Do czwartego sezonu „Drive to Survive” podszedłem bez większych oczekiwań. Zeszły rok i festiwal wymyślonych historyjek skutecznie ostudził mój zapał do produkcji Netflixa. Wolałem się pozytywnie zaskoczyć. To momentami się udało, ale zrozumiałem też, że ten serial ma dwa oblicza. Hardkorowi fani Formuły 1 znajdą tutaj mniej niż ludzie zupełnie spoza tego świata lub oglądający sport z doskoku. Taki chyba jest jednak tego cel i pora się z tym pogodzić.
UWAGA: RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ DELIKATNE SPOILERY
Pierwszy sezon DTS otworzył drzwi, które do tej pory były zamknięte dla oczu zwykłych śmiertelników. Zobaczyliśmy zespoły, które, prawdopodobnie nieświadomie, pokazały nam nieco mięsa zwyczajowo zostającego w ich motorhome’ach. Zadowoleni byli wszyscy, a sport bardzo dużo na tym zyskał. Logicznym jednak było, że tu nastąpi jakaś zmiana.
To nawet sygnalizowały same zespoły, które zachowywały się jakby były nieco zaskoczone. Przez kolejne dwa sezony dostawaliśmy coraz mniej smaczków, a tylko ekipa Haasa pozostawała najbardziej otwarta dla giganta streamingu. Trzeci sezon to był festiwal wymyślanych narracji, co w jakimś stopniu musiało być spowodowane gorszym dostępem. Te zmyślone historie to też powód, jak i holenderskie kontrakty reklamowe, dlaczego nie oglądamy w „Drive to Survive” Maxa Verstappena. Taki brak w sezonie o roku 2021 boli szczególnie i był sporym problemem dla producentów.
TO NIE PRODUKCJA DLA HARDKOROWYCH FANÓW
Głosy, które podnosiły się w trakcie zeszłego roku, mówiły o tym, że Netflix dostał samograja. Przecież mnogość niesamowitych historii, szalonych wyścigów i przede wszystkim doskonała walka o tytuł wymagały tylko odpowiedniego montażu. Zebrać kilka wypowiedzi od zainteresowanych i te 10 odcinków będzie napakowane jak kabanosy.
Niestety, tak to nie wygląda. Producenci postawili na narracje, które albo dobrze znaliśmy, albo uznali je za warte przedstawienia. Przykładowo Grand Prix Węgier zostało pokazane bardzo wybiórczo, a Fernando Alonso praktycznie tam nie istnieje. Sytuacja Estebana Ocona w pierwszej części sezonu też daje obraz dramatu, gdzie Francuz zaczął bardzo przyzwoicie i przedłużył kontrakt z Alpine, ale to też nie pasowało do narracji przyjętej na jeden z odcinków.
Problemem znowu jest duża ilość niedopowiedzeń i nadinterpretacji. Sytuacje często wyglądają inaczej niż w rzeczywistości. Jednak i montaż kuleje. Nie zgadza się chronologia wydarzeń i występują gigantyczne błędy. Momentami można odnieść wrażenie, że Netflixowi brakowało materiału. W jednym odcinku jedna scena potrafi być wykorzystana po trzy razy w odstępie kilku minut, co jest komiczne.

Fajerwerki w Bahrajnie z tego samego ujęcia widzimy trzech pierwszych odcinkach. Jedna z kar dramatyzowana jest do tego stopnia, że kierowca zamiast stać 10 sekund w boksie, jest tam ponad pół minuty. Każde kwalifikacje wyglądają jakby kierowcy na tor wyjeżdżali osobno i w określonej kolejności. Między trzema ujęciami mieszanka opon zmienia się za każdym razem, a w trakcie dohamowania do zakrętu słyszymy przyśpieszający silnik. Nie uważam, że podchodzę do tego jak purysta. Pewna spójność musi zostać. Przecież to tak jakby Messi podawał do Mbappe na Parc des Princes w stroju domowym, a ten drugi przyjmowałby na Camp Nou w wyjazdowej koszulce.
Narracje znowu są problemem. Ponownie da się odnieść wrażenie, że pewne rzeczy są robione na siłę. Łapie się na tym, że nie chce spoilerować, a to dość dziwne, jeżeli mówimy o dokumencie. Kolejny raz wiele ujęć wykorzystywanych jest pod tezę. Znowu wykorzystywane są radia zespołowe z innych wyścigów żeby dodać scenie dramatyzmu. To już na szczęście nie jest tak rażące jak w trzecim sezonie, ale nadal ma miejsce.
Wydaje mi się, że czasami scenariusze dosłownie były pisane na złość fanom. Nie zrozumcie też tego źle, tu nadal jest sporo smaczków do wyciągnięcia z każdego epizodu, tylko że to tak 5% treści. Najlepiej znowu wypada Haas i to zespół Steinera nadal pozostaje najbardziej otwarty dla kamer oraz mikrofonów. Tam dowiadujemy się sporo, a nawet więcej niż mogliśmy przypuszczać. Red Bull za to obrazowany jest momentami jako siedlisko zła. Nawet reakcje ludzi pokazywały, że to się udało.
Jedno jednak przyznać musze. Odcinek o Abu Zabi i całym zamknięciu sezonu był świetny. Pokazany ze smakiem i w odpowiedni sposób, chociaż i tam nie zabrakło podkręcania pewnych sytuacji z wykorzystaniem wypowiedzi w świadomy sposób. Taka fabularyzacja. Kolejny raz tragiczny jest dołożony komentarz, który w tym roku wznosi się na wyżyny żenady, podobnie zresztą jak truizmy Willa Buxtona i Jennie Gow. Rozumiem, to jest dla ludzi spoza sportu, ale zdania typu: „W tym sporcie [dramatyczna pauza] nikt nie chce by drugi” zakrawają na śmieszność. Polskie tłumaczenie znowu leży, a człowiek za nie odpowiedzialny wydaje się nie mieć pojęcia o sporcie. Błędów jest bez liku w każdym odcinku. Mam w ogóle wrażenie, że brakuje w naszym kraju ludzi potrafiących tłumaczyć motorsport.
Między trzema ujęciami mieszanka opon zmienia się za każdym razem, a w trakcie dohamowania słyszymy przyśpieszający silnik (...). Spójność musi zostać zachowana. To tak jakby Messi podawał do Mbappe na Parc des Princes w stroju domowym, a ten drugi przyjmowałby na Camp Nou w wyjazdowej koszulce
Dla fana sportu znowu jest tutaj niewiele. Realnie trzy odcinki są bardzo interesujące, a reszta potrafi męczyć. Czasami wręcz można mieć nieodparte uczucie deja vu. Sporo niewykorzystanego potencjału w historiach, ale też trochę kuchni, która niestety wygląda na mocno moderowaną, a czasami wręcz reżyserowaną. Zespoły momentami wyglądają na nieco usztywnione obecnością kamer. Ta produkcja coraz mocniej rozjeżdża się z oczekiwaniami fanów sportu i raczej nic się w tej kwestii nie zmieni. Jednak inaczej wygląda to kiedy zerkniemy na to z innej strony.
LET ME ENTERTAIN YOU!
Tutaj w pełnej krasie objawia nam się dwubiegunowość tej produkcji. Jeżeli weźmiemy pod uwagę jaki jest realny cel serialu, to możemy śmiało założyć, że kolejny raz spełni on swój cel. Wszystkie mankamenty, które widzą hardkorowi fani znikają w oczach laika. To znowu jest dobra rozrywka dla ludzi, którzy nie oglądają każdej sesji w każdy weekend.
Produkcja znowu technicznie jest tak dobra, żeby zachęcać swoim wyglądem. Nie mam wątpliwości, że kolejny raz to może być przyczynek dla wielu osób do wejścia w meandry sportu. Puchnący katalog Netflixa może sprawić im jednak sprawić nieco problemów. Jeżeli ktoś zobaczy te cztery sezony, to będzie w stanie wyrobić sobie zdanie o pewnych osobach, które będzie dalekie od prawdy. To jednak skorygują sami. Jednak kierowcy dostają ludzką twarz, nawet jeśli jest ona nieco wypaczona.

Czas pogodzić się z tym, że to jest produkcja dokładnie tak wycelowana. Ma ściągać ludzi do sportu, a żeby do tego doszło nie możemy dostać samego gęstego, które jest skierowane do fanów. W takich kategoriach to nie mógł być serial, który skupi się jedynie na walce o tytuł ,bo to by nie zadziałało. Nie każda batalia, która w oczach fana serii jest ciekawa nadaje się do pokazania. Są momenty, których zabrakło, a które byłyby świetne również w takiej materii, chociażby wcześniej przytoczony Alonso na Węgrzech.
Jeżeli jesteście fanami F1 i chcecie zainteresować swoich znajomych tym sportem to znowu Netflix może was w tym wyręczyć. Wy nie musicie widzieć tutaj gigantycznej wartości, ale potencjalnie nowi fani prawdopodobnie będą bardzo zadowoleni. Potem w waszej gestii leżeć będzie wprowadzenie ich w większe szczegóły, jeżeli spodoba im się to, co zobaczyli. Znowu więc ocena wygląda praktycznie tak samo.
To będzie trudny seans dla fanów Formuły 1, w którym odnajdą kilka smaczków i interesujących rzeczy. Natomiast Liberty Media kolejny raz może liczyć na nowych odbiorców dzięki serialowi. I tak to już będzie się kręcić co sezon.

Komentarze 0