Niespełna dziesięć lat temu byli w gronie najbogatszych klubów świata, dochodzili do półfinałów europejskich pucharów, a zawodników kupował od nich Real Madryt. Jednak karuzeli śmiechu w Hamburgerze SV nikt nie potrafi zatrzymać. Wielka firma na dobre utknęła w drugiej lidze.
Nie trzeba cofać się do początku lat 80. i wygranej w Pucharze Mistrzów albo do przestrzelonego cytatu Ulego Hoenessa o tym, że jedynym klubem, który mógłby w przyszłości zagrozić hegemonii Bayernu w Niemczech, jest HSV, by oddać wielkość tego klubu. Kto wychował się w czasach kadry Engela i galaktycznego Realu też ma prawo mieć poczucie, że w Hamburgu występuje poważna marka. Jeszcze przed chwilą grali tam piłkarze formatu Hueng-Min Sona, Hakana Calhanoglu, Jerome’a Boatenga czy Vincenta Kompany’ego. Ze Roberto i Ruud Van Nistelrooy wpadli tam poczarować tuż przed zakończeniem karier. Real Madryt bezpośrednio stamtąd wyciągał Rafaela Van der Vaarta, oni z kolei brali dyrektora sportowego prosto z Chelsea, a Bert Van Marwijk krótko po doprowadzeniu Holandii do wicemistrzostwa świata, przyjmował propozycję stamtąd. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. W drugiej wśród największych metropolii w Niemczech i w klubie z czołowej dwudziestki najbogatszych w Europie musiały przecież być wielkie nazwiska.
EUROPEJSKIE PODBOJE
Musiały też być europejskie sukcesy. O ile w Lidze Mistrzów akurat w pierwszej dekadzie XXI wieku niemieckie kluby radziły sobie średnio i oba udziały HSV zakończył na fazie grupowej, Puchar UEFA to były ich rozgrywki. W 2009 roku dotarli do półfinału, rok później już w Lidze Europy byli o krok od rozegrania meczu o trofeum na własnym stadionie. Ostatecznie ulegli jednak Fulham i musieli z trybun oglądać, jak Diego Simeone i jego spółka z Atletico Madryt sięgają na ich obiekcie po pierwsze wspólne trofeum. To także pokazywało pozycję miasta jako ważnego punktu na mapie europejskiej. Na półfinał z londyńczykami przyleciał do portowego miasta Hugh Grant. W Hamburgu się działo.
SPADEK NIE OCZYŚCIŁ
O tym, że druga dekada XXI wieku była dla Hamburga fatalna, napisano już w ostatnich latach wszystko. Wiadomo, że przestali być jedynym klubem, który występował w Bundeslidze przez wszystkie sezony jej istnienia. Wiadomo, że trzeba było wyłączyć słynny zegar odmierzający czas nieprzerwanie spędzony w najwyższej lidze. Wiadomo, że HSV zamiast europejskich potyczek, zaczęło się kojarzyć z ciągłą walką o utrzymanie. Niemniej wszystkie te historie traktowano jak podobne problemy wielkich klubów, które zeszły na złą drogę. O degradacjach River Plate Buenos Aires, Glasgow Rangers czy Juventusu też napisały wszystkie światowe media. Ale wszystkie doskonale wiedziały, że to stan absolutnie tymczasowy. I że trzeba się spieszyć z publikacją artykułów, bo zaraz wszystko wróci do normy.
CZWARTY ROK Z RZĘDU
W Hamburgu nie wróciło. Spadek nie dał oczyszczenia, tylko wyeksponował problemy. Po niedzielnej porażce z VfL Osnabrueck, kandydatem do spadku, który wcześniej nie wygrał od trzynastu kolejek, HSV straciło już matematyczne szanse na powrót do Bundesligi. To oznacza, że zostanie na jej zapleczu już na czwarty rok z rzędu. Co miało być krótkim i dziwnym widokiem, stało się normą. Hamburg przestał przynależeć do elity. Jego nieobecność przestaje powoli kogokolwiek dziwić. Po trzeciej z rzędu nieudanej próbie powrotu, w HSV sami doskonale czują, że coraz bardziej stają się normalnym II-ligowcem, a nie I-ligowcem grającym tymczasowo klasę niżej.
CENTRUM TOWARZYSKIE
Spadek Hamburga był historią o klubie, w którym życie toczyło się wokół wszystkiego, tylko nie futbolu. W mieście będącym siedzibą licznych wielkich ogólnokrajowych mediów trudno było o spokój. Nigdzie w Niemczech związki działaczy z dziennikarzami nie były tak bliskie. Nigdzie tak regularnie nie karmiono mediów pikantnymi detalami z wewnętrznego życia klubu. Volksparkstadion był od dekad kulturalnym centrum miasta, a przynależność do rady nadzorczej HSV stanowiła wyznacznik statusu wśród lokalnych celebrytów. Nigdzie też nie ma tak zaangażowanych w polityczne życie klubu oraz wpływowych grup kibicowskich. Stanowiło to zabójczą mieszankę, w której — jak na dworze królewskim — zawsze toczyły się jakieś intrygi i walki frakcji, a każdą najmniejszą zmianę wałkowano w mediach tygodniami. W tej atmosferze bardzo trudno było cokolwiek zbudować.
MYŚLAMI W EUROPIE
Wielkim problemem HSV było także to, że choć rok w rok grało o utrzymanie w Bundeslidze, ciągle samo w sobie nie widziało kandydata do spadku. Wszystkie działania podejmowane w Hamburgu służyły jak najszybszemu powrotowi na “należne miejsce”. Bardzo długo nie wpisywano w kontrakty nowych zawodników klauzul zabezpieczających przed spadkiem, bo nikt nie widział takiej konieczności. Wszelkie próby spokojnego i organicznego zbudowania czegoś były torpedowane jako brak ambicji. Nawet gdy na wielkie postaci zaczynało już brakować pieniędzy, zawsze trzeba je było jakoś zorganizować. Najczęściej przez pożyczki od lokalnego magnata Klausa-Michaela Kuehnego, który z każdym przelewem kupował sobie coraz większe wpływy. Rozhisteryzowana okolica łatwo wpadała w ekstazę po dwóch wygranych meczach, ładnym golu nowego nabytku lub płomiennej przemowie kolejnego trenera.
BŁĘDY DZIEJOWE
W ostatnich dziesięciu sezonach HSV miało ich już czternastu. I było naznaczone nieszczęściami w poszukiwaniach, odkąd w 2008 roku odrzuciło w procesie rekrutacji Juergena Kloppa, bo działaczom nie spodobały się jego podarte dżinsy, trzydniowy zarost oraz ksywka “Kloppo”. - Jestem trenerem piłkarskim. Jeśli przeszkadzają wam takie rzeczy, jesteście na niewłaściwych stanowiskach i byśmy się nie dogadali. Nie dzwońcie więcej — powiedział im trener pracujący wtedy w FSV Mainz, cytowany w książce “HSV. Der Abstieg” przez Daniela Jovanova i Tobiasa Eschera. Gdy Borussia sięgała z Kloppem po pierwsze mistrzostwo, średnia wieku jej drużyny wynosiła 23,4 lata. Hamburga w tym samym czasie 27,9 i była najwyższa w lidze. Dietmar Beiersdorfer, na którym ciążyło piętno odrzucenia Kloppa, w 2014 roku próbował naprawić ten błąd dziejowy i namówić na współpracę odchodzącego z Moguncji Thomasa Tuchela. Trzymał na niego miejsce przez cały sezon, negocjował umowy, które czekały już tylko na podpis. Nigdy nie zostały jednak sfinalizowane, bo Klopp nagle i niespodziewanie podał się w Dortmundzie do dymisji i Tuchelowi otworzyła się bardziej atrakcyjna posada. Można zadawać sobie pytanie, jak potoczyłaby się historia klubu, gdyby zdołał zatrudnić któregoś z nich. Ale bardziej zasadne byłoby pytanie, jak potoczyłyby się losy tych trenerów, gdyby trafili do tak chaotycznego klubu, jak HSV, a nie do poukładanego Dortmundu.
FAŁSZYWI MESJASZE
Prawdziwych Mesjaszy Hamburg się więc nie doczekał, za to regularnie oddawał hołdy fałszywym. Nawet spadek, który teoretycznie powinien przynieść moment otrzeźwienia, odbył się według tego samego schematu. Zauroczeni świeżością, jaką przyniósł Christian Titz, zatrudniony tuż przed degradacją były trener młodzieży, powierzyli mu budowę drużyny na 2. Bundesligę, pokładając w nim wszelkie nadzieje i spełniając wszystkie jego prośby. O pracującym nad nim dyrektorze sportowym Ralfie Beckerze już od pierwszych dni było można w mediach przeczytać, że był dla klubu czwartym wyborem. A mający żądzę władzy prezes Bernd Hoffmann próbował maczać palce we wszystkich decyzjach. To sprawiło, że sezon, w którym HSV miał być Bayernem Monachium Bundesligi, zakończył się klęską. Na wielkiego rywala z największym budżetem wszyscy mobilizowali się podwójnie i pokazali mu, jak trudno jest udźwignąć taką rolę. Hamburg skończył na czwartym miejscu, a cały zarząd został wyrzucony.
MENTALNA ROZSYPKA
Drugą próbę powrotu do Bundesligi podjęto z trenerem, który nie miał problemu ze znalezieniem sobie pracy w najwyższej lidze. O Dieterze Heckingu mówiło się czasem ironicznie, że z każdym zespołem w Niemczech potrafiłby zająć siódme miejsce w Bundeslidze. Dla klubów z aspiracjami pucharowymi był to problem, ale dla II-ligowca znakomita rekomendacja. I on nie zdołał jednak doprowadzić sprawy do końca. Oba awanse zostały przegrane według tego samego schematu: dobra jesień, w której trakcie wydawało się, że nic nie może przeszkodzić Hamburgowi w awansie i katastrofalna wiosna, w której wszystko się waliło. Im bliżej było finiszu sezonu, tym bardziej zawodnicy zdawali rozsypywać się psychicznie na kawałki.
INNA PRÓBA
Upokorzone HSV przed rokiem chciało spróbować inaczej. Przestało ogłaszać, że awans to konieczność. Próbowało zdejmować presję z zespołu. Działacze zaznaczali, że chodzi im o to, by wreszcie coś zbudować. Klub jedno jednak mówił, a drugie robił, bo komunikaty, które wysyłał, pokazywały, że wciąż czują się hegemonem. Od ligowego rywala kupili trenera za pół miliona euro, do ataku ściągnęli 33-letnią II-ligową gwarancję bramek, bo Simon Terodde ma już na tym poziomie ponad 140 goli i po udanym początku znów zaczęli fruwać nad ziemią. Rok wcześniej w lidze mieli jeszcze VfB Stuttgart, klub o potężnych możliwościach. Teraz byli jedynym kogutem w kurniku. Nie można powiedzieć, by nic im się nie udało, bo wpuszczana przez trenera Daniela Thiounego młodzież spisywała się bardzo dobrze, tym mocniej utwierdzając otoczenie w poczuciu, że wszystko jest na dobrej drodze.
STAŁY SCHEMAT
Pod koniec stycznia HSV miało cztery punkty przewagi nad wiceliderem. Po 22. Kolejce nadal było liderem. Na siedem meczów przed startem sezonu wciąż było na miejscach premiowanych awansem. A jednak wszystko szło już wtedy zgodnie z przećwiczonym w poprzednich latach schematem. Zespół, który na półmetku nie miał sobie równych, w rundzie rewanżowej punktuje na poziomie jedenastego miejsca w lidze. Trenera już zwolnił, próbując ratować sezon 70-letnim Horstem Hrubeschem, który od 24 lat nie prowadził żadnego klubu. Zarząd, wraz z dyrektorem sportowym, ma się podać do dymisji w przerwie między sezonami. Awans, podobnie jak w poprzednich latach, będą świętować w mniejszych, ale spokojniejszych klubach. Najpierw powrót do ligi sprzątnęły im sprzed nosa Paderborn, Union Berlin i Arminia Bielefeld, teraz robią to m.in. Holstein Kilonia i Greuther Fuerth.
CORAZ MNIEJSI
Zadłużony na około 74 miliony euro klub, 25 milionów stracił w tym sezonie, grając bez kibiców. Już przed poprzednim sezonem musiał obniżyć budżet z 30 do 24 milionów euro. Teraz będą musieli zejść do dwudziestu. Schalke 04 w przyszłym sezonie będzie grać z dwukrotnie większym budżetem, a Terodde, najlepszy strzelec HSV, już podpisał w Gelsenkirchen kontrakt. Po spadku Werderu Brema i ewentualnie 1. FC Koeln w 2. Bundeslidze nagle znajdzie się więcej klubów uznających, że na zapleczu Bundesligi nie mają czego szukać. Biorąc pod uwagę, że Fortunę Duesseldorf, Hannover 96 czy Norymbergę też zawsze trzeba traktować jako kluby z pierwszoligowymi ambicjami, jest duże ryzyko, że powrót HSV do Bundesligi nie uda się także w przyszłym roku. Zwłaszcza że z każdym przegranym na finiszu awansem, zbiorowa trauma się umacnia.
DŁUŻSZY POBYT
Być może jednak obecność innych wielkich klubów w drugoligowym towarzystwie dobrze by HSV zrobiła. Wreszcie przestałoby być Bayernem tej ligi. Wreszcie wszyscy przestaliby się spinać akurat na mecze z nimi. Wreszcie przestałoby być zbyt duże, by spokojnie pracować. O ile jednak w momencie spadku wydawało się przesądzone, że Hamburg lada moment wróci do Bundesligi, po trzech latach starań coraz mocniej trzeba patrzeć w kierunku innych klubów, które do 2. Bundesligi miały spaść tylko tymczasowo: FC Kaiserslautern, który bije się o utrzymanie w trzeciej lidze, TSV 1860 Monachium, które próbuje się z niej wydostać, po tym, jak było już nawet w czwartej, czy VfL Bochum, który jest właśnie o krok od powrotu do elity. Za jedenastą próbą.
