Zbliżają się Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Im bliżej samych zawodów, tym więcej będziemy słyszeć o na co dzień mniej popularnych dyscyplinach. W Polsce jedną z nich na pewno będzie short track, bowiem Natalia Maliszewska jest jedną z niewielu polskich nadziei medalowych. O samej dyscyplinie często usłyszymy, że jest loteryjna, a nie ma na to lepszego przykładu niż Steven Bradbury – jeden z najbardziej niezwykłych mistrzów w historii igrzysk.
Australia nie jest znana jako potentat zimowych igrzysk olimpijskich i trudno się temu dziwić, bo w warunkach, jakie panują na większości kontynentu, sporty zimowe nie są czymś naturalnym. Kiedy Steven Bradbury zaczynał jeździć na łyżwach, Australia miała w swojej historii… zero zimowych medali olimpijskich.
WALCZYĆ Z NAJLEPSZYMI
Bradbury’emu to jednak nie przeszkadzało, a świat short tracku szybko poznał charakterystycznego Australijczyka z długimi włosami. Co ciekawe, Australia nie miała wybitnych zimowych sportowców, ale na początku kariery Stevena miała naprawdę dobrą short trackową sztafetę. W 1991 roku panowie – z 18-letnim Bradburym w rezerwie – zdobyli mistrzostwo świata i na igrzyska w Albertville jechali jako nadzieja na pierwszy w historii olimpijski medal dla swojego kraju. Skończyło się to fiaskiem, a konkretniej – upadkiem w półfinale.
Na szczęście dla Australijczyków kolejne igrzyska odbywały się tylko dwa lata później, bo był to akurat moment zmiany w olimpijskim kalendarzu. Do Lillehammer jechali już z Bradburym jako liderem wciąż bardzo dobrej drużyny, która rok wcześniej z mistrzostw świata przywiozła brąz. Sam Steven był też coraz lepszym łyżwiarzem w konkurencjach indywidualnych i do Norwegii leciał mając swoje osobiste nadzieje. Jednak zarówno na 500, jak i 1000 metrów, kończył upadając w półfinałach.
W sztafecie taktyka była prosta – nie powtórzyć sytuacji z Albertville. Australijczycy doszli do finału, w którym z kolei upadli Kanadyjczycy. To oznaczało, że w wyścigu pozostawała trójka: Włosi, Amerykanie i Steven Bradbury z kolegami. W końcówce doszło do walki z Amerykanami o srebrny medal, ale umówiona taktyka musiała mieć miejsce. Australijczycy, a konkretniej Richard Nizielski, nieco odpuścili – medal liczył się znacznie bardziej od jego koloru. A jak bardzo to już doskonale wiemy – brąz sztafety był pierwszym w historii medalem olimpijskim dla Australii.
CZŁOWIEK-PECH
W planach Bradbury’ego był rozwój w startach indywidualnych, ale życie szybko te plany zweryfikowało. Na jednym z Pucharów Świata jeszcze w sezonie olimpijskim miał wypadek zdecydowanie inny niż wszystkie, choć w pierwszej chwili wyglądało to na wypadek jakich wiele w short tracku.
Widujemy takie na każdych zawodach, często w większych ilościach. Sprawa nabrała jednak dramatycznego przebiegu, kiedy wszyscy będący na hali zobaczyli na lodzie krew. A jeśli duża plama krwi jest na lodzie dosłownie sekundy po upadku, to wszyscy wiedzą, że sprawa jest poważna. Jeden z rywali Bradbury’ego przejechał mu łyżwą po udzie do tego stopnia, że o mało nie przeciął go na wylot. Australijczyk stracił cztery (!) litry krwi, wszystkie mięśnie uda zostały poprzecinane, a on sam ledwo uszedł z życiem. Sam wspominał potem, że jedyne o czym myślał, to żeby nie stracić przytomności. Nie stracił, jednak przez trzy tygodnie nie mógł się ruszyć. Potrzebował 111 szwów na nodze, która do sprawności dochodziła przez półtora roku. Mało kto myślał, że Bradbury będzie w stanie wrócić do sportu.
Wrócił i to na tyle dobrze, że w trakcie igrzysk w Nagano (1998) był wymieniany w szerokim gronie kandydatów do medali. Ponownie miał jednak problemy przez kolizje rywali i tym razem ani na 500, ani na 1000 metrów nie wszedł do ćwierćfinału.
Plan zakładał, że Bradbury wróci na jeszcze jedne igrzyska, mimo tego że jego forma miała być już daleka od odpowiedniej – przede wszystkim ze względu na wiek i przeszłe problemy zdrowotne. A sytuacja stała się jeszcze gorsza, kiedy w 2000 roku na treningu doszło do kolejnego wypadku. Próbując przeskoczyć przez upadającego kolegę, Bradbury potknął się i poleciał głową prosto na bandy. Złamał dwa kręgi w kręgosłupie, spędził półtora miesiąca w ortezie na całe ciało od pasa w górę, a z operacji wyszedł z czterema śrubami w czaszce i masą żelastwa w plecach i klatce piersiowej. Na usta ciśnie się pytanie, jakim cudem Bradbury jeszcze żyje?
Tymczasem Australijczyk nie tylko żył, ale i leżąc w szpitalu zaczął rozmyślać o powrocie na lód. Lekarze, rzecz jasna, stanowczo mu tego zabronili. Mówiąc szczerze, to powinien mu tego zabronić każdy, a i sam Bradbury – patrząc racjonalnie – powinien pomyśleć o zmianie zawodu. Bo o ile łyżwiarstwo jest kontuzjogenną dyscypliną, o tyle jego historie przebijały wszystko. A w połączeniu z wynikami na najważniejszych imprezach pokazywały, że jest niezwykłym pechowcem.
SZCZĘŚCIE ZABIERA, SZCZĘŚCIE DAJE
On jednak nie miał żadnych wątpliwości. Celem było godne zakończenie olimpijskiej kariery na igrzyskach w Salt Lake City. Cudem był sam jego powrót na lód, szczególnie że między niezwykle poważnym wypadkiem a zawodami były tylko dwa lata przerwy. Gdyby Bradbury wrócił na amerykańskie igrzyska, pojechał przyzwoicie we wszystkich konkurencjach, po czym zakończył karierę, to już byłaby historia na film. Szóste miejsce w sztafecie, dziesiąte. na 1500 metrów i czternaste na najkrótszym z dystansów – solidne zakończenie kariery dobrego zawodnika. Pozostawał jednak jeszcze wyścig na 1000 metrów.
Bradbury wygrał swój bieg eliminacyjny, jednak w ćwierćfinale, z którego awansowało dwóch zawodników, trafił na dwóch mistrzów olimpijskich z tych igrzysk – Marca Gagnona (500 m) i Apolo Antona Ohno (1500 m). Gagnon był w dodatku aktualnym mistrzem świata na kilometr. Zgodnie z oczekiwaniami, Australijczyk dojechał trzeci, jednak Gagnon został zdyskwalifikowany za spowodowanie upadku innego z rywali.
Taktyka na półfinał była prosta. Po tylu latach wypadków i problemów zdrowotnych, Bradbury był w znacznie gorszej dyspozycji od rywali. Jedyne, co pozostało, to trzymać się z tyłu i liczyć na cud. I być może pierwszy raz w karierze – szczęście zaczęło dopisywać Australijczykowi. Na ostatnim okrążeniu upadło aż trzech rywali – jeden na pierwszym i dwóch na drugim zakręcie. Bradbury wjechał na metę drugi za Japończykiem Satoru Terao, który potem został zdyskwalifikowany. Awansował do finału, co już było najlepszym indywidualnym występem w historii Australii.
W walce o medale było pięciu łyżwiarzy. Bradbury mówił potem, że po cichu liczył na powtórkę z półfinału i że choć dwóch rywali przewróci się będąc pod presją, co da mu wymarzony krążek. Wyścig jednak trwał, a przeciwnicy nie popełniali błędów. Aż do ostatniego zakrętu…
Trzymający się daleko z tyłu Bradbury obserwował, jak w ostatniej chwili wywracają się… wszyscy. Absolutnie wszyscy. Nawet w short tracku, w którym kolizje są codziennością, nie zdarza się to zbyt często. Australijczykowi nie pozostało nic innego jak wjechać na metę po złoto. Nawet po weryfikacji sędziów i oficjalnych rezultatach, Bradbury nie mógł w to uwierzyć. Całe lata nieszczęść zostały mu oddane w tej jednej konkurencji.
Australijczyk zakończył karierę zaraz po igrzyskach. Z marszu stał się medialną gwiazdą pokroju innych charakterystycznych postaci zimowego święta sportu – takich jak Eddie „The Eagle” Edwards czy jamajska czwórka bobslejowa. Z tą różnicą, że on był mistrzem olimpijskim. Wielu próbowało podać jego sukces w wątpliwość, na czele z amerykańskimi mediami (ich faworyt, Ohno, zdobył srebro doczołgując się na metę), jednak złota na szyi nikt nie mógł mu odebrać.
Było to pierwsze zimowe złoto w historii australijskiej reprezentacji olimpijskiej, a trzeci medal w ogóle, z czego dwa były zasługą Bradbury’ego (trzeci to Zali Steggall w narciarstwie alpejskim w Nagano). Steven z miejsca stał się bohaterem narodowym. Wywiady na całym świecie, udział w „Tańcu z Gwiazdami” czy programach survivalowych – łyżwiarz wszedł na zupełnie inny poziom popularności.
Od tego momentu minęło już prawie 20 lat. „Zrobienie Bradbury’ego” to teraz często używany zwrot w Australii, powstał nawet specjalny czasownik to określający. Sam zainteresowany jest mówcą motywacyjnym (przyznać trzeba, że ma w tej kwestii o czym opowiadać) i wciąż popularną postacią w mediach australijskich. Od jego zwycięstwa sport zimowy w Australii niezwykle się rozwinął. Od Salt Lake City Australijczycy zdobywają minimum dwa medale na każdych igrzyskach (a od Vancouver minimum trzy), głównie dzięki snowboardowi i narciarstwu dowolnemu.
Bradbury nie jest już samotny, bo oprócz niego Australijczycy mają aż czterech innych mistrzów olimpijskich i nadzieje na każdych kolejnych zawodach. Wszyscy jednak pamiętają od kogo to wszystko się zaczęło – zdolnego łyżwiarza, któremu szczęście naznaczyło całe życie.