Dwugłos o „Aftersun”: jak ten film odbiera ojciec dwójki dzieci, a jak bezdzietny?

Zobacz również:Paul Mescal, czyli aktorska twarz męskości w nowym wydaniu
aftersun.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Jeden z nas to ojciec dwójki dzieci. Drugi dzieci nie ma. A że Aftersun to taki film, który każdy interpretuje inaczej, to wpadliśmy na pomysł konfrontacji opinii przez pryzmat własnych, życiowych doświadczeń. Zaznaczamy, to nie będzie typowa recenzja.

Debiutująca na dużym ekranie 35-letnia Charlotte Wells mówiła przed premierą, że zawarła w Aftersun cały smutek, jaki w sobie kumulowała przez lata. I można odebrać tę historię wspólnych wakacji młodego ojca z nastoletnią córką jako sumę zbiorowych uczuć pokolenia urodzonych w latach 80., które właśnie mierzy się z trudami rodzicielstwa. Tak wyszło, że i Filip Kalinowski, i Jacek Sobczyński to dziennikarze urodzeni w połowie tamtej dekady. Jeden już wie, jak trudno jest być czyimś starym, drugi jeszcze nie. Ale czy odbiór Aftersun może być tym uwarunkowany?

1
Filip Kalinowski, ojciec dwójki dzieci
aftersun 1.jpeg
fot. archiwum dystrybutora

To nie jest recenzja, wolę zaznaczyć od razu, coby nie było potem żadnych niedomówień. Film Charlotte Wells oglądałem bowiem tylko raz i był to seans na wskroś emocjonalny, co w moim przypadku – kompulsywnie chłonącego popkulturę, przejaranego cynika z warsztatem filmoznawcy – dosyć rzadkie. Biorąc poprawkę na bardzo intymną, rozgrywaną na małych uczuciach narrację tej historii i jej wspominkowy, osobisty charakter formalny, wydaje się to być jednak odbiór wręcz modelowy i w ramach (jedynej w tym tekście) oceny jakości tego dzieła zdaje się świadczyć o jego wybitności.

Aftersun oglądałem jako ojciec dwójki dzieci, z których moja starsza córka jest ledwie kilka lat młodsza od głównej bohaterki. I reprezentant pokolenia, a raczej środowiska, bo nie lubię generalizacji, w którym wiele osób ma bardzo dobre chęci, ale też bardzo mocno zakorzenione pewne nawyki. Te nawyki, co mi przepaliły styki – jak nawija Zdechły Osa na swoim tegorocznym, jeszcze niewydanym krążku – te nawyki, które łamią ludziom wnyki; to przez alko, narkotyki – jak dopowiada mu w swojej zwrotce Gicik A’Mane.

O ile bowiem przez lata zżymałem się na określanie nas mianem generacji X, o tyle dziś, po latach, widzę w tej definicji pewien, chyba z początku niezamierzony, fatalizm. Fatalizm, który dotyka ludzi dorastających w momentach przejścia, na wszystkich etapach historii ludzkości, na których wszystko wokół jest nowe, a instrukcji o tym, jak to obsługiwać nikt nikomu nie dał. Pośród moich bliższych i dalszych znajomych pełno jest osób po odwykach, terapiach uzależnień i innych twardych zderzeniach z trzeźwą rzeczywistością. Naprawdę wielu wychowanków 90'sowej politoksykomanii, których odpowiedzialność kończy się czasem wraz z chęcią wypicia kolejnego piwa, których praca zawodowa i apanaże finansowe z niej wynikające zależą często od tego, czy da się to połączyć ze słabością do melanżu i zaczęcia kolejnego dnia jointem... i którzy właściwie wszyscy są czułymi, kochającymi rodzicami. Matkami i – chyba jednak częściej – ojcami, którzy ze swoimi pociechami mają kontakt tak bliski, jak chyba żadne poprzednie pokolenie. Z dzieciakami rozmawiają bez żadnych tematów tabu, a wspólne wygłupy cenią sobie równie wysoko jak wszystkie nauki, które mogą latoroślom przekazać. I kogoś takiego widzę w Calumie, ojcu porzucającej właśnie swoją dziecięcą niewinność, ledwie nastoletniej Sophie.

Żeby jednak rzeczoną tezę w pełni uargumentować, musiałbym teraz zespoilować sporą część fabuły, więc napiszę tylko, że Szkocja, z której pochodzą bohaterowie, była brytyjską stolicą melanżu na lata przed tym, jak powstało Human Traffic, przewijające się przez film sceny rejwu nie pojawiły się tam na pewno przez przypadek, a przeważającą część pracujących mieszkańców Wielkiej Brytanii stać na wczasy all inclusive w Turcji. Kiedy natomiast słyszę, jak Calum mówi swojej córce o tym, że będzie mogła mu powiedzieć o wszystkim, w tym i o narkotykach, które kiedyś przyjmie, widzę siebie tłumaczącego mojej córce, czym było w latach dziewięćdziesiątych brown sugar, bo akurat przeczytała tę nazwę na wystawie zdjęć z Warszawy schyłku zeszłego wieku. Gdy widzę go spoconego i zassanego na tym symbolicznym techno party, przypomina mi się okres mojego młodzieńczego za dalekiego odlotu. A jak widzę, z jaką akceptacją w oczach jego córki spotykają się nawet te zachowania, z którymi moje dzieci – jak sobie kiedyś obiecałem – nigdy nie będą musiały się spotkać, to… płaczę, bo widzę twarze dzieci moich ziomali, którym te nawyki połamały (moralne) wnyki.

A później wychodzę z kina i jak gadam z moją – cztery lata ode mnie młodszą i wychowującą się w zupełnie innym środowisku – żoną, to w mig uświadamiam sobie, że ona tę historię zinterpretowała w zupełnie inny sposób. Dzień później gadam z kimś innym – jeszcze młodszym, a dodatkowo dorastającym w innym mieście – i znów ten film okazuje się być o czymś zupełnie innym. I to chyba najlepiej świadczy o jego klasie i wadze, więc może jednak to jest recenzja.

2
Jacek Sobczyński, bezdzietny
aftersun 2.png
fot. archiwum dystrybutora

Czegoś takiego dotąd nie miałem. Aftersun oglądałem na festiwalu filmowym, w wielkiej sali, dookoła kilkaset osób i ja z trójką znajomych. Tak szczerze, mała dygresja – do kina wolę chodzić sam. Jak z kimś, to zawsze trzeba potem na gorąco sklecić parę zdań opinii, a zwłaszcza będąc dziennikarzem filmowym; wtedy to już w ogóle każdy od razu pyta: i co, i jak? Ja tak nie umiem, muszę się z filmem przespać. No więc wychodzimy z tymi ziomkami z kina i nagle okazuje się, że każde z nas zupełnie inaczej zinterpretowało Aftersun. Ale tak serio – zupełnie, jakbyśmy byli na czterech różnych rzeczach. Potem gadam z innymi znajomymi, a oni widzieli to jeszcze inaczej. A potem łapię Filipa po redakcyjnym kolegium i on też ma inne przemyślenia. Niebywałe.

Zanim zaczęliśmy pisać, każdy plus minus po 2-3 tysiące znaków swoich wrażeń, to zgodziliśmy się w jednym: niech ten tekst nie będzie recenzją. Bo na moje to Aftersun nie jest filmem – jest lustrem naszych prywatnych traum. Moją największą są choroby. To znaczy, żadnych przewlekłych nie mam, ale stale wydaje mi się, że jednak coś jest nie tak. I chyba trochę za dużo myślę o śmierci. Jak byłem gówniarzem, to wymyśliłem sobie, że umrę na wzgórzach Hollywood, jakkolwiek te fantazje nie byłyby cliché. Ważne, żeby te ostatnie momenty łapać gdzieś, gdzie będzie pięknie. Jak Calum, który pojechał z Sophie do Turcji. Ten kraj ma generalnie renomę turystycznego kurortu. Trudno o bardziej oczywiste miejsca na wakacje. Tymczasem ma w sobie coś mistycznego; coś, co każe przystanąć, zamknąć oczy, dać się zahipnotyzować odgłosami cykad, poczuć chłód pradawnych murów. Pomyśleć. Jakbym miał rozliczać się z życiem, to właśnie w takim miejscu, zwłaszcza że żyję kulturą i dzięki kulturze, a to miejsce jest jej kolebką. Tak samo, jak z życiem rozliczała się w malowniczej scenerii leżącej opodal Grecji bohaterka Córki Maggie Gyllenhall.

I tak sobie od pierwszych minut Aftersun wbiłem w głowę, że Calum umiera. Spogląda na taflę krystalicznej wody i wie, że zaraz wychynie spod niej Tanatos. Chodzi po tej Turcji, przesiaduje nad hotelowym basenem, ale to wszystko staje się coraz bardziej obojętne. Po co kolejny drink, skoro i tak to wszystko nie ma sensu? Najlepsze, że podążając za Calumem kompletnie nie interesowała mnie Sophie. Tak bardzo ten film był o nim, że zupełnie zapomniałem zapowiedzi dystrybutora, gdzie było o relacji młodego mężczyzny z córką. Na moje, serio, to on tam mógł pojechać nawet z mamą. Albo kumplem z pubu. Jezu, jak mi było żal tego gościa. Rejwowe flashbacki odebrałem jak finał American Beauty, gdzie Lester Burnham wspominał wszystkie te skrawki życia, w których było lepiej. Rozmowy z córką – jak dramatyczne, choć ciche, błaganie o to, żeby ktoś z nim był w tych chwilach. Nikt nie chce odchodzić samemu. Stąd łzy w pustej, odhumanizowanej hali lotniska, bo wszystko poszło nie tak.

A potem wyszedłem z seansu, rozmawiam ze znajomymi i okazuje się, że Calum wcale nie umarł. I że w Aftersun była też Sophie. Przy hipochondrii psychologowie radzą, żeby nie skupiać się na sobie, ale zainteresować innymi, odciągąć te natrętne, złe myśli gdzie tylko się da. Pomyślcie o tym, czego się najbardziej boicie i potraktujcie ten film jak łagodną terapię. Może pomóc.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Komentarze 0