EABS/Błoto: nim odpalimy Polish Space Program

Zobacz również:Hyperpopowa rewolta. Czy tak brzmi przyszłość muzyki popularnej?
eabs karolina wielocha.jpeg
Karolina Wielocha

Pośród wrocławskich już dziś muzyków, którzy zwarli szyki podczas legendarnych Electro-Acoustic Beat Sessions, wyrósł w minionych latach jeden z ważniejszych głosów polskiego środowiska jazzowego. O unikatowości EABS i Błota decyduje jednak nie tylko instrumentalna maestria i aktualność ich języka wypowiedzi, ale również hiphopowa proweniencja, społeczno-polityczne zaangażowanie i pogarda, jaką żywią do merkantylno-koleżeńskich zależności rządzących współczesnym przemysłem fonograficznym. O tym, którędy prowadziły ich twórcze ścieżki i dlaczego tych dwóch projektów nie należy traktować rozdzielnie, opowiadają Marek Pędziwiatr i Sebastian Jóźwiak.

Dzisiejszego wieczoru usłyszycie coś innego niż na moich solowych koncertach. Jednego jednak możecie być pewni: będzie to bujać jak sam skurwysyn – tymi słowami nowojorska rapowa ikona, wieloletni reprezentant Gang Starr Foundation i współpracownik DJ-a Premiera, Jeru the Damaja, przywitał w 2013 roku publikę wrocławskiego klubu Puzzle. Zapis tego momentu można dziś usłyszeć na pierwszym wydawnictwie sygnowanym akronimem EABS – trudno dziś dostępnej, a dawniej rozdawanej za darmo kasecie Puzzle Mixtape. Taśma ta nie dość, że zapoczątkowała katalog jednego z ważniejszych obecnie krajowych labeli – Astigmatic Records, to jeszcze służy za właściwie jedyną dokumentację zupełnie niepowtarzalnego okresu w historii polskiego hip-hopu.

W pierwszych latach drugiej dekady XXI wieku pewien kameralny dolnośląski lokal otworzył scenę dla cyklicznie odbywających się Electro-Acoustic Beat Sessions – po części przygotowywanych, lecz w przeważającej mierze spontanicznych spotkań lokalnych muzyków z różnej maści wokalistami z Polski i Stanów. Trzonem zespołu byli Spisek Jednego na gramofonach, Marek Pędziwiatr na klawiszach, Marcin Rak na perkusji i Adam Kabaciński na basie. Z czasem do składu zaczęli dołączać kolejni instrumentaliści, a także Sebastian Jóźwiak zapowiadający kolejne odsłony cyklu i wspierający odpowiadającego za całe to zamieszanie Spiska w kwestiach logistycznych oraz doborze zagranicznych gości. I tak przez scenę Puzzli przewinęli się w tym okresie między innymi Medaphoar, Coultrain, Ben LaMar Gay czy wspominany już na początku Jeru. Listę tę uzupełnia jeszcze szereg znamienitych postaci z naszej rodzimej sceny, pośród których należałoby wymienić Waldemara Kastę, Vienia czy Paulinę Przybysz. O ile jednak większość spotkań raperów z instrumentalistami wypada blado, nieporadnie i… bez gustu, o tyle EABS bardzo prędko obronili się w roli polskiego odpowiednika The Roots – zespołu, który przez lata uważałem za jedyny uprawniony do grania hip-hopu na żywo.

Bo musimy zacząć od tego, że my od samego początku zastanawialiśmy się nad tym, jak sprawić, żeby „żywe” bębny brzmiały do złudzenia wręcz podobnie do MPC – mówi dziś szara eminencja składu, Sebastian Jóźwiak. – Hip-hop to nasz kręgosłup i choć teraz jesteśmy częściej postrzegani jako zespół jazzowy, to nigdy chyba nie będziemy w stanie się tego wyzbyć, bo też… nie mamy zamiaru. Z przeważającą częścią zespołu możesz godzinami gadać o Busta Rhymesie, Cypress Hill, Travisie Scotcie i Migosach, ale też pewnie równie długo moglibyście rozprawiać o szeroko pojętej muzyce elektronicznej i historii jazzu. Bo kiedy większość rodzimych jazzmanów ma w głębokiej pogardzie muzykę klubową i nowe trendy w rapie, my zawsze będziemy przywiązywać ogromną wagę do brzmienia perkusji i basu jako elementów, przez pryzmat których można oceniać, czy hip-hop jest gruby czy zjebany. I to nas różni od większości polskiej sceny jazzowej, której… nie chciałbym tu dissować, bo zwykle ona sama się najlepiej dissuje, robiąc wtórne albumy naśladujące dawnych mistrzów, gdy świat już dawno poszedł do przodu. I to też odróżniało nas od innych rodzimych projektów z „rapem w wersji live”, że my w tych Puzzlach graliśmy… hip-hop, a zwykle w takich przedsięwzięciach biorą udział muzycy o zupełnie innym zapleczu i wtedy wychodzi ta cała rockerka – gitary do przodu, Borysewicz na sztandary, a ludzie do grilla. To nie jest hip-hop! Ale to już kwestia gustu i świadomości samych raperów, którzy angażują do swoich składów takich, a nie innych muzyków. Osiągnąć takie brzmienie na żywo jest naprawdę piekielnie trudno.

eabs karolina wielocha2.jpeg
Karolina Wielocha

Elektroakustyczne sesje w Puzzlach bardzo prędko zyskały lokalną renomę, a niewielki wrocławski klub pękał w szwach, ilekroć na plakatach pojawiała się nazwa dosyć efemerycznego jeszcze wówczas składu. Do tego jednak, żeby z rangi wydarzenia zamienił się on w zespół z krwi i kości, potrzebny był… brak. – Puzzle musiały umrzeć, żeby na ich zgliszczach narodziła się grupa. Bo jakby klub nadal funkcjonował i gościł nasze cykliczne sesje, to być może nigdy nie znaleźlibyśmy się w sytuacji, w której nie mamy gdzie grać, gdzie się podziać i w ogóle co ze sobą zrobić. – Tak pierwszą fazę istnienia EABS podsumowuje Jóźwiak. – Mniej więcej wtedy zaczęliśmy się zbliżać do świata jazzu – wtóruje mu Pędziwiatr, znany też niekiedy pod aliasem Latarnik. – Kiedy chwilę wcześniej wraz z Coultrainem przyjechał do nas chicagowski trębacz Ben LaMar Gay i zagraliśmy wspólnie minitrasę Wrocław–Warszawa, coś w nas pękło. To była bardzo trudna muzyka, a nam się udało przejść tę barierę skomplikowania i znaleźć w tym radość oraz przestrzeń do muzykowania. To była dla nas trampolina: w te dwa wieczory przeskoczyliśmy od razu kilka leveli i uwierzyliśmy, że jesteśmy zespołem, a nie wydarzeniem. I choć na debiutancki materiał wydany pod szyldem EABS słuchacze musieli czekać jeszcze blisko trzy lata, to właśnie wtedy ten wrocławski kolektyw zaczął się oddalać od hip-hopu rozumianego jako gatunek, w którym pierwszoplanową rolę gra raper. Pojedyncze sztuki, a czasem i trasy grane z Weną doprowadziły ich finalnie bowiem do rozczarowania tą sceną. A przynajmniej niektórymi jej reprezentantami, bo występy z Hadesem czy Kastą wspominają wciąż bardzo dobrze.

Drugim punktem zwrotnym na naszej drodze, za który jesteśmy wdzięczni historii świata i układowi planet, był upadek pomysłu na to, żeby zrobić płytę z Weną. Bo choć jego dawni kumple mówili mi, że to nie ma sensu, że on jest szafiarką, nie raperem, to my długo wierzyliśmy w to, że mamy pomysł na tę kolaborację, i wydawało nam się, że w jakimś stopniu pociągniemy go za sobą i… uduchowimy – wspomina Jóźwiak, którego ambiwalentny, acz wciąż entuzjastyczny stosunek do polskiego rapu znajduje ujście w branżowo komentowanych polski rap banger alerts, które wrzuca regularnie na swój wall. – Zrobiliśmy wtedy dwadzieścia wstępnych kompozycji, które mieliśmy dopiero zagrać w studiu i zaaranżować z nim rapującym na setkę. Tylko warunek był taki, że wcześniej ma mi pokazać swoje teksty i – kurwa – zabraniam nawijać w nich o butach, hedonizmie czy jakiejś czarnej octavii. To nie będzie taka płyta i jeśli on taką planuje, to nie z nami. No i czekaliśmy na te teksty przez miesiące. Staliśmy w miejscu i nic innego nie robiliśmy, aż w końcu powiedziałem: „Panowie, nie obraźcie się, ale ja killuję ten temat, wypierdalamy to wszystko i robimy instrumentalny album. Koniec z raperami!”.

eabs hubert misiaczyk.jpeg
Hubert Misiaczyk

Nim jednak prześledzimy dalsze losy zespołu i przeniesiemy się do maja 2017 roku, w którym ukazała się ich debiutancka płyta, zatrzymajmy się na moment przy wspomnianym uduchowieniu, które wydaje się jednym z kluczy do zrozumienia fenomenu EABS. – Kiedy już – za pośrednictwem hip-hopu – odkryliśmy jazz, pierwszym, co rzuciło nam się w uszy, był element… preachu, to, że ta pozbawiona słów muzyka przemawia do słuchaczy na zupełnie niewerbalnym poziomie i przemawia czymś bardzo ważnym – konstatuje Pędziwiatr, który poza EABS i wszystkimi jego pochodnymi: od nieistniejącego już Night Marks Electric Trio po Błoto, grywał również z Michałem Urbaniakiem czy siostrami Przybysz. – Jeśli weźmiemy na warsztat chociażby Johna Coltrane’a, to w jego muzyce słychać przede wszystkim, bardzo hiphopowy przecież, bunt i uduchownienie. I choć w naszym zespole każdy jest mniej lub bardziej uduchowiony, to wystarczy, że zarazisz tym elementem wszystkich i od razu wiadomo, że robimy coś ważnego, coś, w czym nie ma miejsca na sarkazm czy żart. Zanim na mapie polskiego jazzu pojawiło się EABS, to właśnie ironia była jednak siłą napędową młodego polskiego jazzu epoki posttransformacyjnej – nieważne, czy skupimy się na bydgosko-trójmiejskiej scenie yassowej czy warszawskim kręgu Lado ABC, przeważająca większość projektów wywodząca się z tych środowisk bazowała na ironii, zgrywie i postmodernistycznym mieszaniu tropów. Od swoich pierwszych sesji w Puzzlach, przez kolejne albumy EABS, aż po kontekst, w jakim istnieje kwartet Błoto, w tej ponadwrocławskiej już dziś ekipie nigdy nie było miejsca na podobne zabawy.

Jakbyś zapytał Wuję, czego nie lubi w muzyce, to pewnie pierwsze, co by powiedział, to że nie znosi żartu – mówi Jóźwiak w imieniu swojego kamrata z zespołu, mającego syntezator Mooga w łapie basisty Pawła Stachowiaka. – Dla nas to jest coś zupełnie niedopuszczalnego, ale też z drugiej strony, czymś takim jest również taki nadmuchany patos, ta podniosłość rozgrywana na skrzypce, chóry i najlepiej jeszcze symfonicznie. Do tego możesz dodać jeszcze „piano type beat” à la 18L i masz karierę Pawbeatsa, na którego daje się nabrać wiele osób z branży i środowiska hiphopowego. Wypierdalać z tym! Powtarzam: to nie jest hip-hop! Hip-hop jest brudny, lo-fi i nie ma z nim żartów, bo… na ulicy nie ma żartów. Nas nie śmieszy to, co się dzieje dzisiaj na świecie, i dlatego też robimy coraz bardziej politycznie zaangażowane płyty. Bo nawet jeśli muzyka jest instrumentalna, to w jej warstwie konceptualnej możemy się odnieść do tego, na co nigdy nie będzie naszej zgody: na niszczenie planety, teokrację, mizoginię, szowinizm i postępujące brunatnienie naszego narodu. Już nasz debiutancki materiał, „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”, był politycznie zaangażowany. Wystarczy przeczytać dołączone do niego liner notes czy nawet zastanowić się nad ułożeniem i tytułami utworów na tej płycie, żeby zauważyć, że odnosimy się na niej do doświadczenia wojny, którą Komeda przeżył jako dziecko i która odcisnęła piętno na jego muzyce. A że historia niestety znowu zatacza koło, to dziś ONR chodzi pod zielonymi flagami po kraju, w którym znajdowały się obozy koncentracyjne. To jest pojebane, że jako społeczeństwo dajemy na to zgodę.

To właśnie twórczość Krzysztofa Komedy – po krótkim romansie z Davisem w ramach projektu Memorial to Miles – utorowała EABS drogę do szerokiej świadomości i na jazzowe sceny, o których Marek Pędziwiatr po cichu zawsze marzył, ale też wcześniej nigdy by nie pomyślał, że są w jego zasięgu. – Dekonstrukcją Komedy zajęliśmy się po raz pierwszy przy okazji pewnego projektu, który nigdy nie ujrzał światła dziennego: Rafał Grobel miał swego czasu dostęp do jakichś archiwalnych nagrań Komedy i chciał zrobić kompilację, na której różni producenci czy składy zremiksowałyby ten materiał. My wtedy jeszcze mieliśmy to zrobić pod szyldem Night Marks Electric Trio i wybraliśmy utwór „Private Conversation”, który… utworem właściwie nie jest, tylko szkicem, który Komeda nagrał w domu na taśmę, grając na pianinie i coś tam sobie podśpiewując. A jak ten składak nie doszedł finalnie do skutku, to nasz pomysł przenieśliśmy na „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”. Tak Pędziwiatr opowiada o przepadłej w meandrach losu jazzowej odsłonie Niewidzialnej nerki, a także swoim pierwszym zderzeniu z twórczością wybitnego polskiego pianisty, a wątek ten w lot przejmuje po nim Jóźwiak. – Chwilę później wrocławski klub Vertigo zaproponował nam granie w ramach wieczorów z muzyką filmową i wtedy po raz pierwszy pojawił nam się w głowach pomysł zmierzenia się z szerszym repertuarem Komedy, a dokładnie jego kompozycjami stworzonymi na potrzeby polskiej kinematografii. Kiedy szukaliśmy tych utworów i tworzyliśmy finalną selekcję, nie miałem jeszcze pojęcia, jak wiele płyt i nagrań zostało mu poświęcone po jego śmierci, ale prędko też okazało się, że na większości z nich przewijają się dokładnie te same kompozycje i zupełnie nie pokrywają się one z tymi, które nas najbardziej intrygowały. Nie dość więc, że mieliśmy spory potencjał kreatywności, to jeszcze okazało się, że mamy niczym nieskrępowane możliwości, bo właściwie robimy to jako pierwsi. Poniekąd zatem zrobienie tej płyty było… łatwe: wziąć Komedę, hip-hop i rozpierdolić temat. I choć słowo rozpierdolić w stereotypowym widzeniu jazzu zwykle się nie mieści, to trudno inaczej określić recepcję, z jaką spotkał się debiutancki materiał EABS.

Przywodzący na myśl sztampowe widzenie rapu, siedzący na rampie zespół pojawił się na okładce mocno konserwatywnego magazynu „Jazz Forum”, Marek Pędziwiatr został nominowany do Paszportu Polityki, a entuzjastyczne recenzje albumu płynęły właściwie zewsząd: od prasy branżowej, przez codzienną, aż po lifestyle’ową czy nawet kobiecą. Pomimo siedmioosobowego wówczas składu zespół ruszył w długą, obleganą i dla wszystkich satysfakcjonującą trasę koncertową, której ukoronowaniem stało się kolejne winylowe wydawnictwo: Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda) Live at Jazz Club Hipnoza (Katowice), a słowo pomimorozpoczyna to zdanie nie bez powodu. – Zanim nagraliśmy naszą debiutancką płytę, pewien znany menedżer muzyczny tłumaczył mi, że to się nie uda: że trzeba zrobić duet albo trio, bo inaczej nie będziemy mieli gdzie grać i nigdy nie wyjdziemy z tym na swoje – wspomina Jóźwiak. – Ja go natomiast przekonywałem, żeby zaczekał przynajmniej do premiery, bo nie wie jeszcze, co się z tym będzie działo. Byłem przekonany, że to przetrwa, obroni się i wyjdzie w końcu na czoło peletonu. Bo też nigdy nie myśleliśmy o tym, co robimy, w kategoriach ekonomicznych – przede wszystkim robimy sztukę, a dopiero później liczymy pieniądze.

Jak się zrobił hajp na EABS – po części pewnie przez nazwisko Komedy, a po części przez to, że wpuściliśmy w jego twórczość ten hiphopowy groove – to ludzie zaczęli od nas oczekiwać, że powtórzymy ten zabieg na kolejnej płycie. – Krótki zarys dziejów EABS kontynuuje Jóźwiak, którego rola w zespole oscyluje gdzieś na granicy pomiędzy wydawcą, menedżerem, producentem wykonawczym i… zapleczem intelektualnym, a sam najchętniej widziałby ją w zestawieniu z takimi postaciami jak Bob Thiele czy Franciszek Walicki. – Nasze myślenie o „Slavic Spirits” było już jednak zupełnie inne. Na „Puzzle Mixtape” czy „Repetitions” hip-hop przemawiał w dużo bardziej zrozumiały sposób: były skrecze czy nawet rap, a tu chodziło o… szukanie hip-hopu, który przepuściliśmy przez nieco już dziś zapomniany bigbit. To właśnie w nim znaleźliśmy naszą lokalną wersję flower power, a dodatkowo pewną tożsamość Polaków, która jest ciekawa dla zagranicznej publiczności i stanowi o naszej oryginalności na tle mapy współczesnego jazzu z Wielkiej Brytanii, Stanów czy Kanady. Mówienie o tym, w jaki sposób EABS wpisuje się w międzynarodowy kontekst aktualnego, jazzowego zrywu, na którego czele stoją Kamasi Washington i Shabaka Hutchings, jest swoją drogą jak najbardziej na miejscu, bo każda kolejna płyta kolektywu odbija się szerokim echem w światowych mediach i sprzedaje w zagranicznych sklepach.

Cały tekst znajdziecie w ósmym numerze newonce.paper, który jest jeszcze dostępny w newonce.store.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.