Tańcząc do muzyki cudzych dziadków, czyli skąd się bierze nadwiślańska zajawka na cumbię?

kumbia.jpg

Wyobrażacie sobie setkę młodych Meksykanów, tańczących do Czerwonych Gitar, ale granych na radykalnie zwolnionych obrotach? Ja nie bardzo. Tym trudniej mi więc uwierzyć, że Polacy bawią się aktualnie przy wtórze cumbii rebajady.

Spopularyzowane w latach trzydziestych, kolumbijskie brzmienia dancingowe przeżywają aktualnie swoją kolejną młodość. Ich największymi promotorami są meksykańscy nastolatkowie, anglojęzyczni dziennikarze muzyczni oraz globalni didżeje i producenci. W tym Polacy.

Na zwolnionych obrotach

Warszawska Praga. Znajdujący się w obrębie dawnego trójkąta bermudzkiego klub Chmury; jedno z nielicznych miejsc na współczesnej mapie stolicy, które regularnie gości kontrkulturę. I ludzi, którzy w tej przestrzeni ją tworzą. Podwórko przed lokalem gęsto wypełnia międzypokoleniowy tłum, nad którym unoszą się chmury nie tylko papierosowego dymu. Gdy tylko ktoś otwiera ciężkie, metalowe drzwi, rozmowy nagle rytmizuje zaskakująco powolny, rozklekotany podkład. Brzmi to mniej więcej tak, jakby coś się w środku zepsuło. Albo może i zepsuło się wszystko naraz – źle wytłoczona, pływająca płyta puszczona zbyt głośno z nie trzymającego tempa gramofonu i spalony głośnik.

unnamed.jpeg

Po wejściu do środka natężenie dźwięku narasta, acz wrażenie tego, że coś tu jest nie tak, wciąż pozostaje. Gdy odsłonić kotarę oddzielającą parkiet od części pijąco-siedzącej, oczom ukazuje się około setka osób. Wszystkie podrygują i pląsają do tego ospałego, rozklekotanego rytmu. Wygląda to mniej więcej jak zapis wideo z którejś imprezy klubowej puszczony w slow motion. Czy-czy-czyk, czy-czy-czyk, czy-czy-czyk. Baila la cumbia! czy raczej Bbbbaaaaiiiiiilllllllaaaa lllllllllaaaaa ccccccuuuuuummmmmmmbbbbbbiiiiiiiiiaaaaaa – mocno spowolniony, nisko brzmiący, głos odzywa się w głośnikach, zachęcając wszystkich zebranych do dalszego tańca. Choć zachęcać chyba nikogo tu nie trzeba. Bujają się, przestępują z nogi na nogę i wirują wokół własnej osi właściwie wszyscy – punki, skejty i bataliony techno, starzy załoganci, ledwie wpuszczane do klubu nastolatki i te kilka osób, co uciekło z pobliskiej dyskoteki.

To, co wychodziło tego dnia z głośników – a dokładnie z miksera, za którym stało dwóch warszawiaków sygnujących swoje imprezy Stegny i Kozak – to cumbia rebajada, cumbia spowolniona. Jeden z wielu przypadków w historii muzyki rozrywkowej, który w moment stał się normą czy wręcz trendem. Jak bowiem głosi lokalna legenda, jeden z licznych meksykańskich sonideros, czyli DJ-ów grających cumbię, Sonido Duéñez, pewnego wieczoru napotkał na dosyć częsty wówczas problem techniczny. Grając po kilka, a czasami wręcz kilkanaście godzin w temperaturach mocno tropikalnych, jego sprzęt zaczął gubić prędkość. Silnik gramofonu rozgrzał się do czerwoności. Nie mógł napędzić płyty do zwykle pożądanych 33 i 1/3 bądź 45 obrotów na minutę, co spowodowało, że jego nagrania zaczęły lecieć w drastycznie spowolnionym tempie.

Z początku próbowałem naprawić tę usterkę, ale po kilku podejściach zrezygnowałem. I tak już zagrałem tę imprezę do końca – lata później wspominał Duéñez, do którego już następnego dnia zaczęli przychodzić okoliczni nastolatkowie z prośbą o nagranie im tych spowolnionych wersji na kasetę. Lokalne bazarki w Monterrey, gdzie to wszystko miało miejsce, chwilę później zaczęły dystrybuować taśmy z rabajadami. I choć zjawisko to po dziś dzień dalekie jest od mainstreamowej popularności, to w ponad stuletniej historii cumbii stało się kolejnym przełomem. Niektóre lokalne zespoły zaczęły bowiem grać w tym ospałym tempie. Wychowani na metalu, rapie i różnych odmianach muzyki klubowej młodzi producenci zaczęli eksperymentować z tym charakterystycznym rytmem. A lokalni cholo(mbiano)s, zafascynowani amerykańską popkulturą, kolumbijską muzyką i lokalną kulturą gangową nastoletni Meksykanie, poczęli wirować na parkietach w tańcu przypominającym równocześnie chicagowski footwork i pradawne tańce Indian.

Zacznijmy na... Netfliksie

Jak obecnie wygląda i brzmi ta scena? To najlepiej obrazuje film Fernando Friasa Już mnie tu nie ma. To nie żadna niszowa produkcja, ale jeden z nie tak znowu nielicznych, streamingowych skarbów, które Netflix wypluwa z siebie dopiero po wpisaniu jego tytułu. Meksykański kandydat do Oscara z roku 2020 opowiada dosyć prostą i po wielokroć już relacjonowaną historię dorastania w wyjątkowych okolicznościach. Z tym, że jego tłem kulturowym jest właśnie monterreyskie środowisko cholombianos zasłuchanych w spowolnionych piosenkach swoich dziadków.

Mnie ten film zafascynował na tyle, że jak byłem w zeszłym roku w Meksyku, to specjalnie pojechałem w miejsca, w których go kręcono - przyznaje producent i DJ Hatti Vatti, oddany wychowanek polskiej szkoły dubu, współtwórca projektów HV/NOON, Nanook of The North i Hinode Tapes, a także autor bitów na płytach Pezeta czy Quebonafide.

Wybrałem się do Monterrey, bo to miejsce, w którym narodziła się cumbia rebajada. Mieszkałem tam u mojego kumpla Carlosa. Wspaniałej postaci: muzyka noise’owego i tatuażysty, który aktualnie żyje z grawerowania tribali na… tasakach i innej broni białej. Spędziłem tam u niego cztery dni, w mieszkaniu bez okien, całym pomalowanym na szaro i obłożonym tymi różnymi ostrzami; myjąc się tylko sporadycznie w jakiejś balii z karaluchami. W Monterrey – które jest drugim co do wielkości miastem Meksyku – regularnie nie ma wody, bo wysysa ją nieodległa fabryka Coca-Coli. Carlos zabrał mnie na i na kilka soundsystemowych imprez z cumbią, i do kilku sklepików muzycznych, ale ja od samego początku najbardziej chciałem pójść na ten targ, który pojawia się w „Już mnie tu nie ma”. Lokalne centrum handlu rebajadami na jakichś własnym sumptem nagrywanych kasetach, cedekach czy innych pendrajwach. Okazało się, że nie ma szans. Nawet Carlos, odważny chłop, który wychował się w tym mieście (i sprzedaje tasaki!) boi się tam pójść, bo nóż w brzuch można tam dostać zupełnie za nic. Wtedy dopiero skumałem, że muzyka, która ma tak wielki wpływ na wielu producentów i dziennikarzy z całego świata, tam na miejscu jest niszą niszy. Nawet po tym filmie i wydanej w zeszłym roku pierwszej oficjalnej kompilacji z rebajadami („Saturno 2000. La Rebajada de Los Sonideros 1962-1983” wypuszczone nakładem renomowanej oficyny Analog Africa – przyp. red.), to jest nadal zupełnie nieznane, niepopularne zjawisko. Jeśli więc ktoś chciałby posłuchać muzyki, która wciąż jest w pełni undergroundowa, nie ma często żadnych creditsów, co kto zrobił czy skąd co wziął, nikt na niej nie zarabia właściwie żadnych pieniędzy, jest trochę muzyką z getta, trochę muzyką entuzjastów a trochę muzyką bandytów, to polecam wybrać się szlakiem cumbii rabajady. Można to zrobić, udając się na wycieczkę do Meksyku, ale można też zdalnie; zza ekranu komputera albo na jakiejś krajowej imprezie z rebajadami, które, ku mojemu zdziwieniu, zaczynają się gdzieniegdzie pojawiać.

Co łączy cumbię z dirty south?

Ja w ogóle jestem z punku, dubu i szeroko pojętego lo-fi. Lubię jak muzyka szumi i trzeszczy, jak jest źle zagrana i słabo nagrana. Zawsze na winylowych singlach interesowała mnie bardziej strona B. Cała ta jamajska kultura wersji, wszystkie często nadużywane efekty, spowolnienia, przyspieszenia i inne dziwne patenty producenckie. Mam tę DIY-ową, 80'sową estetykę wpisaną w DNA, bo się wychowałem na nagraniach z Kasprzaków. Chyba czasem podświadomie szukam jej w muzyce. No i aktualnie znalazłem to w rebajadach, które mnie wciągnęły jak chyba żaden inny nurt brzmieniowy na jaki trafiłem w ostatnich latach. W tym jest i punk, i dub, i… Memphis; cały ten lofajowy sos. A dodatkowo jakaś magia, rytualność i duchowość, bo ja naprawdę uważam, że ta cumbia jest w jakiś dziwny sposób święta – mówi Karol, który już się tu pojawił pod swoim DJ-skim aliasem Stegny, jako jeden z tych dwóch chłopaków, którzy przez całą chłodną, zimową, polską noc puszczali cumbie w praskich Chmurach.

Poza tym, że jest jednym z pierwszych polskich sonideros, Karol to też muzyk, grafik i aktywista związany od lat z warszawską kontrkulturą – wydawca zinów, współtwórca Pogłosu i DJ kojarzony przez lata głównie ze składem Warsaw City Rockers. Wspomniana przez niego rapowa scena z Memphis – czy też szerzej, całego brudnego południa USA – jest swoją drogą ciekawym punktem odniesienia dla cumbii rebajady. Przecież to, co robią meksykańscy cubiamberos, jest swego rodzaju wariacją na temat chopped n screwed; zapoczątkowanej przez legendarnego DJ-a Screw teksańskiej tradycji cięcia i spowalniania rapu. O ile jednak można się doszukać przynajmniej kilku punktów styku pomiędzy tymi dwoma światami, choćby w mixtape'ach renomowanego teksańskiego duetu Choppaholix, który ponad dekadę temu wypuścił kompakt pod wiele mówiącym tytułem Chopp-A-Cumbia, o tyle punkt wyjścia dla obu tych środowisk jest zupełnie inny. Łączy je surowy, uliczny sznyt, DIY-owy warsztat producencki i przemożna słabość do używek. Ale powstały zupełnie niezależnie od siebie, a meksykańskim DJ-em Screw jest Sonido Duéñez. Wąsaty dziadeczek, który metrykalnie mógłby być ojcem tragicznie zmarłego pioniera chopped n screwed.

Wszyscy razem w różnym tempie

Jak mnie Carlos zabrał na jakąś soundsystemową imprezę cumbiową w Monterrey, to miałem oczy jak pięć złotych. DJ-ami okazali się bowiem siedemdziesięcioletni wąsacze, co mi się wydało trochę urocze, a trochę śmieszne. Ale bawiło tylko przez moment, bo w mig się zorientowałem, że oni tam mają status najprawdziwszych donów. Wielu z nich zaczęło grać jeszcze w latach sześćdziesiątych i robią to do dzisiaj, bo ta muzyka jest nieustannie aktualna. Grają wesela, grają dni miasta i grają dla młodych na różnych, bardziej środowiskowych imprezach, mają szacunek oficjeli, ludu i narcosów. Właściwie każdy na tych balangach chciałby być nimi. A spotykają się tam doprawdy wszyscy – dziadki i babcie, którzy tańczą w parach pełne sekwencje, hip-hopowo ubrane dzieciaki, które samotnie kręcą się przy ziemi i trenują pracę nóg – swoje doświadczenia z meksykańskich soundsystemowych imprez wspomina Hatti Vatti.

Młodziaki nie przychodzą tam na imprezy dziadków, tylko po prostu na imprezy z cumbią. A tak się składa, że cumbię grają głównie starzy ludzie. Kiedy więc młodziaki spowalniają te kawałki, to są z jednej strony numery ich rodziców, czy wręcz dziadków, ale z drugiej – rzeczy, które oni świetnie znają i których słuchają na co dzień. Cała ta kultura jest bardzo rodzinna i wielopokoleniowa, nie ma podziału na nowe i stare, na retro czy vintage i to, co jest akurat fresh. Obok dopiero co wydanych, najnowszych reggaetonowych hitów leci za moment jakaś zupełnie zabytkowa muzyka dancingowa z lat pięćdziesiątych i wszyscy się bawią dokładnie tak samo dobrze. Nie ma w tym nawet cienia przymrużenia oka, a jak ja puszczę na imprezie Czerwone Gitary to jednak robi się trochę śmiesznie.

I choć w Meksyku, Kolumbii czy Peru również istnieją zderzenia pokoleń, a różne grupy wiekowe mają swoje ulubione brzmienia czy nurty, to często wszystko to realizuje się w ramach jednego gatunku, nurtu czy rytmu. Cumbia bowiem to więcej niż gatunek czy nurt. To cały dźwiękowy świat, tańczący wspólnie w jednym rytmie – acz różnych tempach. W granicach tego świata starzy mogą słuchać klasycznych kolumbijskich pieśni miłosnych, a młodziaki – najnowszych przebasowanych remixów Death Grips. Co bardziej zaawansowani wiekiem mogą wybierać pomiędzy śpiewną cumbią argentyńską a plemienną cumbią peruwiańską, a nastolatki realizować swoją przynależność subkulturową i robić cumbię rapową, punkową czy też metalową.

Nie zabierzesz Meksykanom tańca

Magia cumbii wynika moim zdaniem z tego, że to idzie z Afryki i po drodze zbiera wszystko, co napotyka. Ten rytm przypłynął do Ameryki wraz z pierwszymi niewolnikami. Tam od razu zderzył się z lokalnymi melodiami autochtonów, a później wchłaniał przez lata wszystko, na co kiedykolwiek trafił. Od europejskiego instrumentarium, przez wszelkie regionalne naleciałości etniczne aż po historię anglojęzycznej muzyki rozrywkowej. To jest magia miksu, magia mieszanki genetycznej – mówi Janek Estrada-Osmycki. Warszawski grafik i producent muzyczny, wywodzący się ze środowiska grafficiarskiego po wielokroć nagradzany twórca fontów oraz beatmaker znany z albumów Jetlagz czy Kosiego, a także solowego wydawnictwa Washed By Waves, opublikowanego pod aliasem Bass Jan Other. Prywatnie – syn Polaka i Meksykanki, który dobre kilka lat swojego życia spędził w Guadalajarze.

Cumbii zawsze było dużo na ulicy. W knajpach, na bazarkach, w głośnikach przejeżdżających samochodów. Wszędzie rozbrzmiewał ten rytm w takiej czy innej formie, bo tych mutacji jest mnóstwo i każdy może w jego ramach znaleźć coś dla siebie. Ja na przykład zajarałem się cumbią przez nagrania z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mocno przestrzenne, skąpane w pogłosach, hipnotyzujące i transowe melodie z południa. Było w tym dużo psychodelicznych gitar i sporo patentów produkcyjnych do złudzenia przypominających dub, który przecież rodził się dokładnie w tych samych latach. I choć da się znaleźć cumbię dialogującą właściwie z każdą estetyką muzyczną, od jazzu po jungle, to przede wszystkim jest to muzyka taneczna. Zdarzają się tam różne pararapowe proste historie opisane prostym językiem. Jest wiele prawdziwych wydarzeń. Ale przede wszystkim jest miłość, używki i nieustająca impreza. Muzyka do zabawy, muzyka do tańca, do spotkania się w tańcu. Bo też trzeba tu zaznaczyć, że Meksykanie są hipermuzyczni i hipertaneczni! Muzyka odgrywa tam ogromną rolę, a każda okazja jest dobra do tańca. Jak pójdziesz na plażę, to tam każda rodzina i każda ekipa będzie miała swój głośnik i to wszystko będzie leciało naraz. Jak pójdziesz na bazarek, to sprzedawcy będą zachwalać swoje produkty śpiewem, a jak będziesz szedł ulicą, to raz za razem będą cię mijać obwoźni dostarczyciele gazu czy chleba, a każdy ma swoją charakterystyczną komunikację dźwiękową. Własne jingle, melodie, przyśpiewki i piosenki.

Polacy tańczą cumbię, Meksyk w szoku

Cumbia w swojej tradycyjnej, nie współczesnej formie leci w sumie wszędzie; szczególnie w miejscach, gdzie radio kontrolują starsi ludzie – swoje niedawne wrażenia z audiosfery Peru wspomina Jędrzej Dudek, czyli Beluga Trigga, warszawski muzyk i wokalista związany z zespołami P.Unity i Beluga Stone, a także wielozadaniowym kolektywem twórczym – Muwmentem.

Jak jedziesz jakimkolwiek mikrobusem albo taksówką, to praktycznie nie ma szans, żebyś nie usłyszał cumbii albo jakiegoś innego gatunku, który i tak jest podbity tym rytmem. Do tego w bardzo wielu nagraniach, w większości rozgłośni czy właściwie na wszystkich lokalnych imprezach zawsze jest wokalista, który nie śpiewa, tylko robi taki… latino deejay style, który składa się właściwie z samych nazw miejscowości. W zależności od tego, gdzie jesteś, słyszysz w kółko: Ayacucho! Puno! Cuzco!

Na stołecznych imprezach cumbiowych nie pojawili się jeszcze lokalni mistrzowie ceremonii, wykrzykujący do mikrofonu nazw podwarszawskich miejscowości czy dzielnic syreniego grodu. Oczami wyobraźni widzę już jednak rodzimych cumbiamberos, powrzaskujących: Ochota! Mokotów! Wola! Milanówek! Piaseczno! Zielonka! Większość wypowiadających się w tym tekście osób zafascynowało się bowiem tym rytmem przez jego jamajskie echa. Dubowe techniki produkcyjne, soundsystemowy sznyt i bliskość codziennego, zwykłego życia.

Dla mnie cumbia jest czymś absolutnie szalonym. Ma w sobie coś z dziwnych eksperymentów na Jamajce w latach siedemdziesiątych, gdzie nawet w tych najprostszych piosenkach o łowieniu ryb i oglądaniu telewizji pojawiały się mocne odchyły muzyczne i produkcyjne, ale też treściowe i wizerunkowe – mówi Hatti Vatti. Podobają mi się te wszystkie błędy w rytmice, które jednak po uważnym przesłuchaniu setek tracków okazują się czymś przemyślanym, specjalnie koślawym. Kocham to, że w cumbii synkopa jest na pierwszym miejscu, przez co większość tych numerów da się zaśpiewać i zagrać na tarce. Od kiedy pierwszy raz to usłyszałem, kilka lat temu w Mexico City, to zupełnie przepadłem, szczególnie w rebajadach i najbardziej psychodelicznej, narkotykowej odmianie tej muzyki. Nawet już coś tam sobie kombinujemy na tym patencie w ramach JANKI, czyli mojego projektu z Danielem Drumzem, który cały opiera się na dialogu z naszymi różnorodnymi inspiracjami muzycznymi i mniej popularnymi gatunkami – takimi jak footwork, dubtechno czy właśnie cumbia.

Odbiór osób producenckich z Ameryki Południowej czy Środkowej na to, że my to tutaj gramy jest zupełnie niesamowity. W zeszłym roku razem z Filipkiem, znanym też jako Trash Todd, nagrywaliśmy seta, który miał promować naszą imprezę na Barce. Najarani jak świnie nagraliśmy też filmik, w którym oznaczyliśmy Turbo Sonidero, a ja krzyczałem: „patrz Turbo, gramy tu w Polsce twoje numery”. Ten kilka minut później odpisał, że „super”, a ja mu od razu odpowiedziałem, żeby dawał znać jak będzie w Europie, to go zaprosimy do Warszawy. Na co on odpisuje, że będzie za trzy tygodnie, więc Karol stanął na głowie, żeby mieć dla niego wolny termin w Pogłosie. I zrobiliśmy tę imprezę _ historię pierwszych ponadoceanicznych kontaktów krajowej sceny z meksykańskim środowiskiem współczesnych cumbiamberos wspomina Kozak, drugi z chłopaków, którzy na wspomnianej tu imprezie w Chmurach grali rebajady dla zmarzniętych warszawiaków. Kuba na co dzień żyje z grania międzygatunkowych dancingów w różnych warszawskich klubach, natomiast po godzinach realizuje swoje największe muzyczne zajawki, organizując darmowe imprezy z cumbią i promując ten nurt na nadwiślańskiej ziemi.

cumbia.jpg
fot. Piotr Kaliński

To był dla niego szok, że tysiące kilometrów od jego domu same białasy bawią się do muzyki, która nawet tam jest zupełną niszą. I to też był pierwszy raz, jak współczesny cumbiowy producent zapuścił się tak daleko na wschód. Z Berlina przywiózł sobie amfetaminę, bo nie wiedział, czy ją tu u nas dostanie. Cały wieczór przegryzał ją viagrą, popijał alkoholem. Do dzisiaj mamy kontakt. Niedawno przysłał mi całą paczkę sampli, z których możemy sobie dowolnie korzystać, a jak zobaczył naszą flagę, to zaraz mi napisał, że też chce taką: I WANT ONE! Na tegoroczne wakacje jest w ogóle plan, że oni całą tą ekipą skupioną wokół kumbia.net przylecą z Meksyku, wsiądą w busa i będą jeździć po Europie z winylami; kompaktami i plikami. Na ile to ma szansę realizacji, to się jeszcze okaże, bo to jednak Meksykanie, ale jeśli to się powiedzie, to może mieć naprawdę duży wpływ na różne lokalne sceny.

Narcos, Despacito, cumbia

Bo choć cumbia w Polsce przewija się przez kluby i rozgłośnie radiowe od długich dekad, to nigdy jeszcze się nie rozpowszechniła na szerszą skalę. Ba, nigdy nawet nie stała się żadnym istotnym trendem subkulturowym. Tańczyli ją migranci z Ameryki Południowej, uczniowie bardzo kursów tańca latynoskiego, bywalcy różnych międzystylowych imprez takich jak Global Diggers, Vatos Lanos czy Splot. Grali ją DJ’e rockowi, funkowi i disco, a dwie części kompilacji Roots of Chicha połączyły doprawdy najróżniejsze środowiska i kręgi zainteresowań. Nigdy jednak ten charakterystyczny, perkusyjny klekot nie stał się niczym więcej niż niszową ciekawostką. Jednym numerem puszczonym na którejś eklektycznej balandze tanecznej, jednym miksem nagranym przez któregoś pasjonata globalnych nowinek brzmieniowych.

Wydaje mi się, że dużo w tej kwestii pozmieniała pandemia, tak u mnie jak i u ludzi, którzy przychodzą na moje imprezy. Mam wrażenie, że wszyscy mają teraz bardziej otwarte głowy, bardziej zależy im na czymś nowym, czego wcześniej nie słyszeli, czego jeszcze nie poznali. A ja przez te dwa lata siedzenia na dupie w domu miałem wreszcie moment, żeby poukładać sobie całą tę muzykę, której nie miałem nawet czasu odsłuchać, bo wciąż latałem od dancingu do dancingu i napier*alałem to jak fabryka. Jestem pewien, że pierwsze cumbie słyszałem już grubo ponad dekadę temu - „Roots of Chicha”, Cumbia Astronauts, Chile, Peru, wszystkie te surfowe rzeczy… Nigdy jednak nie poszedłem w to dalej. Dopiero jak Filipek zaprosił mnie kilka lat temu, żebym zagrał na Vatos Lanos, imprezach, które robili ze Stachem Szumskim w Chmurach, gdzie puszczali pół na pół cumbie i noise, to zacząłem w tym grzebać i trafiłem na te rebajady, a później na całą ekipę kumbia.net; Turbo, Orijuela, Amantes del Futuro. To mi totalnie rozje*ało łeb. Bo tam jest wszystko – dub, punk, rap i właściwie każdy gatunek klubowej muzyki elektronicznej, od jungle po jakieś satanistyczne techno – mówi Kozak, który przemyca pojedyncze cumbie nawet na swoich międzystylowych dancingach.

Jak po raz pierwszy, w nadwiślańskiej Palomie, zagraliśmy imprezę z samą cumbią to zorientowaliśmy się, że to zrobiliśmy, dopiero jak wyszliśmy na dwór. Spojrzeliśmy na siebie i mówimy: „what the fuck, zagraliśmy właśnie całą balangę, puszczając tylko i wyłącznie cumbie?!? Żadnych dubów, dancehalli czy innych rzeczy, z którymi to wcześniej łączyliśmy. Tylko i wyłącznie cumbia, cumbia, cumbia – mówi Karol, który ostatnimi czasy, gdziekolwiek by nie grał, nie może się powstrzymać, żeby nie puścić przynajmniej kilku kawałków opartych na tym rytmie. Nieważne, czy to jest after po punkowym koncercie na ADA Puławska, czy impreza z okazji wypuszczenia dropu Dreamland Syndicate i 1988 – zawsze spod jego igły poleci przynajmniej kilka rebajad czy innych tjunów znalezionych na kumbia.net.

To się cały czas buduje, bo de facto są to dosyć pionierskie ruchy – zagrać całą imprezę tylko z cumbią i widzieć, że przez cały czas parkiet jest nieustannie pełen. Nagrać jakiegoś seta do sieci; pokazywać, promować i edukować. Nie biletujemy na razie tych imprez, nie stawiamy w ogóle na nich bramki i nie zarabiamy na nich żadnej kasy, bo chcemy popularyzować. Wychodzi na to, że się udaje – tych ludzi przychodzi coraz więcej. Nie wiem, skąd to wynika, że ludzie tak dobrze się bawią do tej muzyki? Może to jest właśnie w tym wszystkim najpiękniejsze, że nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi – dlaczego biali Polacy w środku zimy tańczą do starych numerów dancingowych z Ameryki Południowej, które lecą w zwolnionym tempie?

Do tej tytułowej muzyki cudzych dziadków; dziadków, którzy mieszkają tysiące kilometrów dalej w zupełnie innej strefie klimatycznej, geograficznej i kulturowej, dziadków, którzy mają dzieci, które też często mają już dzieci i wszyscy oni grają zupełnie inne, a jednocześnie w pewien sposób dokładnie te same cumbie. Cumbie, które namacalnie wręcz czuć upałem, które pachną słodkim, konopnym dymem, które w samej swojej fakturze dźwiękowej mogą posłużyć za niesamowicie klimatyczny, przyjemnie niepokojący i bez reszty wciągający film w wersji audio. I kto wie czy względem naszej krajowej miłości do różnych popkulturowych wytworów Ameryki Latynoskiej – od prozy Llosy i Márqueza, przez wczesne płyty Cypress Hill i Brujerii, aż po Narcos i… Despacito – za jakiś czas na mieście nie będzie się mijało grupek młodych polombianos, wirujących nisko przy ziemi do wtóru nastej już części kumbia rapu. W końcu po wpisaniu w instagramową wyszukiwarkę naklejek hasła cumbia, jednym z pierwszych wyników jest już sticker El Polaco.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.