Tytułowym pytaniem wystawiamy się na strzał akurat w momencie, gdy pojawiły się pogłoski o pierwszym koncercie Eminema w Polsce. Czy nie ma jednak żadnych podstaw, by podważyć pozycję rapera w kanonie? Śmiemy wątpić.
To żadna sztuka okopać się na pozycji rodem z Ferdydurke Gombrowicza i przyjąć, że Eminem wielkim raperem jest. Nikt temu nie zaprzeczy. Mowa o artyście, który w całej karierze sprzedał blisko ćwierć miliarda płyt, zdobył Oskara i piętnaście nagród Grammy, znalazł się w gronie stu najwybitniejszych wykonawców w historii według redakcji skostniałego magazynu Rolling Stone, a w środowisku jest darzony taką estymą, że część wersów z Rap Devil Machine Gun Kelly’ego brzmi jak pieśń pochwalna.
Ale czy jego dorobek rzeczywiście legitymizuje przyznanie tytułu GOAT przez aklamację? A może niewątpliwa charyzma i umiejętność robienia wokół siebie szumu zamydliła słuchaczom oczy. I uszy.
Przestańmy na moment kryć się za gardą kulturotwórczej roli Eminema. Wystarczy rzut oka na jego dyskografię, by uświadomić sobie, że nie jest kolorowo jak na łazarskim rejonie u Bonusa BGC. Bez większych kontrowersji można przyjąć, że raper ma na koncie trzy kamienie milowe: The Slim Shady LP, The Marshall Mathers LP oraz The Eminem Show. Problem zaczyna się później. Od Encore w górę nie nagrał nic naprawdę godnego uwagi. No bo które z jego późniejszych wydawnictw można umieścić w czołówce rocznych podsumowań bez narażania się na kpiny?
Zdarzało mu się wypuszczać nagrania na tyle kompromitujące, że te wszystkie gadki o najlepszym MC wszech czasów brzmią jak kiepski żart. Relapse to wstyd. Recovery także. The Marshall Mathers LP 2 stanowiło w gruncie rzeczy niesmaczną próbę obru**ania legendy z 2000 roku. Nad Revival nie chce nam się nawet pastwić. Kamikaze może być jednym z największych bestsellerów ostatnich miesięcy, ale przykuwa uwagę wyłącznie zaczepkami w wersach.
Krótko mówiąc, chłop od blisko dwudziestu lat nie potrafi stworzyć czegoś, co wybijałoby się ponad przeciętność. Nagrywał rzeczy napisane na kolanie, żerował w nieskończoność na nienagannej technice, ośmieszał się takimi koszmarkami jak Walk on Water i w dalszym ciągu ma być nietykalny? Przecież obecnie nie stanowi większego problemu wskazanie kilku wykonawców hip-hopowych, którzy po 2000 roku wypracowali znacznie mocniejszą dyskografię od niego.
Jeżeli komuś już skoczyło ciśnienie, niech lepiej biegnie po Propranolol. Co to za wyzwanie porywać się na pomnik Marshalla post-The Eminem Show? Jest w tym tyle heroizmu, co w burzeniu statuy Saddama Husajna przez Irakijczyków z marines u boku. Dlatego cofniemy się jeszcze o kilka lat.
Powrót na chłodno do kanonicznych dokonań Eminema każe postawić tezę, że The Slim Shady LP, The Marshall Mathers LP i The Eminem Show niezbyt dobrze znoszą próbę czasu. Są dwa powody takiego stanu rzeczy. Po pierwsze – artysta od początku kariery brylował techniką, scenicznym magnetyzmem, dezynwolturą i bezczelnością, ale nigdy nie miał ucha do beatów. Po drugie – lubował się w kontrowersjach, a jak to często z kontrowersjami bywa – po latach potrafią wprawić w zakłopotanie. Z częścią klasycznego dorobku Eminema jest po prostu trochę tak jak z Alboomem Liroya.
Tak to wygląda, kiedy blisko 40-letniemu mężczyźnie zdaje się, że nadal jest młodym atencjuszem:
To mogło wtedy imponować, teraz śmieszy. Nie próbujemy zabrać Marshallowi należnego miejsca w historii, ale jesteście pewni, że potraficie przesłuchać The Marshall Mathers LP od deski do deski z kamienną twarzą? Przecież chwilami to jest Martwe zło rapu.
A skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy, pozostaje jeszcze jedno pytanie: z kim widzimy się w czerwcu na Stadionie Śląskim?