Arsene Wenger mówi, że nikt na świecie nie ma tak dobrych agentów, jak trenerzy z Portugalii. Działa efekt Jose Mourinho i fundamenty Carlosa Queiroza, o którym Lizbona szepcze, że odesłał piłkę z powrotem do szkoły. Ewangeliści doktorów Frade i Sergio jeszcze nie upadają. Siedmiu z nich wiosną zagra w fazie pucharowej Ligi Mistrzów i Ligi Europy.
Leci się do Lizbony z piłką przed oczami. Przy lądowaniu samolotu masz Sporting, a zaraz obok Benficę. W kiosku trzy wielkie gazety sportowe, każda w czołówce sprzedaży. Poza tym szaliki w barach i aluminiowe bramki wciśnięte między bloki, na plaży, czasem gdzieś na wzgórzu, których w sumie jest tu siedem. Piłkarskie imperia z różnej bywają gliny, ale to spod znaku fado jest wyjątkowe. Nie umacnia go pieniądz, ani dorobek pokoleń. Umacnia wiara w edukację i traktowanie piłki, jakby była językiem duszy.
Portugalia, kraj 10 milionów ludzi, jest mistrzem Europy, ma króla menedżerów, Cristiano Ronaldo i czterystu trenerów rozsypanych jak puzzle po świecie. Ma również uniwersytet Faculdade de Motricidade Humana, mówiący: „Nie poznasz piłki, jeśli najpierw nie poznasz siebie”. To tutaj, na jednym z zalesionych wzgórz piętnaście kilometrów od centrum Lizbony, wznosi się biały budynek, do którego wracają najwięksi trenerzy świata. Ich mentor, Manuel Sergio mówi: „Myślicie, że Mourinho jest lepszy niż inni? Że robi coś nadzwyczajnego? Bzdura. Jego przewagą jest to, że jest najinteligentniejszy”.
POCIĄG JESUSA
Andre Villas-Boas doskonale pamięta tamten dzień. Był bezczelnym marzycielem z bogatego domu, gdy jako 16-latek zapukał do sąsiada i spytał, dlaczego sadza na ławce Domingosa Paciencię. Drzwi otworzył mu sir Bobby Robson, trener Porto, który nie dość, że udzielił krótkiej odpowiedzi, to jeszcze zaprosił do środka. Młody nie zmarnował szansy. Dyskutował z taką pasją, że kilka miesięcy później dostał pracę w dziale analiz. Potem były kursy w Szkocji, staż w Anglii, praca dyrektora na Wyspach Dziewiczych, w końcu sztab Jose Mourinho i sprężyna do wielkiej piłki.
Portugalczycy lubią powtarzać tę historię, bo pokazuje ich upór. Byli pierwszymi, którzy mówili, że bez bólu żołądka też można zostać gastrologiem. Robili kariery trenerów bez kariery piłkarza i jeszcze mieli czelność odnosić sukcesy. W sezonie 2001/2002 tylko trzynastu portugalskich szkoleniowców pracowało za granicą. Dekadę później licznik przekroczył barierę stu.
Mourinho był już wtedy po siedmiu mistrzostwach w czterech krajach. Miał też Ligę Mistrzów z Interem. To on rozpędził pociąg, który w kolejnych latach tylko dołączał wagony. Ten sam efekt wywołał niedawno Jorge Jesus w Brazylii po tym jak wygrał pięć trofeów w rok i został bogiem Flamengo. Agenci szybko wyczuli popyt i zapewnili podaż, nawet jeśli nie każdy portugalski trener to cudotwórca i że czasem trafi się też Sa Pinto.
CZEKAJĄC NA TUNEL
Mourinho już kiedyś zabrał na ten temat głos. Powiedział, że jakość nie ma narodowości, a trenerów możesz dzielić tylko na dobrych i złych. Ci zresztą zdarzają się wszędzie. Carlos Queiroz na jednym z wykładów rysuje wielką górę i mówi: „Spójrzcie, nikt jej nie przejdzie dopóki ktoś nie zrobi tunelu”.
Już lata temu zauważył, że popyt na brazylijskich trenerów wynikał z tego, że coś w piłce zrobili i że byli kumplami Pelego. Schemat powtórzył się z Holendrami ery Cruyffa. A Portugalia w XX wieku tylko dwa razy grała na mundialu. Tunelu nie zrobił Eusebio i brązowy medal z MŚ 1966, bo to nie był jeszcze czas szerokodostępnej telewizji i kreowania masowych mitów.
Portugalia miała wtedy dyktaturę Salazara i jego „Estado Novo”, kraj jak więzienie, również te mentalne. Była najbiedniejszym miejscem zachodniej Europy. Co najmniej jedna czwarta populacji nie umiała czytać i pisać. Szkolnictwo zepchnięto na margines. Tak, by jeszcze bardziej trzymać wszystkich za pysk.
Futbol nie był wyspą. Na Estadio da Luz do dziś zwraca uwagę fakt, że w głównym hallu, zaraz przy wejściu pomnik najlepszego trenera w historii Benfiki przedstawia nie Portugalczyka, ale Węgra. Bela Guttmann dwa razy w latach 60. wygrał Puchar Europy. Portugalczycy podpatrywali, ale musiały minąć dekady, by stworzyli odpowiednie struktury i spróbowali dorównać.
CZŁOWIEK WITRUWIAŃSKI
Manuel Sergio ma 87 lat. Wygląda jak jeden z tych starców na ławkach Alfamy, wiecznie wpatrzony w Tag, jakby chłonął melancholię końca świata. Nadal udziela wywiadów. I nadal ma kontakt z dawnymi uczniami, co jakiś czas wysyłając im artykuły naukowe plus książki, które warto przeczytać. Mourinho, tutaj zwany po prostu „Ze”, nazywa go największym mędrcem piłki. Ale Sérgio nigdy nie był piłkarzem. Był profesorem na Wyższym Instytucie Wychowania Fizycznego (ISEF), który po rewolucji goździków w 1974 roku rozpoczął rewolucję trenerów.
Jego credo brzmiało: „W piłce nie ma strzałów, tylko ludzie, którzy strzelają”. Postawił w centrum humanizm, zbudował środowisko myślicieli, a jego ideę chwycił José Maria Pedroto, trener mistrzowskiego Porto siódmej dekady. Budynek przy ulicy Estrada da Costa zmienił nazwę na Faculdade de Motricidade Humana. Wydział Ruchu Człowieka (FMH). Odtąd to mury uniwersytetów wyznaczały kierunek portugalskiej piłki.
Jesualdo Ferreira miał 20 lat, gdy poznał Sergio. Też nie grał profesjonalnie w piłkę, od razu zapisał się na kurs trenera. Spodobały mu się opowieści o kierownikach emocji i komunikacji. Zaraz na początku lat 80. jako pracownik federacji wykładał to na kursach. Szybko zauważył, że ma dwóch genialnych uczniów. Pierwszy nazywał się Jose Mourinho i przeanalizował wysokie wyniki na mundialu w 1982 roku, a potem napisał pracę o tym, że w piłce będzie coraz mniej przestrzeni. Drugi to Carlos Queiroz, wkrótce trener kadry U-20 i mistrz świata z 1989 i 1991 roku.
SCHODY GŁUPOTY
Zdobycie tych tytułów było sygnałem, że coś się w Portugalii dzieje. To już nie była jedynie armia ambitnych trenerów, ale też wysyp talentów. Rui Costa, Luis Figo, Vitor Baia, Joao Pinto – oni wszyscy grali w młodzieżówkach. 127 tysięcy ludzi patrzyło na starym Estadio da Luz jak ogrywają Brazylię w finale. Rosło nowe pokolenie mistrzów, już bez tej czarno-białej epoki Eusebio i mroków Salazara.
Queiroz urodził się w Mozambiku, był bramkarzem-amatorem. Wychował się na intelektualnej pustyni, stąd ten pęd do wiedzy. Po 1975 roku przypłynął z rodzicami do Portugalii, zapisał się na kurs trenerów, a osiem lat później opublikował 19-stronnicowy artykuł naukowy, który zakwestionował dotychczasowy trening. Mówił: „Czy to normalne, że na ulicy gram w piłkę, a gdy idę do klubu to zamieniam się w lekkoatletę?”.
Był szalony na punkcie piłki. Kupował książki i chodził do tłumaczy, żeby pomogli mu sprawdzić jak robią to w innych krajach. Filmował dzieci w Parku Edwarda w Lizbonie, żeby zobaczyć jak się organizują i jaką piłkę grają. Wniosek był prosty: futbol dzieciaków nie był futbolem trenerów. Ci drudzy dalej zarządzali sesje wbiegania po schodach.
Kiedyś zrobił eksperyment. Nagrał kilka treningów i zmierzył, ile kontaktów z piłką w trakcie godziny zaliczy zawodnik. Już na samym początku zobaczył grupę dwudziestu dzieciaków stojących w kolejce, którzy po podaniu od trenera oddawali strzały. Wyszło mu, że młody oddawał uderzenie średnio co trzy minuty. Nie miało to sensu, co wkrótce udowodnili też trenerzy z Porto, skupieni wokół uniwersytetu i doktora Vitora Frade. Mówili: „Futbol to taktyka, fizyka, technika i umysł. Żadna z tych części nie może być wyizolowana”.
TEORIA PIANISTY
To dlatego Mourinho zaraz po pierwszym spacerze w bazie Interu Mediolan powiedział do nowych pracodawców: „Pokazujecie mi siłownię i bieżnię, ale ja chcę najpierw zobaczyć boisko”. John Terry w Chelsea też się z tym zmierzył. Zakładał już buty do biegania, gdy Jose powiedział mu: „Widziałeś kiedyś pianistę, który biega wokół fortepianu? On siada i gra”.
Mourinho zna to zdanie od Manuela Sergio, ale będąc w Porto mnóstwo czasu spędził też z Frade. Tych dwóch myślicieli zasiało ziarno, on to wszystko podlał i zebrał plony. Jego „success story” sprawiło, że mały pokoik na końcu cichego korytarza na Uniwersytecie w Porto rzadko bywa pusty. Codziennie ktoś puka i codziennie jest audiencja.
Frade ma 76 lat, jest już na emeryturze, ale nie odmawia rozmowy. Byli u niego Brendan Rodgers, Alain Casanova, Pepijn Lijnders i Eddie Jones, australijski trener angielskich rugbystów. Z pomocą przyjaciela co jakiś czas przygotowuje materiały, które mogą zainteresować trenerów. Lista adresatów zbliża się do siedmiuset. Frade gada o kameleonach, fizyce kwantowej i zasadach cybernetyki. Powtarza, że najlepszy trener to taki, który rozwija się jako człowiek. I ciągle szuka powiązań. Pep Guardiola nie spotykał się z Kasparowem, żeby zagrać w szachy. Jak to mawiał Jorge Sampaoli: „Czasem więcej wyciągnę z przemówienia prezydenta Perona niż z dwóch godzin oglądania piłki”.
Jorge Jesus mówi, że pod tym względem portugalscy trenerzy są najlepsi na świecie. Zgłębiają wiele dziedzin – te twarde, jak fizjologia, i te miękkie – od filozofii po psychologię. Fernando Santos, obecny selekcjoner ma ksywkę „Inżynier”, bo skończył Wyższy Instytut Inżynierii w Lizbonie. Latami był elektrykiem, a trenerem w Estoril został dlatego, że prezes miał hotel i zrobił go kierownikiem działu technicznego. Portugalski trener to często intelektualista, człowiek z dyplomami. Zauważył to już Ferguson prawie dwie dekady temu, gdy wziął Queiroza na asystenta.
SIŁA AGENTA
Portugalia była jeszcze wtedy przed boomem. Ale miała już Artura Jorge’a, studenta germanistyki z Coimbry, który trenersko dokształcał się w NRD, a potem trzy razy wygrał mistrza z Porto i dostał pracę w PSG. To, że Francuzi zwrócili uwagę na Portugalczyka było nowe. Tak samo jak to, że pokolenie Rui Costów i Luisów Figo nagle zaczęło zasilać największe kluby. Ten ostatni był globalna twarzą Portugalii przełomu wieków. A potem przyszedł Mourinho i jeszcze mocniej umieścił koguta z Barcelos na mapie świata.
Portugalia nie musiała już zapraszać do siebie Graeme’a Sounessa, Juppa Heynckesa i Jose Antonio Camacho. Miała swoich magów. W kolejnych latach Villas-Boas wygrał mistrzostwo Rosji. Vítor Pereira, Marco Silva i Pedro Martins triumfowali w Grecji, a Paulo Sousa w Szwajcarii i Izraelu. Są jeszcze Paulo Fonseca z Luisem Castro na Ukrainie. No i Leonardo Jardim, co utarł nosa PSG i wygrał Ligue 1 z Monaco. Był Jesualdo Ferreira, mistrz Egiptu z Zamalekiem plus Nuno Espirito Santo, z dobrym sezonem w Walencji i awansem do Premier League z Wolverhampton. Dużo tego, a i tak pewnie ktoś się zagubił.
Dzisiaj wiadomo, że aż siedmiu trenerów z Portugalii zagra wiosną w pucharach, odpadł jedynie Villas-Boas. Równie skuteczni są tylko Niemcy z ich młodą falą maniaków jak Sebastian Hoeness w Hoffenheim. Portugalia ciągle ma przewagę agentów, a to oni mit trenera z Lizbony potrafią zamienić na pieniądz.
Nuno znał Mendesa jeszcze jako piłkarz, gdy przychodził do jego dyskoteki. Mourinho też od lat idzie z nim pod rękę. Villas-Boas następny. Potem Jesus, czasem Jardim. Marka Portugalii jest taka, że po finale Euro 2016 Sergio Conceicao od razu dostał pracę w Nantes, a przecież ani w Bradze, ani w Guimaraes sukcesów nie miał. Trudno je zresztą mieć w lidze, która od 1934 roku tylko dwa razy pozwoliła wygrać komuś spoza trójki Benfica, Porto, Sporting.
ŻEGLARZE Z DZISIAJ
Mariana Cabral, dziennikarka „Tribuna Expresso” mówi, że to kolejny powód, dlaczego tak dużo portugalskich trenerów panoszy się po świecie. W Liga NOS zajmują w tej chwili 16 z 18 miejsc, ale poza podium nie ma dla nich dużych pieniędzy. Wybiorą każdą rozsądną ofertę z zagranicy. Poza tym mnóstwo jest pasjonatów, którzy wyrośli na erze Mourinho i już jako nastolatkowie postanowili, że będą szkolić.
Znajdziesz ich w szkółkach w Indiach lub Arabii Saudyjskiej. Spotkasz w Luksemburgu, gdzie 16 procent państwa stanowią emigranci z Portugalii. Mają nawet swój klub Hann Benfica. I budynek klubowy z czterema złotymi orłami jakby tworzyli małe Estadio Da Luz.
Emigracja to odrębny temat. Portugalczyk już w DNA jest jak dawny żeglarz, wypływający z portu Belem, by ruszyć w świat i przywieźć trochę pieprzu, ewentualnie słonia dla papieża. To było kiedyś imperium. A potem już tylko peryferia Hiszpanii, miejsce nostalgiczne, bez południowego elan vital, tak biedne, że do dziś co piąty Portugalczyk żyje poza granicami kraju. W Europie procentowo żaden kraj tego nie przebije.
I to też jest wskazówka. Portugalczyk kocha piłkę, chce w niej pracować, ale prędzej zrobi to za granicą niż u siebie za płotem. 42-letni Hugo Pereira nigdy nie pracował w Portugalii, szybko wyjechał do Norwegii i został asystentem w Rosenborgu. Dwa lata temu w tej samej roli rozpoczął pracę w reprezentacji Kolumbii. Mówi, że największą zaletą Portugalczyków jest umiejętność adaptacji. Są skromni, pracowici, szybko łapią, co w danym środowisku działa, a co nie. Jak to powiedział kiedyś Artur Jorge: „Niemcowi jak zepsuje się lampa, to myśli, że świat się kończy. A Portugalczyk pogrzebie w przełącznikach i voila”.
MOURINHO WRACA DO GNIAZDA
Jose Mourinho już dawno to głosi. Że trenerzy z Portugalii mają w sobie tę improwizację i elastyczność, potrafią dostosować się do lokalnego rynku piłkarzy, wiedzą w jakie struny uderzać, żeby grało. To spójne, małe środowisko, w którym nikomu nie opłaca się krytykować kolegi po fachu. Nie opłaca, bo każdy co chwilę wraca w ławy uniwersytetów.
Joao Alves, były trener szwajcarskiego Servette FC nazywa to siłą autorytetów. Portugalia ma podziw dla nauczycieli, a nauczyciel świadomość, że jego obowiązkiem jest wychować następców. Jose Mourinho średnio raz w roku pojawia się w Wydziale Ruchu Człowieka. Szpilki nie wetkniesz. I zawsze usłyszysz zdanie, że „człowiek, który interesuje się tylko piłką, nie dowie się o piłce niczego”.
Manuel Sergio na łamach „Tribuna Expresso” przypomina dialog z Javierem Saviolą, gdy był w sztabie Jorge Jesusa. Spytał Argentyńczyka o najlepszego trenera w Barcelonie. Saviola pracował z Rexachem, Rijkaardem i Van Gaalem. Długo się zastanawiał, ale nie potrafił wskazać jednego, bo warsztatowo wszyscy byli podobni. Przyparty do ściany przyznał, że najlepszy był ten, który miał najlepszą więź z piłkarzami. Który umiał rozmawiać o życiu i który nie komplikował rzeczy, bo jak mawiał Maradona, ciepłą wodę w piłce już wymyślono.
Portugalia za chwilę znowu puści w świat kolejną gwiazdę. Nazywa się Ruben Amorim, ma 35 lat, czub tabeli ze Sportingiem i klauzulę 20 milionów euro. Nie ma jeszcze licencji Uefa Pro, działa na fikcji asystenta, bo w Portugalii popyt na kurs przekroczył podaż. 199 chętnych dobija się na 40 miejsc. A to i tak pikuś, bo w niższych kategoriach kolejka jest dużo większa. Innymi słowy, naród trenerów chce wiedzy i chce papierów.
A potem dalej ruszy w świat.