera. Często trafiam na interesujące grafiki. Mamy tu pokazany wykres: „Co możesz zmienić?” Przeszłość? Nie, zero procent szans. Przyszłość? Tak, sto procent szans. Dlaczego mam się skupiać na czymś, czego nie mogę zmienić? Przeszłość może mi pomóc tylko w zrozumieniu błędów. Dowiem się, dlaczego decyzja, którą podjąłem, była niepoprawna. Cały czas mam nastawioną głowę na świat stojący przede mną.

Co dziś doradziłby pan młodemu Cesarowi tuż po zdaniu po pierwszych studiów?

Od razu po nich zostałem wykładowcą na uczelni. Pamiętam, że zawsze mówiłem studentom: „Zdajcie studia i wyjeżdżajcie. Podróżujcie ile możecie póki jesteście wolni, póki nie macie własnych rodzin. Oczywiście, do tego potrzebne są pieniądze, ale na każdym krańcu świata znajdzie się jakieś zatrudnienie, byle tylko przetrwać”. Powiedzenie: „Podróże kształcą” nie jest tylko pustym frazesem.

Ja niestety nie żyłem takim trybem. Gdy skończyłem pracę akademicką, od razu rzuciłem się w „trenerkę”. Miałem i mam nadal okazję podróżować z reprezentacją. Często mówię o sobie, że jestem szczęściarzem, bo nie stać mnie by było na opłacenie podróży do tylu miejsc, w których byłem wraz z kadrą. Siatkówka dała mi doświadczenie i niezwykłe znajomości. Mam przyjaciół na całym świecie. W trakcie sezonu klubowego Vakifbank odwiedził pewien włoski trener. Podszedł do mnie:

Ty jesteś ten Cesar?

Tak – odpowiedziałem lekko zdziwiony.

Kur**, każdy w moim mieście ciebie kojarzy. Jesteś super popularny.

Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Nigdy nie byłem w jego mieście. Wtedy zrozumiałem, ile mam za sobą doświadczenia. Przez dwadzieścia lat usłyszało o mnie wiele osób, których nigdy w życiu na oczy nie widziałem. Chętnie dzielę się materiałami z ludźmi takimi jak ja. Wielu scoutmanów przeszło podobną drogę jak ja – stało się pierwszymi trenerami. Znany przykład to Nicola Negro, który dziś pracuje w Brazylii. Pamiętam jak dzieliliśmy się materiałami, gdy on pełnił funkcję asystenta w kadrze Turcji, a ja w kadrze Hiszpanii.

Nic tak nie nauczy nas życia jak wyjście poza znane nam miejsca i schematy. Świat jest super duży, a my często ograniczamy się tylko do naszego miasta, uważając je za pępek świata. Podróże pozwalają ci ustalić sobie priorytety w życiu. Często rozmawiam z zawodniczkami, że mamy teraz problemy, bo nie mamy formy albo po prostu jesteśmy słabsi. Są jednak czasem momenty, gdy takie rozważania odchodzą na dalszy plan. Moja mama była teraz w szpitalu, bo miała poważne kłopoty zdrowotne. Z jednej strony myślałem, co mogę zaradzić na słabą grę mojej drużyny, a z drugiej martwiłem się o moją mamę. W takich chwilach człowiek rozumie, że siatkówka to tylko gra. Nie umrzesz jeśli przegrasz mecz. Pomimo problemów nawet w tak kiepskiej sytuacji sportowej muszę znaleźć jakiś promyczek zadowolenia z tego, co robię. Mamy tylko jedno życie, chcę się nim nacieszyć najlepiej jak to tylko możliwe.

Skoro wiemy, że nie lubi pan grzebać w przeszłości, to wyjdźmy w przyszłość i porozmawiajmy o życiu Cesara Hernandeza Gonzaleza za dwadzieścia lat.

Zacznę jednak od nawiązania do przeszłości (śmiech). Przypominam sobie, jak mocno byłem skupiony na przyszłości. Ustalałem sobie wiele „deadline’ów”. „Za dwa lata będę robił to”, „za pięć lat będę tam” i tak dalej. Dzisiaj już takich terminów nie potrafię sobie ustalić. Wiem, że najbliższy sezon spędzę w Vakifbanku, ponieważ przedłużyłem kontrakt. Co ważne, zawsze w klubach podpisuję umowę na rok. Pod koniec rozgrywek, rozmawiam z klubem i podejmuję decyzję co do następnych dwunastu miesięcy.

W przeciwieństwie do młodego Cesara trudno mi dziś powiedzieć co będę robił w przyszłym roku. Może wraz z ojcem będę zajmował się kurczakami w naszej rodzinnej wiosce? Zbierał jajka i robił z nich omlety? Naprawdę nie potrafię patrzeć tak daleko. Póki co cieszę się czasem teraźniejszym i najbliższą przyszłością. Gdyby lata temu ktoś powiedział mi, człowiekowi z małej wioski nieopodal Madrytu, w której nie widziano nigdy siatkówki, że będę pracować w Vakifbanku i reprezentacji, to tylko zapytałbym się: „Kur**, oszalałeś?”. Chciałbym za kilkanaście lat poodwiedzać z córką – a może już i z wnukami – wszystkie miejsca, w których pracowałem i pokazać jej zdobyte puchary. Wtedy z dumą powiem, że byłem częścią tych sukcesów.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0