Trzy dekady po nie do końca udanej produkcji z Bobem Hoskinsem i Johnem Leguizamo Mario wraca na duży ekran, żeby uratować swojego brata przed legendarnym Królem Koopą. Jak poszło mu tym razem?
Pieprzony koszmar. Całe to doświadczenie było masakrą. Reżyserowało małżeństwo, które pomyliło talent z arogancją. Po wielu tygodniach nawet ich agent kazał im wynosić się z planu! – wspominał po latach odtwórca roli Mario, Bob Hoskins. Sześcioletni wówczas syn Dennisa Hoppera, który wcielił się w Króla Koopę, zapytał go z rozbrajającą szczerością, dlaczego wystąpił w czymś takim, skoro prawdopodobnie jest dobrym aktorem. Suchej nitki na produkcji nie zostawili krytycy, wytykając nierównowagę pomiędzy scenariuszem a rozbuchaną warstwą wizualną. Dziwaczny, upstrzony efektami specjalnymi film nie ma wesołego, skocznego ducha gry wideo Nintendo, z której czerpie inspirację – oceniała Janet Maslin na łamach The New York Times. Całość powala na kolana, ale jednocześnie otępia – podsumował Michael Wilmington z Los Angeles Times. Porażka miała także wymiar finansowy. Spodziewano się, że entuzjaści najsłynniejszej pary hydraulików będą walić do kin drzwiami i oknami. Wyszło inaczej, bo całkiem przeciętny budżet (ok. 45 milionów dolarów) nawet nie zwrócił się w całości.
Trzy dekady różnicy, problem ten sam
Od premiery Super Mario Bros. Annabel Jankel i Rocky’ego Mortona za chwilę upłynie dokładnie trzydzieści lat. Luźna adaptacja gry raczej nie zapisała się złotymi zgłoskami w historii kina, ale niektórzy widzowie żywią do niej uzasadniony sentyment. Wykorzystane w niej VFX-y, świadomie czerpiące pełnymi garściami z estetyki wywrotowych akcyjniaków czy Pogromców duchów, dziś zdecydowanie trącą myszką. Wtedy niektóre z nich stanowiły za to pionierskie, niewidziane dotąd na ekranach rozwiązania. Do takich właśnie zaliczało się użycie Autodesk Flame, czyli oprogramowania poprawiającego głębię kolorów i umożliwiającego modelowanie w 3D. To ówczesny powiew technologicznej świeżości zanurzony w sensacyjno-kryminalnym klimacie, a jednocześnie jeden z pierwszych razów, gdy doszło do takiego mariażu kina z gamingiem.
Mówiąc o nowej produkcji studia Illumination, która właśnie wchodzi na ekrany, trudno uniknąć porównań z opisanym wyżej filmem. Oczywiście, różnice są zauważalne gołym okiem. Aktorzy nie pojawili się na planie, tylko w studiu dubbingowym, gdzie podkładali głos animowanym postaciom. Historię w pierwszej kolejności zaadresowano do rodzin z dziećmi, chociaż z pewnością sprawdzą ją też niesieni nostalgią entuzjaści Nintendo. Mario i Luigi co do zasady pozostają jednak ci sami: nieco niezdarni, łatwo wpadający w tarapaty, a przy nieustannie tym głodni wrażeń. Zestawienie obu konwencji, jakimi na przestrzeni trzech dekad przybliżono ich losy, kończy się starym jak świat wnioskiem. Samo uniwersum, nawet skąpane w najbardziej jaskrawych barwach, blednie bez zniuansowanego scenariusza.
Wioska Smerfów na sterydach
W Super Mario Bros. Film sympatyczne rodzeństwo poznajemy w Nowym Jorku. Para protagonistów w czerwonym i zielonym kostiumie właśnie odkryła w sobie żyłkę do przedsiębiorczości. Po latach pracy u przesadnie władczego Spike'a chce naprawiać pęknięte rury i cieknące krany na własną rękę. Panom idzie średnio: prędzej zbiliby piątkę z ekipą Dunder Mifflin niż z Wilkiem z Wall Street. Na duchu nie podnosi ich ani obojętna reakcja na reklamę telewizyjną, jaką przygotowywali w pocie czoła, ani docinki ze strony rodziców. Los hydraulicznych przegrywów odmieni się nagle, podczas oglądania telewizji. Prezenterka informuje dramatycznym głosem, że na Manhattanie doszło do nieoczekiwanej awarii i chodniki powoli zaczynają przypominać kanały w Wenecji. To dobra okazja na to, żeby zejść pod ziemię, zrobić, co swoje, a potem wreszcie wyjść z cienia. Eksploracja kanałów, jak na rasowe fajtłapy przystało, nie kończy się dobrze. Mario ląduje w Grzybowym Królestwie, zaś jego brat ma nieco mniej szczęścia. Uwięziony w Królestwie Koopa potrzebuje pomocy, zanim będzie za późno.
Dotychczasowe produkcje Illumination trzymały wysoki poziom, jeśli chodzi o warstwę wizualną. Światy przedstawione w Minionkach, Sing i Sekretnym życiu zwierzaków mimo swojej złożoności pozostają spójne i dopracowane. Nie inaczej dzieje się w przypadku Super Mario Bros. Królestwo, którym rządzi księżniczka Peach, tonie w kolorach i wzorach, jakby była wioską Smerfów na sterydach. Jego idylliczna słodycz kontrastuje z oazą Króla Koopy, despotycznego władcy mającego na podorędziu całą armię podporządkowanych żółwi. Tam kreska jest grubsza, ostrzejsza, jednoznacznie sygnalizująca, komu powinniśmy kibicować, a komu życzyć jak najgorzej. Na seansie warto zwrócić też uwagę na wygląd i motorykę samych bohaterów.
Rury i znaki zapytania
W tak umiejętnie nakreślonym uniwersum, nad którą reżyserską pieczę sprawował duet Aarona Horvatha i Michaela Jelenica, nie brakuje easter eggów dla miłośników Nintendo. W zasadzie można by zaryzykować stwierdzenie, że film jest jednym wielkim easter eggiem dla znawców rozmaitych wersji Super Mario Bros. Twórcy zapożyczają ze świata gier przede wszystkim takie elementy, które efektownie prezentują się na dużym ekranie. Jedna z najlepiej wyreżyserowanych scen ukazuje pojedynek Mario z Donkey Kongiem, gorylem o nadludzkiej sile, cwaniackim uśmieszku i niepohamowanej agresji. O wyścigowym Mario Kart przypomina widowiskowa przejażdżka po Tęczowej Drodze. Nihilistyczne komentarze świecącej na niebiesko Lumalee okazują się zgrabnymi przerywnikami wiodącej historii.
Tu i ówdzie pojawiają też drobne, choć nie mniej istotne detale. Aby zwiększyć swoją siłę, hydraulik uderza w sześciany z podświetlonym znakiem zapytania. To, co przyniesie mu los, pozostaje zagadką – albo momentalnie urośnie, albo stanie się tak mały, że zmieści się w dłoni przeciwnika. W ostateczności w udziale przypadnie mu kostium kota. Do kolejnych uniwersów dostaje się przez zielone rury, czemu stale towarzyszy charakterystyczny odgłos zdigitalizowanego wessania. Znanych dźwięków usłyszymy zresztą znacznie więcej. Lejtmotywem soundtracku skomponowanego przez Briana Tylera (Szybcy i wściekli 10, Bajecznie bogaci Azjaci, Iron Man 3) jest słynny jingiel autorstwa Kojiego Kondo. Piszę to i jego melodia sama zaczyna chodzić mi po głowie.
Pójście na łatwiznę
Światu Super Mario Bros. Film blisko przez to do wielkiej planszy w grze platformowej, co zupełnie nie dziwi. Problem w tym, że to samo można powiedzieć o samym scenariuszu. Jego autor, Matthew Fogel, szybko porzuca nowojorską odnogę historii bohaterów i skupia się na jednym nadrzędnym celu – uwolnieniu Luigiego. Od Mario i sprzyjającej mu księżniczce Peach to zadanie będzie wymagało wielu treningów, poświęceń i kompromisów. Pierwszą, całkiem subtelną zapowiedzią tej podróży zmieniającej życie hydraulików, nieprzypadkowo okazuje się egzemplarz Odysei na półce w ich amerykańskim domu.
Szkoda, że wątki, które mogłyby wpleść do tej całkiem linearnej i schematycznej opowieści nieco wigoru, potraktowano – pozostańmy jeszcze przez chwilę w świecie gamingu – jak checkpointy. Ważne, żeby w ogóle się pojawiły. W końcu jak opowiadać o Grzybowym Królestwie bez wprowadzania postaci Toada albo stałego przypominania, że Król Koopa bez wzajemności podkochuje się w swojej rywalce? Brakuje tu jednak rozwinięcia, które nie sprowadzałoby puenty do prostej konstatacji o sile współpracy i wierze w siebie. Fogel wielokrotnie idzie na łatwiznę. Gdy Mario przygotowuje się do stawienia czoła wyzwaniom, w tle rozbrzmiewa – a jakżeby inaczej – Holding Out for a Hero Bonnie Tyler. Od początku czujemy też w kościach, jaki finał przygotowali dla nas twórcy. Zupełnie nie oczekiwałem od Super Mario Bros. Film piętrowej fabuły z wodzącymi za nos plot twistami, ale przykłady innych adaptacji (LEGO® Przygoda!) pokazały, że love letters do znanych franczyz mogą nieść nieoczywiste przesłanie.
Odcinanie kuponów
Pułapką filmu z 1993 roku była efekciarska dezynwoltura. Głowy Jankel i Mortona najwyraźniej puchły od pomysłów. Twórcy nie zdecydowali się na żaden z nich, tylko próbowali złapać kilka srok za ogon. W rezultacie nie dostali ani gołębia na dachu, ani wróbla w garści, za to powstał realizacyjny miszmasz. W kontrze do tego nowość od Horvatha i Jelenica jest za to aż nadto dopieszczona. Cieszy oko i uderzy w czułe struny pokoleń wychowanych na platformówce, przy czym nie niesie za sobą wiele dodatkowej wartości. Chwilami niebezpiecznie zaczyna się przez to zbliżać do showreela animatorów z Illumination i samej franczyzy Nintendo. Ekranowy easter egg jest wymuskany i bogato zdobiony jak jajko Fabergé, ale ostatecznie pozostaje wydmuszką. W odróżnieniu od pierwszej adaptacji Super Mario Bros. Film okaże się sukcesem finansowym, tyle że trudno oprzeć się wrażeniu, że to kolejny raz, gdy ktoś zarobi pieniądze na odcinaniu kuponów.