Polski boks zdobył na igrzyskach olimpijskich aż 43 medale, jednak większość tych sukcesów to lata 50. i 60., kiedy nasza reprezentacja pod wodzą Feliksa „Papy” Stamma była absolutną pięściarską potęgą. Nazwiska mistrzów są nam doskonale znane – Jerzy Kulej, Marian Kasprzyk, Józef Grudzień czy Kazimierz Paździor to tylko kilka z nich. Mimo to gdyby zapytać o najlepszego polskiego pięściarza w historii, to wielu wskaże kogoś zupełnie innego.
Zbigniew Pietrzykowski, nazywany też „Dżentelmenem ringu” lub po prostu „Piskorzem”, ze względu na wybitną umiejętność unikania ciosów, był autorskim „wynalazkiem” Papy Stamma, który zresztą drugi z tych przydomków wymyślił. Bardzo szybko wziął go pod swoje skrzydła do kadry narodowej i zaczął wystawiać, kiedy ten był jeszcze nastolatkiem.
NIEPRZYJEMNY REWANŻ
Pierwszy poważny sukces to brązowy medal słynnych mistrzostw Europy w Warszawie w 1953 roku. To po nim Pietrzykowski dawał się powoli poznawać szerszej publiczności. Dwa lata później był już mistrzem Starego Kontynentu, ale przed igrzyskami olimpijskimi w Melbourne i tak najciekawszym wydarzeniem jego kariery był… Puchar Warszawy i to tylko dzięki jednej walce – z Laszlo Pappem.
Węgier to absolutna legenda boksu. Trzykrotny mistrz olimpijski, nazwany przez federację WBC najlepszym w historii pięściarzem w kategorii lekkośredniej. Przeszedł nawet na zawodowstwo i był tam niepokonany, ale sytuacja polityczna nie pozwoliła mu na wyjazd do Stanów Zjednoczonych i walkę z najlepszymi na świecie.
Tymczasem w Pucharze Warszawy Papp… został znokautowany przez Pietrzykowskiego, po raz pierwszy (i jedyny) w karierze. Był to ogromny szok, bo Polak miał wtedy raptem 22 lata, a przeciwko legendarnemu już Węgrowi wyglądał jak prawdziwy mistrz. Papp dwukrotnie leżał na deskach, by ostatecznie nie zostać dopuszczonym do dalszej walki.
Ówczesny „Przegląd Sportowy” relacjonował to niezwykle dokładnie, podsumowując, że ten pojedynek zapisze jedną z najbardziej interesujących kart w historii boksu amatorskiego. I tak też jest, bo gdyby nie legendarny Papp lecący na deski, nikt dzisiaj nawet nie pamiętałby o rozgrywanym w Hali Gwardii Pucharze Warszawy. Szczególnie że igrzyska były już za dwa miesiące.
Tam nakręcony Pietrzykowski bez problemu doszedł do półfinału, w którym czekał na niego… Papp. Doświadczony Węgier nie zwykł przegrywać dwóch walk z rzędu z tym samym przeciwnikiem, a w dodatku młody Pietrzykowski nie miał już możliwości skorzystania z tego samego elementu zaskoczenia, co w Warszawie. Papp wygrał na punkty i dzień później został po raz trzeci mistrzem olimpijskim. Pietrzykowski skończył z brązowym medalem, choć Stamm miał potem długo oskarżać siebie samego o złe założenia taktyczne, twierdząc, że „Piskorz” mógł wygrać to starcie z innymi podpowiedziami taktycznymi. Pietrzykowski był jednak młody, a jego pozycja w światowym boksie tylko rosła.
NASTOLETNIA LEGENDA
Przez kolejne kilka lat na Polaka nie było mocnych. Wygrał kolejne dwa europejskie czempionaty (1957, 1959) i na igrzyska do Rzymu w 1960 roku jechał jako jeden z faworytów. Wszystko wyglądało znakomicie i polski pięściarz trafił do finału, w którym czekał na niego młody, nastoletni jeszcze zawodnik ze Stanów Zjednoczonych.
Niektórzy żartobliwie nazywali go burmistrzem wioski olimpijskiej, bo był tak grzeczny, że podawał rękę każdemu, kto tylko do niego podszedł. Miejska legenda głosi, że tak bał się latać, że w samolocie do Rzymu siedział ze spadochronem na plecach. Mało kto wtedy myślał, że ten przemiły człowiek stanie się jedną z najbardziej kultowych postaci w historii sportu.
Cassius Clay, bo tak nazywał się ten młody pięściarz, stał się potem Muhammadem Alim, ale wszystko zaczęło się od tego właśnie pojedynku z Pietrzykowskim. Wynik? 5-0 w punktacji dla przyszłego mistrza świata wagi ciężkiej, choć przebieg pojedynku nie był tak jednostronny. Po latach eksperci dają pierwszą rundę Polakowi, drugą jako wyrównaną ze wskazaniem na Claya, a trzecią już bezsprzecznie dla Amerykanina. Sam Pietrzykowski zawsze powtarzał, że nie ma wątpliwości co do tej porażki, Ali był za szybki i za zdolny, co – mówiąc z perspektywy czasu – nie może nikogo dziwić. W dodatku w trzeciej rundzie wyglądał znacznie bardziej świeżo w porównaniu do całkowicie zmęczonego Polaka, na co sędziowie zawsze zwracali uwagę.
Ta walka sprawiła, że Pietrzykowski stał się postacią niemalże legendarną. W Stanach Zjednoczonych mogą nie wiedzieć, kim jest Kulej czy inni polscy mistrzowie, ale wiedzą, od kogo zaczęła się wielka kariera Alego. Brytyjskie BBC ściągnęło nawet po latach Polaka do Londynu, do programu „This is your life”, którego bohaterem w 1978 roku był Ali.
Amerykanin jest wyraźnie zaskoczony jego obecnością, mówi, że to niemożliwe, bo przecież „on jest za żelazną kurtyną”. Mimo to Pietrzykowski się pojawia, a Ali miał się na tyle z tego ucieszyć, że potem, mimo „żelaznej kurtyny”, namawiał organizatorów różnych imprez do zapraszania Polaka i nawet pomagał mu finansowo.
NIE TEN CZAS
Papp i Clay, będący później Alim – chyba nie ma trudniejszego zestawienia, jeśli chodzi o olimpijskich przeciwników w latach 50. i na początku 60. Pietrzykowski jednak nie zamierzał jeszcze kończyć kariery. Został mistrzem Europy w 1963 roku i jako 30-letni pięściarz pojechał na igrzyska do Tokio. Igrzyska, które w boksie były dla nas wybitne – to właśnie tam złote medale zdobywali Kulej, Kasprzyk i Grudzień. Pietrzykowski jechał tam po swój trzeci medal, tym razem ten z najcenniejszego kruszcu.
30 lat to w tamtym czasie było już jednak całkiem sporo jak na pięściarza, szczególnie takiego, który bazował na szybkości i zwinności. To nie był ten sam Pietrzykowski, co w walkach z Pappem i Clayem. Gdyby zamienić jego przeciwników na igrzyskach – mówilibyśmy o Polaku jako o mistrzu olimpijskim. Niestety dwie legendy przypadły mu akurat wtedy, kiedy sam był w najwyższej formie. W tokijskim półfinale trafił na radzieckiego zawodnika, Alieksieja Kiselowa, który wykorzystał fizyczny regres Pietrzykowskiego i pokonał go, dając kolejny brązowy medal. Na „Piskorza” mało kto wtedy w Polsce zwrócił uwagę, w końcu trzy złota wyżej wymienionych mistrzów świeciły znacznie bardziej.
Pietrzykowski wiedział, że w tym wieku pewnego poziomu już nie przeskoczy, więc zakończył karierę. Otrzymywał nawet propozycje przejścia na zawodowstwo, ale nie chciał opuszczać kraju i ostatecznie został trenerem.
Jest rekordzistą Polski, jeśli chodzi o liczbę tytułów mistrza kraju (11), czterokrotnym mistrzem Europy i trzykrotnym medalistą olimpijskim, choć – z różnych względów – nie było mu dane zdobyć złota. Łącznie stoczył 350 pojedynków, z których przegrał zaledwie 14. I mimo braku olimpijskiego złota to on, a nie np. Kulej, został wybrany najwybitniejszym polskim pięściarzem w historii w plebiscycie Polskiego Związku Bokserskiego.
W panteonie sław polskiego boksu wielkich nazwisk nie brakuje, nawet jeśli większość z nich przypomina tylko dawne czasy. Najważniejsze, żeby wśród tych „złotych” nazwisk nie zapomnieć o „Piskorzu”, który nawet bez mistrzostwa olimpijskiego przeżył karierę obfitującą w legendy, licząc również jego samego.