Jose Mourinho został zwolniony z Tottenhamu i – co jest chyba najgorszą informacją dla samego Portugalczyka – nikogo nie powinno to zaskoczyć. Kiedy 15 grudnia Tottenham wskoczył na czoło tabeli Premier League, portugalski menedżer miał swoje chwile chwały. Wydawało nam się, że wrócił do gry o duże stawki, ale czas pokazał, że tylko świetnie zablefował.
Patrząc na to, co w poniedziałek wydarzyło się na Tottenham Hotspur Stadium, można się zdziwić tylko jednym – że drużyna z północnego Londynu przed piątkowym remisem z Evertonem na Goodison Park, była o cztery punkty lepsza niż na tym samym etapie poprzednich rozgrywek. Wydawać by się zatem mogło, że dokonał się tam jakiś postęp, ale przecież nawet ktoś totalnie szalony nie określiłby tak siódmego miejsca i 24 punktów straty do lidera, Manchesteru City, a także praktycznie zaprzepaszczonych szans na pierwszą czwórkę 23 maja. Jedno jest pewne – choć to nie decyzja samego Mourinho, a jego przełożonych, to w swoim stylu Portugalczyk skradł czołówki portali w chwili, gdy cała Anglia żyje powstaniem Superligi. Myślę jednak, że nie o taką popularność zabiegał latami sam Jose.
UTRATA SZATNI
Odpadnięcie w katastrofalnym stylu z europejskich pucharów, uciekająca Top 4 w Premier League, coraz częściej pojawiające się głosy na temat rozpadu relacji z szatnią, na dodatek ten wywiad, jakiego udzielił ostatnio Paul Pogba. Francuz mówił o sposobie zarządzania ludźmi, stosowanym przez JM. Z jego wypowiedzi wynika, że jednego dnia możesz być zaufanym człowiekiem trenera, drugiego wypadasz z łask i w zasadzie nie wiesz, dlaczego tak się stało. To ostatnie trochę może dziwić, bo Mourinho akurat zawsze był bossem, który chronił piłkarzy. Powtarzał, że on jest piorunochronem, który ściąga na siebie wszystkie burze. Jednak pewnego dnia coś się zmieniło i myślę, że dla fanów Premier League tym krytycznym momentem była publiczna jazda z Lukiem Shawem, gdy pracował na Old Trafford.
Niedawna fraza, że „trener jest ten sam, tylko piłkarze inni”, mająca być dowodem na to, że on wciąż jest wspaniały, ale dysponuje kiepskim składem, była aż nadto oczywistym dolaniem oliwy do ognia.
Jakoś jesienią napisałem tekst, w którym starałem się udowodnić, że Mourinho to człowiek, któremu odjechał piłkarski świat. Ciągłe wyliczanie, ile zdobył trofeów, nie działało już na moją wyobraźnię, widziałem też, że nie wykorzystuje potencjału drużyny, jaką przez kilka lat budował Mauricio Pochettino. Jak to bywa w przypadku takich tez, chwilę później Tottenham wygrał kilka meczów, a ja zostałem ze swoją opinią w lesie. Okazało się jednak, że na parę tygodni wszyscy daliśmy się nabrać Jose. Parę meczów wygranych na farcie, przy dobrej defensywie i idealnej grze z kontry, dało Mourinho ponownie legitymację wiary we własną wielkość. Wyjątek stanowił rzecz jasna wspaniały występ na Old Trafford i rozniesienie United.
SŁABI PRZECIWKO MOCNYM
Sezon jest jednak długi, a kolejne miesiące wszystko zweryfikowały. Tottenham osuwał się w tabeli coraz niżej, aż wreszcie w miniony piątek właściwie wypisał się z walki o lokaty premiujące go grą w Lidze Mistrzów. Umówmy się – przy takim potencjale kadrowym bycie na tym etapie sezonu za plecami West Hamu United traktować należy jak klęskę Spurs.
Po ponad trzydziestu rozegranych kolejkach, a więc praktycznie na finiszu sezonu, widzimy Tottenham, który ujęty w liczbowe ramy wymyka się wszystkiemu, na co pracował od pięciu wcześniejszych kampanii, a co materializowało się w postaci finału Ligi Mistrzów.
Na jedenaście poprzednich sezonów Tottenham tylko raz miał mniej punktów w tym momencie rozgrywek. Ale wyznacznikiem pracy Mourinho stała się (nie)umiejętność grania przeciwko poważnym rywalom. W sezonie 2020-21 Tottenham 16 razy mierzył się z ekipami z górnej części tabeli. Uzbierał w tych spotkaniach 15 punktów. Ten zawód w ważnych próbach pogłębiał frustrację Daniela Levy’ego. Szef Tottenhamu inaczej widział przyszłość klubu, który niedawno przeniósł się na nowoczesny, luksusowy i bardzo drogi stadion.
A COŚ DOBREGO?
Czy na spalonej ziemi Mourinho pozostawił cokolwiek dobrego? Niezłą ofensywę, piątą w lidze, bardzo dobrą skuteczność, najwyższą w Premier League, mocne początki (choć fatalne końcówki meczów), dobrą grę, z takiej starej, angielskiej szkoły, głową. Świetną umiejętność bronienia się przed kornerami. Wspomnienie wygranej 6:1 na Old Trafford. 23 noce spędzone na szczycie ligi. Awans do finału Pucharu Ligi. I to by w zasadzie było na tyle.
Tottenham zagra do końca sezonu siedem meczów. W Premier League nie może już liczyć na zbyt wiele, ale wciąż ma prawo marzyć o włożeniu czegoś do pokrytej kurzem, pustej przez lata gabloty. Nawet jeśli pokona w finale League Cup Manchester City, Mourinho nie będzie mógł jednoznacznie zapisać trofeum na swoje konto. A wiemy, że dla Portugalczyka puchary są najważniejsze.
Klub z północnego Londynu przez cztery lata finiszował w Top 4. Wydawało się, że w Premier League stał się już tak mocną firmą, iż co roku to miejsce wśród najlepszych będzie oczywistością. Poprzedni sezon był porażką (6. miejsce), ten będzie dopełnieniem goryczy. Odpowiedzialność ponosi Mourinho i oczywiście sami piłkarze. Tym ostatnim często brakowało koncentracji w końcówkach spotkań. Futbol lubi gdybanie, ale na koniec z tego gdybania niewiele wynika i marne to pocieszenie, że sytuacja zespołu z Londynu wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby nie zgubionych 20 punktów w meczach, w których prowadzili. Ani żadne to usprawiedliwienie, że mają dużo spotkań w nogach, najwięcej z angielskich zespołów, obok United.
PORÓWNANIE Z POCHETTINO
Mecz Tottenhamu na Goodison Park, w miniony piątek, był 58. dla JM w roli menedżera w rozgrywkach Premier League. Ciekawie wygląda zestawienie jego osiągnięć na takiej przestrzeni czasowej w porównaniu do pierwszych 58 spotkań za kadencji Pochettino. Otóż Argentyńczyk wywalczył zaledwie kilka punktów więcej. Należy jednak pamiętać, że bez wątpienia musiał więcej zbudować. Bo taki Harry Kane nie był wtedy tym napastnikiem, którego oglądamy dzisiaj. Dlatego nie zawsze punkty powiedzą nam prawdę.
Mourinho poniósł w tym sezonie aż 10 ligowych porażek, co w trenerskiej karierze jeszcze mu się nie przytrafiło. I choć wciąż w Anglii jest tym szkoleniowcem, którego średnia zwycięskich meczów w Premier League jest niższa tylko od tej sir Alexa Fergusona, zaczynamy mieć coraz mocniej do czynienia z CV, niż z prawdziwymi umiejętnościami trenerskimi.
Z kontraktu, jaki podpisał z Tottenhamem na 3,5 roku zdołał wypełnić tylko kilkanaście miesięcy. Razem z nim wyleciał cały sztab szkoleniowy. Tak gwałtowna reakcja Levy’ego, jeszcze przed finałem Carabao Cup, świadczy o głębokiej frustracji na Tottenham Hotspur Stadium, o wielkim rozczarowaniu sezonem. W korporacyjnych oświadczeniach klub dziękuje Mourinho, ale przecież to oczywiste, że nie ma za co.
CZAS NAGLESMANNA?
Pytanie: kto za niego? Faworytem w tym wyścigu jest Julian Nagelsmann. Jasne stało się, że po oficjalnej informacji o odejściu Hansiego Flicka to właśnie on będzie kandydatem numer jeden do przejęcia Bayernu Monachium. Istotne znaczenie może mieć też ewentualne powstanie Superligi. Niemcy dobrze czują się we własnej bańce, nie potrzebują kolaboracji z możnymi. Znany felietonista Martin Samuel napisał w „Daily Mail”, że Thomas Tuchel, idąc do Chelsea, na pewno nie zakładał, że jego nowy pracodawca może za chwilę zostać wykluczony z Premier League. Wobec niepewności jutra Nagelsmann może wybrać Bayern – wielki klub w dobrze znanym sobie rewirze. No i poza wszystkim: gdzie dzisiaj w hieraarchiach piłki Tottenhamowi do monachijczyków? Choć sam Nagelsmann zarzeka się na razie, że nie ma żadnej oferty z Bawarii.
On otwiera listę. Są na niej Brendan Rodgers, Massimiliano Allegri, Steven Gerrard czy... Ledley King. Jest doświadczony Rafa Benitez, Nuno Espirito Santo z Wolverhampton, a nawet selekcjoner Gareth Southgate, co brzmi dość absurdalnie. Na razie treningi poprowadzi Ryan Mason, były pomocnik Tottenhamu, ten którego karierę zakończył uraz głowy. Nie wiadomo, czy klub będzie na gwałt szukał nowego menedżera już teraz, czy zaklepie go dopiero latem. W tej chwili chodziło raczej o otwarcie okna. Właściciele widzieli, że to po prostu nie ma sensu. Że ten związek nie ma żadnej przyszłości. Był pośpiech w zwolnieniu, nie ma raczej w szukaniu. Bo to i tak stracony sezon.
Tottenham po kilku tłustych, choć pozbawionych trofeów, latach znalazł się na poważnym zakręcie. Bez menedżera, w pandemicznej rzeczywistości, która nie pozwala zapełniać pięknego stadionu i klubowej kasy, niepewny czy zatrzyma ikonę, Harry’ego Kane’a. No i pod ostrzałem krytyki spowodowanej dołączeniem do projektu Superligi. Dobrze to zresztą podsumował Gary Lineker, pisząc na Twitterze: „Jose Mourinho to pierwszy z menedżerów Superligi, który stracił robotę”. Czekamy na dalsze łakome kąski. W angielskiej piłce jest pewne, że karuzela się nie zatrzymuje, jutro nikt już nie będzie sobie zaprzątał głowy Portugalczykiem. On wie o tym najlepiej sam – w końcu nic tak obficie nie zasiliło jego konta, jak zebrane przez lata kariery odprawy za zwolnienia.