Dlaczego The Prodigy to najważniejszy zespół mojego życia

Zobacz również:Hyperpopowa rewolta. Czy tak brzmi przyszłość muzyki popularnej?
prodigy.jpg

Bez popularności The Prodigy miliony słuchaczy nie zakochałyby się w techno, hip-hopie czy szeroko rozumianej alternatywie. Nawet pomimo tego, że aparycja ich frontmana kazała naszym babciom pospiesznie wykonywać znak krzyża. A może właśnie dlatego – pisze Jacek Sobczyński, szef redakcji newonce.net

Pierwszego razu się nie zapomina. Lato 1996, dyskoteka na koloniach w Budapeszcie. Na parkiecie królują superpopularne wówczas dance'owe hity: Backstreet Boys, Captain Jack, Worlds Apart, Boombastic Shaggy'ego. Spocone, 15-letnie byczki w koszulkach piłkarskich podrywają dziewczyny na wolny przy Nothing Else Matters Metalliki, a ja – młodszy o kilka lat od całego towarzystwa szczaw – siedzę w kącie, popijam jakąś zdobyczną, wygazowaną colę i nudzę się jak mops. I nagle DJ przełącza kasetę z Metallicą na coś, co brzmi inaczej niż wszystko na tej imprezie. I inaczej niż wszystko, co do tej pory słyszałem.

The Prodigy byli już gwiazdami od początku dekady; w ich Experience i Music For The Jilted Generation zasłuchiwał się cały elektroniczny świat. Ale to z Firestarterem, Breathe i całym krążkiem The Fat Of The Land utrafili idealnie w tempo. Przy całej dzisiejszej nostalgii za latami 90. musimy pamiętać, że w rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej, niż wielu sobie wyobraża. To nie jest tak, że w radiu puszczano na zmianę 2Paca, Sonic Youth, Biggiego i Blur. W Anglii czy Stanach – może i tak. Ale w Polsce dla masowego odbiorcy alternatywa to była wtedy, kiedy Artur Gadowski wydarł się do mikrofonu, że: może masz oczy, w których nie gościł nigdy strach. I oczywiście, w sklepach płytowych można było dostać zagraniczny hip-hop, co bardziej przystępną elektronikę, było sporo królujących wówczas gitar. Tyle że była to częściowo wiedza tajemna. Bez internetu, skazani na radiowe playlisty i listę 30 Ton byliśmy zalewani popem pokroju Varius Manx i Kasi Kowalskiej albo krajowymi popłuczynami po będących wówczas na topie grunge'owych kapelach ze Stanów. O tym, że istnieje jakakolwiek alternatywa mogliśmy dowiedzieć się z branżowych gazet (Brum, Machina, Plastik), z Rozgłośni Harcerskiej, telewizyjnego Halo!Gramy albo z MTV, o ile oczywiście miało się kablówkę. Ale skąd małolaty miały wiedzieć, że takie pisma i programy istnieją? Tu trzeba było zdać się tylko na starszych braci albo kuzynostwo.

I nagle pojawili się The Prodigy. Dlaczego dopiero wtedy, w połowie lat 90., mając już na koncie dwie doskonale przyjęte za granicą płyty? Wraz z Breathe i Firestarterem brytyjski zespół mocno zmienił swoje oblicze, przecinając elektronikę z ostrymi, punkowymi brzmieniami. Stał się przez to bardziej przystępny dla słuchaczy, którzy za sprawą Nirvany, Faith No More (czy, idąc dalej, dzięki spuściźnie po festiwalu w Jarocinie) byli już oswojeni z cięższymi gitarami. The Prodigy postawili przy tym na większą przebojowość i mocno zradykalizowali swój image. Wyglądający jak diabeł Keith Flint jeszcze kilka lat wcześniej przypominał długowłosego hipisa, którego wehikuł czasu zgarnął w okolicy Woodstocku. Obok niego tańczył ubrany jak hiphopowiec Leeroy Thornhill, był szalejący Maxim Reality w warkoczykach i umalowanych na czarno powiekach, był wreszcie supermodnie przefarbowany na blond mózg całego projektu – Liam Howlett. Do tego kontrowersyjne i efektowne teledyski. Tak, The Prodigy prezentowali się po prostu zajebiście i  każdy dzieciak chciał być taki, jak oni. Oczywiście rodzice i dziadkowie byli przerażeni – moja własna babcia po zapoznaniu się z twórczością Flinta i spółki była przekonana, że kolejnym krokiem będzie już tylko satanizm i spożywanie kotów.

Nawałnicy nie dało sie już powstrzymać i ten barwny kwartet najpierw podbił globalne listy przebojów, potem festiwale (zobaczcie tylko, jakim ogniem były ich koncerty), a potem, z opóźnieniem, zawitał do polskich mediów.

Tak naprawdę ich szalona popularność nad Wisłą trwała może ze dwa sezony. Ale to, że tak alternatywny, jak na tamte czasy, skład był puszczany w radiu i telewizji pomiędzy Edytą Górniak, Heyem i Just 5, było sytuacją bez precedensu. The Prodigy cieszyli się dużą sympatią fanów rocka (standardowe hasło: to jedyne techno, jakiego mogę słuchać), hip-hopu czy reggae, bo czerpali z każdego z tych gatunków. A nieotrzaskane z muzyką małolaty przyciągnęła do nich właśnie ta inność. Dla wielu – w tym dla mnie – kwartet z Wysp był pierwszym naprawdę ważnym zespołem, który zapoczątkował świadome szukanie nowej muzyki poza tą, którą oferowały masowe media. Wiedziony ich nazwą na okładce kupiłem sobie za kieszonkowe od rodziców jeden z pierwszych numerów magazynu Machina, który przeczytałem od deski do deski. A potem sięgnąłem po kasety wykonawców, o których pisano w tym magazynie. A potem kupiłem sobie kolejny numer. I kolejny. I tak zaczęła się zajawka, której jednym ze skutków okazało się po latach... współtworzenie serwisu newonce.

Nie przetrwali próby czasu. Gdy w 2004 roku wydali swój pierwszy, po siedmiu latach, album Always Outnumbered, Never Outgunned, nagle okazało się, że elektronika zrobiła tak duży krok do przodu, że ich gitarowe crossovery stały się zwyczajnie archaiczne. Ostatnie lata działalności The Prodigy to już odcinanie kuponów od sławy. Koncertowali regularnie – widziałem ich na żywo czterokrotnie – ale scenicznie nie mieli do zaoferowania nic poza ogniem pod sceną i regularnym wywrzaskiwaniu czegoś o fuckin' Prodigy warriors. I nawet trudno mieć o to żal, bo byli stuprocentowym zespołem swoich czasów. Składem, który zapełnił niszę po śmierci Kurta Cobaina (ale jeszcze przed eksplozją popularności nu metalu), składem oswajającym fanów elektroniki z rockiem, fanów rocka z elektroniką, a całą resztę z jednym i drugim. Ale i zespołem, mającym niemożliwy do przecenienia wpływ na wszystkich, którzy zaprzyjaźniali się z muzyką właśnie wtedy, w drugiej połowie lat 90.

Dlatego tyle osób wspomina zmarłego dziś Keitha Flinta, chociaż gdyby przyjrzeć się dokładniej, jego zespół nie zaliczył żadnego wielkiego hitu od ponad 20 lat. I są w szoku, bo okazuje się, że tam na górę biorą już tych, przy których muzyce wychowali się nie ich rodzice, ale oni sami.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.