Zdaniem wielu to nie tylko najlepsza płyta Justina Timberlake'a, ale i szczytowe osiągnięcie popu XXI wieku. Pomyśleć, że ledwie parę lat wcześniej ten sam człowiek w masowej świadomości funkcjonował jako ten dzieciak z N'Sync.
Oczywiście do momentu wydania solowego debiutu Justified. Kojarzony z boysbandem Timberlake przedstawił się jako fantastyczny, doskonale odnajdujący się w świecie progresywnego popu Timbalanda, Scotta Storcha i Pharrella Williamsa wokalista. Ponad 10 milionów sprzedanych egzemplarzy Justified na całym globie - choć, co ciekawe, do jedynki Billboardu album nie dotarł. Szereg entuzjastycznych recenzji, w których przez wszystkie przypadki odmieniano słowo dojrzałość. Ale on sam nie czuł się dobrze. Był wypalony, rozważał powrót do N'Sync, pojawił się w aż czterech filmach. Miotał się, bo próbował odnaleźć samego siebie. Jakby nie patrzeć, miał wówczas niewiele ponad 20 lat, a niektórzy już widzieli w nim klasyka. Timberlake był bliski tego, by nie udźwignąć presji, jaka na nim ciążyła. Presji drugiego albumu. Na debiut zawsze patrzy się przychylniej, ale już przy drugiej płycie publika mówi: sprawdzam.
Dlatego zrobił sobie długą przerwę. Mógł, bo w latach zerowych opcja: płyta - rok trasy - rok wakacji - rok nagrywek była na porządku dziennym; artystom nie ciążyły słowa ludzi pokroju Daniela Eka ze Spotify: muzycy są sami winni, że zarabiają mało; nie możecie wypuszczać płyt co 3-4 lata i myśleć, że to wystarczy. Więc przedlużył sobie wolne o kolejne 12 miesięcy. Poza tym to też nie jest tak, że zbyt wcześnie trafił go kryzys. Justin Timberlake był aktywny na scenie od wczesnonastoletnich czasów; najpierw jako członek słynnego telewizyjnego Klubu Myszki Miki (to tam poznał Britney Spears, Christinę Aguilerę i Ryana Goslinga), później członek N'Sync - w zespole występował od 14. roku życia. Był tym najmłodszym, odpowiednikiem Nicka Cartera z Backstreet Boys, maskotką dziewczyn. Ale w pewnym momencie powiedział pas. W 2002 roku Justin Timberlake oficjalnie opuścił swój macierzysty zespół. Albo inaczej - N'Sync zrobili sobie przerwę, która okazała się rozpadem. To wszystko już mnie przytłaczało. Chciałem skupić się na swojej muzyce, podążać za głosem serca - powiedział wiele lat później w rozmowie z Hollywood Reporter.
W listopadzie 2005 roku zapukał do studia Timbalanda w Virginii. Miał do niego zaufanie - Mosley wyprodukował cztery numery na Justified, w tym hitowe Cry Me A River. Wiedzieli, w którą stronę iść, ale nie byli do końca pewni, od czego zacząć. Podobno słuchali sporo Prince'a, który słynął z rozbuchanych, popowych kompozycji. Potem chwycili za instrumenty i zaczęli improwizować. I tak stworzyli What Goes Around... Comes Around, najbardziej monumentalny utwór na płycie. Jeśli wierzyć wspomnieniom współproducenta płyty, Nata Hillsa, Justin nagrywał w kabinie, lecąc wymyślone wcześniej teksty z pamięci. Nigdy nie widziałem, żeby używał pióra albo papieru. To jest jakaś supermoc - mówił Hills w rozmowie z Rolling Stone. I wszystko potoczyło się szybko - szybciej, niż twórcy oczekiwali. Na produkcję FutureSex/LoveSounds dawali sobie rok, tymczasem prace nad materiałem trwały od listopada 2005 do czerwca 2006 roku. Pierwszy singiel SexyBack pojawił się 18 lipca. A pełny krążek - 8 września.
Niby główną inspiracją Justina Timberlake'a był rock, tymczasem krążek jest jak podróż przez kilkadziesiąt lat muzyki rozrywkowej. Od progresywnego, transowego My Love (nieformalne intro do tego utworu Let Me Talk To You z charakterystycznymi werblami i mocnym klawiszem to jest najbardziej timbalandowski z timbalandowskich beatów świata) po gospel w Losing My Way. Rozerotyzowane, funkowe SexyBack kontra rozbuchane Until The End Of Time, czytelny hołd złożony twórczości Michaela Jacksona. Rap Three 6 Mafii i rap T.I. To na tym albumie Justin Timberlake po raz pierwszy odważył się na przyatakowanie naprawdę długimi, ponad siedmiominutowymi kompozycjami w takim natężeniu. Są zresztą tacy słuchacze, dla których jego skłonność do gigantomanii jest dużą przeszkodą, a album 20/20 Experience pozycją nie do przejścia.
Recenzje? Różne. Od 8.1 na Pitchforku po jedyne 3/5 magazynu Q i 3.5/5 od Rolling Stone'a. Ale ten sam Rolling Stone umieścił później FutureSex/LoveSounds w pierwszej pięćdziesiątce najlepszych płyt lat zerowych. Czy to jest teen-popowe Kid A (jeden z najsłynniejszych albumów Radiohead - przyp. red.)? Awangardowa, abstrakcyjna elektronika i halucynogenny, kosmiczny funk, a wszystko to w dążeniu do przywrócenia muzyce seksowności - pisali w podsumowaniu recenzenci. Ale nic dziwnego, bo z tym albumem było trochę tak, jak ze Speakerboxx/The Love Below Outkast. Krytycy czuli, że tu tworzy się historia, ale efekt tak mocno wykraczał poza ówczesny kanon gatunku, że ograniczono się do asekuracyjnych recenzji. Może dlatego FutureSex/LoveSounds praktycznie wcale się nie zestarzało. Zwłaszcza w porównaniu do innych popowych rzeczy z tamtego okresu; zapuśćcie sobie chociażby kuriozalne Rudebox Robbiego Williamsa - po świecie elektronicznego funku, który wydaje się Timberlake'owi wręcz przyrodzony, Williams porusza się z gracją słonia na łyżwach.
Ponad 20 milionów sprzedanych egzemplarzy na całym świecie świadczyło o tym, że publiczność kupiła tę wersję nowoczesnego, ale nieprzystającego do ówczesnych trendów popu. Co ciekawe, album fantastycznie rozchodził się na iTunes, bijąc globalny rekord preorderu, ale to były już czasy, w których dystrybucja cyfrowa wjeżdżała na szeroką skalę. Trasa koncertowa FutureSex/LoveShow liczyła 119 przystanków. Według plotek, które na początku 2007 roku podchwyciło wiele polskich mediów, jednym z nich miał być gdyński Open'er. Ostatecznie do tej wizyty nie doszło, a Justin Timberlake zagrał swój pierwszy polski koncert w 2014 roku, na gdańskiej PGE Arenie. Dwa kolejne odbyły się latem 2024 roku w krakowskiej Tauron Arenie. I już wiemy, że Justin przyjedzie do nas także i w 2025: 17 czerwca zagra na PGE Narodowym.
Ale najważniejsze dla niego było to, że FutureSex/LoveSounds ostatecznie ugruntowało jego pozycję solowego artysty. Tak naprawdę mało kto kojarzył go już z występów w N'Sync, nawet jeśli ledwie pięć lat wcześniej Amerykanie kupili w pierwszym tygodniu sprzedaży ponad półtora miliona egzemplarzy ich Celebrity. Justina Timberlake'a uwielbiali zarówno fani i fanki muzyki środka, jak i sympatycy alternatywy, doceniający jego odwagę w eksperymentowaniu na płaszczyźnie popu. Był na absolutnym topie. Po czym... zniknął na kolejne siedem lat. Ale to już zupełnie inna historia.