HISTORIE OLIMPIJSKIE #4. Szablista wszechczasów, „Gracz”, szpieg – życie Jerzego Pawłowskiego jako materiał na film akcji

Zobacz również:Przebić szklany sufit. Grzegorz Filipowski w historii z niedostępnego dzisiaj świata
Jerzy Pawłowski

Więcej medali olimpijskich dla Polski zdobyła tylko Irena Szewińska, a tyle samo ma Justyna Kowalczyk. Tych z mistrzostw świata po karierze sam nie był w stanie zliczyć, a mimo to sportowe osiągnięcia mogą nie być tym, co przy nazwisku Jerzego Pawłowskiego pojawi się jako najważniejsze. Dla wielu to wciąż przede wszystkim podwójny agent z kontrowersyjną, a w dodatku niezwykle niejasną przeszłością.

„Szczery”, „Paweł”, „Gracz”, „Papuga” – pseudonimów, które wiążą się z wywiadowczą przeszłością Pawłowskiego nie brakuje, w dodatku każdy łączy się z inną stroną i wydarzeniem zimnej wojny. On sam prawdopodobnie najchętniej chciałby być zapamiętany jako „szablista wszechczasów”, bo i taki oficjalny tytuł w jego biografii figuruje.

JAK WOŁODYJOWSKI

Pawłowski urodził się w przedwojennej Warszawie i dość szybko, przez zabawę, zaczęło ciągnąć go do sportu. Próbował różnych dyscyplin, m.in. boksu, biegów czy skoku o tyczce, który o mało co nie kosztował go poważnego uszczerbku na zdrowiu ze względu na uszkodzenie prowizorycznej tyczki. Właściwa dyscyplina znalazła go przypadkiem. Będąc nastolatkiem, młody Jurek – pośród gruzów Warszawy – znalazł autentyczną szablę. Nieco zardzewiałą i tępą, ale w zabawach to nie przeszkodziło. Szczególnie że był to czas, kiedy był niezwykle zafascynowany „Trylogią” Henryka Sienkiewicza. Skoro tak, to czemu nie spróbować szermierki? Pawłowski trafił do warszawskiej Legii, w której powiedział wprost – „chcę być jak pan Wołodyjowski”.

Gdyby ktokolwiek zastanawiał się, dlaczego z trzech możliwych szermierczych broni, to właśnie szabla była miłością Pawłowskiego – Sienkiewicz jest odpowiedzią. Start miał utrudniony, ponieważ podczas Powstania Warszawskiego dostał odłamkiem od materiału wybuchowego i w zasadzie przez całe życie nie widział na jedno oko. Okazało się jednak, że mimo to młody szermierz ma nie tylko chęci, ale i talent, bo pod opieką znanego trenera Janosa Keveya robił bardzo duże postępy.

Zaczął treningi w 1949 roku, mając 17 lat, a już trzy lata później pojechał na igrzyska do Helsinek. Rozwijał się niezwykle szybko, bo już w 1953 roku zdobył pierwszy, drużynowy medal mistrzostw świata. Rok później dorzucił srebrny, a na igrzyskach olimpijskich w Melbourne (1956) zaprezentował się światu jako nowy czołowy szablista globu, zostając dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim, indywidualnie i w drużynie.

PIERWSZY W HISTORII

W tamtym okresie polski sport dopiero odradzał się po wojnie, więc Pawłowski, który miał ogromny udział przy dwóch z dziewięciu medali naszej reprezentacji na australijskich igrzyskach, stał się ulubieńcem kibiców i – rzecz jasna – polityków. Władze PRL, podobnie jak ich radzieccy odpowiednicy, w sporcie upatrywali idealnej szansy na propagandę. W końcu ci najlepsi na świecie sportowcy są wychowani w duchu komunistycznym, a potem odnoszą sukcesy.

Kiedy więc rok później Pawłowski został pierwszym w historii kraju szermierczym mistrzem świata, był już absolutną gwiazdą. Bywał na salonach, zdobywał tytuł najpopularniejszego sportowca Polski w plebiscycie Przeglądu Sportowego, nazywano go wręcz „pupilkiem establishmentu”. W dodatku był zawodnikiem klubu wojskowego, a połączenie sportowca z żołnierzem było jednym z najlepszych, jakie można sobie było wyobrazić w komunistycznej Polsce.

BRAK INDYWIDUALNEGO BLASKU

Na plecach Pawłowskiego rozwijała się cała polska drużyna szablistów, która jako pierwsza potrafiła przełamać hegemonię niemalże niepokonanych dotychczas Węgrów. Aż cztery tytuły mistrzów świata (1959, 1961, 1962, 1963), dwa medale olimpijskie (srebro w Rzymie w 1960, brąz w Tokio w 1964) i inne sukcesy wzmacniały status Pawłowskiego w Polsce, jednak jemu wciąż brakowało indywidualnego blasku. Był już wicemistrzem olimpijskim i mistrzem świata, ale lata sukcesów drużyny nie zbiegały się z kolejnymi sukcesami na własny rachunek. Na wspomnianych igrzyskach nie udało mu się zdobyć kolejnego medalu, co po cichu uważał za osobistą porażkę, szczególnie że w Tokio przyćmił go florecista Egon Franke – pierwszy w historii Polski szermierczy mistrz olimpijski.

Na mistrzostwach świata zdobył brąz w 1959 i dwa srebra w 1962 i 1963, ale u kogoś, kto w młodym wieku osiągał już większe sukcesy, pozostawał lekki niedosyt. Czteroletni okres pomiędzy igrzyskami w Tokio a igrzyskami w Meksyku, miał być czasem, który to odmieni i przywróci blask coraz starszej gwieździe szermierczych planszy. Pawłowski zaczął dominować techniką i doświadczeniem, co przyniosło mu dwa indywidualne złota na MŚ w 1965 i 1966 oraz srebro w 1967.

O tym jak dominującym we wszelkich zawodach był szermierzem niech świadczy fakt, że już w 1967 roku międzynarodowa federacja szermiercza nazwała go oficjalnie „szablistą wszechczasów”. Pawłowski jednak wiedział, że w jego osobistym mniemaniu do tego tytułu jeszcze czegoś brakuje – złota olimpijskiego.

NAJLEPSZY

Igrzyska w Meksyku były dla Polski bardzo udane, a po latach możemy stwierdzić, że każdy z pięciu złotych medali zdobyła dla nas swoista legenda polskiego sportu. W tym gronie byli: trzykrotna ostatecznie mistrzyni olimpijska i najwybitniejsza sportsmenka w polskiej historii – Irena Szewińska, najwybitniejszy ciężarowiec i dwukrotny mistrz olimpijski Waldemar Baszanowski, dwukrotny mistrz olimpijski i jeden z najwybitniejszych pięściarzy Jerzy Kulej i dwukrotny mistrz olimpijski i wybitny strzelec Józef Zapędzki.

Piątym okazał się Pawłowski, który jako jedyny z tego grona ani wcześniej, ani później nie przywiózł już olimpijskiego złota, ale całokształt jego kariery i bez tego mistrzostwa rysował się na legendarny. Tymczasem w Meksyku nasz wybitny szermierz liczył na złoto nie tylko dlatego, że go jeszcze nie miał, ale też dlatego że mimo ostatnich sukcesów dziennikarze zdawali się powątpiewać w jego olimpijskie umiejętności. Miał niecałe 36 lat, przed igrzyskami został magistrem prawa i niektórzy wręcz sugerowali, że za bardzo skupił się na pracy magisterskiej, przez co ucierpiały jego treningi.

Turniej szermierczy był też w tamtych czasach nieco loteryjny i skomplikowany. Walczyło się w kilku fazach grupowych, potem w drabince, który kończyła się na ćwierćfinale. Zwycięzcy przechodzili do finału, a z przegranych we wcześniejszych rundach wyłaniano dwóch pozostałych uczestników. W dodatku walki były rozgrywane do pięciu trafień, co dziś, kiedy rywalizuje się do 15 punktów, wydaje się wręcz nierealne.

Pawłowski bez problemu przeszedł przez dwie fazy grupowe i drabinkę ćwierćfinałową, jakkolwiek skomplikowanie to nie brzmi. Finałem była sześcioosobowa faza grupowa, w której Polak dość szybko zaliczył porażkę z mistrzem olimpijskim z Tokio, Tiborem Pezsą. To właśnie on, razem z Pawłowskim i radzieckim szermierzem Markiem Rakitą, byli głównymi faworytami do złota. Porażka z faworytem często kończyła nadzieje na złoto, bo była duża szansa, że zwycięzca nie przegra już żadnego pojedynku. Tymczasem Pezsa kompletnie nie miał pomysłu na radzieckich szablistów, bo przegrał nie tylko z Rakitą, ale też z Władimirem Nazłymowem, co otwierało drugą szansę dla „szablisty wszechczasów”. Pawłowski ograł Nazłymowa, Rolando Rigoliego i… innego Polaka, Józefa Nowarę, po zaciętym pojedynku (5:4). To samo zrobił Rakita, który – nie licząc pojedynku z Pawłowskim – był niepokonany. Na szczęście przegrał z naszym szablistą, przez co obaj mieli bilans 4-1.

Nie liczyły się małe punkty, ani bezpośrednie starcia. Nie było też medali ex-aequo. Ten sam bilans równał się, po prostu, dogrywce. W niej Pawłowski najpierw prowadził 3:1, by po chwili na tablicy było już 4:3 dla Rakity. Kolejny złoty medal przejdzie koło nosa – tak odbierali to wszyscy oglądający. Polak wiedział jednak, że to być może jego ostatnia szansa. Z Rakitą walczył wielokrotnie, więc znali się doskonale i musiał go jakoś zaskoczyć. W tamtych czasach dużo częściej można było dostrzec klasyczne, niemal filmowe, długie wymiany, w których zawodnicy ścierali się ze sobą bronią, jednak żaden z nich nie zdobywał punktu.

Kiedy więc dwukrotnie Pawłowski wystrzelił do ataku od razu po komendzie, całe trybuny zadrżały. Oba te ataki okazały się celne i to on, w końcu, po niemal 20 latach trenowania dyscypliny, został mistrzem olimpijskim i na zawsze wpisał się w szermierczy kanon jako jeszcze bardziej umocniony „szablista wszechczasów”. Od tego momentu minęło ponad 50 lat, jednak wciąż jest uznawany za absolutny i historyczny top w tym rodzaju broni. Fakt, że mówimy tu o Polaku, miał niezwykłe znaczenie, bo absolutnymi dominatorami szabli (i nie tylko) byli Węgrzy. Kiedy w 1957 roku Pawłowski zostawał mistrzem świata, Francuzi (mistrzostwa były w Paryżu) nie mieli nawet przygotowanego polskiego hymnu, więc legenda głosi, że cała polska kadra zaśpiewała go a cappella. Kiedy polska drużyna, z Pawłowskim na czele, pokonywała Węgrów na MŚ, było to nie lada osiągnięcie, jednak na igrzyskach wciąż był to mur nie do przebicia. Dowód? Pawłowski został pierwszym niewęgierskim mistrzem olimpijskim w szabli od… 1920 roku.

JAK KAMIEŃ W WODĘ

Jeśli w latach 50. Pawłowski był wielką gwiazdą, to co dopiero powiedzieć o tym, co działo się po kolejnych złotach, w tym olimpijskim. Jeździł Mercedesem 300, do jakiego dostęp mieli tylko najwyżsi rangą politycy, mieszkał w pięciopokojowym mieszkaniu opływającym w luksusy i regularnie pojawiał się w telewizji. Dzięki niemu szermierka była jedną z najpopularniejszych dyscyplin kraju, a sam w 1970 roku został prezesem Polskiego Związku Szermierczego, wciąż będąc przecież aktywnym zawodnikiem.

W 1972 roku pojechał na swoje szóste igrzyska do Monachium. Medalu nie przywiózł, jednak nikt w historii polskiego olimpizmu nie miał większej liczby startów. Co ciekawe, Pawłowski planował też start w kolejnych – Montreal uczyniłby go absolutnym rekordzistą pod tym względem.

To się jednak nie udało. Koledzy mówili, że już na igrzyskach w Monachium Pawłowski wydawał się niespokojny i ciągle poddenerwowany, a oni sami nie wiedzieli o co chodzi. Potem ta sytuacja narastała, mimo przygotowań do Montrealu. Został wybrany najlepszym sportowcem XXX-lecia PRL w 1975 roku, a potem… zniknął. Po Warszawie rozeszły się plotki, że legendarny Pawłowski przepadł jak kamień w wodę.

GRACZ

Okazało się, że wszystko to przez polski kontrwywiad, który od kilku lat tropił Pawłowskiego w akcji o kryptonimie „Gracz”. Nazwa wzięła się m.in. stąd, że szermierz był zawziętym pokerzystą. Polskie służby – mimo iż wiedziały, kogo tropią – starały się wszystko starannie ukryć, dlatego też zdobywał kolejne tytuły i zasługi, choć sam przewidywał już od Monachium, że polscy agenci są coraz bliżej. Został złapany i oskarżony o zdradę narodu, choć by dowiedzieć się dlaczego, trzeba cofnąć się dokładnie o 25 lat.

18-letni Pawłowski był nie tylko utalentowanym szermierzem, ale też idealnym celem do werbunku dla służb. Jego kariera za chwilę miała się rozwinąć, co oznaczało, że będzie podróżował po całym świecie, a co więcej – polski wywiad miał na niego „haka”. Jego dziadek był członkiem Legii Cudzoziemskiej, jego ojciec żołnierzem Armii Krajowej, a i on sam miał jako 12-latek pomagać przy Powstaniu Warszawskim. Sprawa była prosta. Namierzono ojca, a młodemu Jurkowi powiedziano: „Współpracujesz albo ojciec dostaje kulkę w łeb”.

Zgodził się, w obawie o rodzinę. Otrzymał pseudonim „Szczery” i miał donosić między innymi na swoich kolegów z reprezentacji i raportować to, co obserwuje w ich zachowaniu na wszelkiego rodzaju wyjazdach. Sam Pawłowski wspominał po latach, że robiąc to z przymusu starał się jednocześnie przekazywać na tyle dużo informacji, by agenci byli zadowoleni, a jednocześnie na tyle mało, by kolegom nie zaszkodzić. Faktycznie, żaden z polskich reprezentantów nie został aresztowany ani wykluczony z kadry przez działanie Pawłowskiego, więc możliwe (choć wszystko w jego niejasnej historii jest tylko „możliwe”), że tak właśnie było.

PAWEŁ

Przekonanie najwyższych władz PRL o współpracy Pawłowskiego sprawia, że wszystkie jego luksusy i status komunistycznej gwiazdy nieco nam się rozjaśnia. Wtedy jednak nikt w Polsce nie wiedział o tym, że „Szczery” od samego początku planował się nieco na służbach zrewanżować. Już w latach 50. szukał kontaktu z Amerykanami i krok po kroku nawiązywał współpracę, stając się podwójnym agentem. Oficjalnie „Paweł”, bo taki jest jego amerykański pseudonim, współpracował z CIA od 1964 roku. Amerykańscy agenci znali kalendarz jego startów i spotykali się z nim na niemal każdych zawodach nieodbywających się za żelazną kurtyną, również po zwycięskich bojach na igrzyskach w Meksyku.

O ile nie ma informacji, czy pracując dla komunistycznego wywiadu Pawłowski cokolwiek poważnego „zdziałał”, o tyle wiadomo, że pracując w szeregach CIA zdemaskował kilku agentów KGB w amerykańskich strukturach, w tym dyrektora finansowego CIA, mającego i przekazującego komunistom dostęp do wszystkich spraw finansowych. To również Amerykanie mieli polecić mu wstąpienie dla niepoznaki w struktury PZPR, choć nie było to takie łatwe, bo jako człowiek jeżdżący po świecie i będący z patriotycznej rodziny powiązanej z Armią Krajową, nie chciano dać mu partyjnej legitymacji.

Pomógł sport, bo po jednym z sukcesów spotkał się z Władysławem Gomułką, który zdziwił się słysząc, że tak wybitny sportowiec i wojskowy nie jest „towarzyszem”. Mimo przeciwskazań nakazał to szybko zmienić, a Pawłowski uzyskał dostęp do wewnętrznych spraw PZPR. Wstąpił też do Wojskowej Akademii Politycznej, do której dostęp dały mu studia prawnicze. Amerykanie wciąż utajniają akta ze współpracy z „Pawłem”, więc dowiedzenie się czegoś poza wyżej wymienionymi informacjami graniczy z cudem.

Wiadomo natomiast, że były to sprawy na tyle poważne, że przed karą śmierci uchroniło go tylko przyznanie się do winy po zatrzymaniu przez polskie służby. Został skazany na 25 lat więzienia, 10 lat utraty praw publicznych, pozbawienie majątku i wymazanie z historii polskiego sportu. W peerelowskich kronikach przeczytamy, że Polak zdobył złoto igrzysk olimpijskich w szabli, ale jaki to był Polak – już się nie dowiemy. Tak jest zresztą we wszystkich informacjach z tamtego czasu, a komunistom udało się zmienić jego wizerunek „z bohatera do zera” na tyle skutecznie, że do dziś jest on dla wielu nieznanym sportowcem (mimo bycia na drugim miejscu w historii Polski pod względem medali olimpijskich). Pawłowski był dla wielu po prostu zdrajcą kraju, bo taką łatkę mu przypięto, mimo tego że wszyscy z jego otoczenia wspominają, że jedyne czego chciał w swojej współpracy, to „ustawić rodzinę i dowalić komunistom”.

TOWAR EKSPORTOWY

Szermierz trafił do jednego z najgorszych bloków więzienia na Rakowieckiej w Warszawie. Pośród kryminalistów często musiał walczyć o swoje, a żeby go złamać psychicznie, wsadzano go nawet do celi z chorymi psychicznie. Jedną z takich osób był więzień, którzy notorycznie rozbierał się do naga i stojąc pod ścianą „rozmawiał przez telefon” z babcią. Pawłowski, będący na skraju wyczerpania psychicznego, miał któregoś dnia podejść do niego i powiedzieć: „czekam na ważny telefon z CIA, a ty blokujesz linię”. Problem ustąpił.

Jako reprezentant Polski wielokrotnie był najlepszym towarem eksportowym, jaki mogliśmy wysłać na zagraniczne zawody i okazało się, że ma to rację bytu również w więzieniu. Na początku lat 80. do amerykańskiego więzienia trafił komunistyczny superszpieg Marian Zacharski, którego polski rząd jak najszybciej chciał mieć u siebie z powrotem. Jednym z najmocniejszych nazwisk, których można było użyć w wymianie, był Pawłowski.

W więzieniu przesiedział nieco ponad 10 lat, po czym w 1985 roku wraz z kilkoma innymi więźniami został wywieziony do Niemiec Wschodnich, na most w Poczdamie, gdzie doszło do wymiany. Pawłowski po latach wspominał, że do końca czekał, aż na moście padną strzały i tyle będzie z wymiany, jednak do tego nie doszło, a on sam odmówił przejścia na amerykańską stronę. Stwierdził, że jego miejscem jest Polska, a jeśli ktokolwiek ma kraj opuszczać, to komuniści. Zaryzykował –tak, jak robił to zawsze. Niezależnie od tego, czy na planszy, czy w agenturze, czy przy stole pokerowym.

ARTYSTA MALARZ

Pawłowski faktycznie wrócił. Co więcej, wrócił też do szermierki. Mając grubo ponad 50 lat, wystartował w mistrzostwach Polski i przegrał dopiero w półfinale z Januszem Olechem, późniejszym medalistą olimpijskim. Wszyscy obserwatorzy zgodnie stwierdzili – ta gracja, technika, różne sposoby na rozpoczęcie ataku (ponoć Pawłowski miał ich aż osiem) – nigdzie nie zniknęły. Stracił tylko czyste atrybuty fizyczne. Była więc szansa, że jeszcze kilka takich występów i Pawłowski mógłby wyjechać na zawody międzynarodowe.

Widząc, co się dzieje, rząd komunistyczny zabronił mu dalszych startów zawodowych. Pawłowski został malarzem, a później bioenergoterapeutą. Żyjąc w wolnej Polsce miał nieco żalu do władz, że nie próbują go zrehabilitować w oczach społeczeństwa, przez co do dziś jest nieco zapomnianym sportowcem w stosunku do swoich osiągnięć. Był bohaterem spektaklu Teatru Telewizji pod tytułem „Kryptonim Gracz”, a w jego postać wcielił się Zbigniew Zamachowski, jednak ta historia zasługuje na więcej, może nawet na Hollywood, które zresztą wstępne zakusy pod taką możliwość robiło. A jeśli powstanie o nim polski film, to nie ma innego wyjścia i zagrać muszą go Stefan albo Józef Pawłowscy. Znani już dziś aktorzy, którzy paradoksalnie zagrali synów innego znanego szpiega, Ryszarda Kuklińskiego, w filmie „Jack Strong”, są bowiem wnukami Pawłowskiego.

Jerzy Pawłowski ma pięć medali olimpijskich i osiemnaście medali mistrzostw świata oraz jest jednym z najwybitniejszych szermierzy w historii. Niezależnie od tego, pod jakim akurat pseudonimem o nim mówimy, jest postacią, o której nie warto zapominać.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.