Hokejowe kije idą w odstawkę. Kanada - kraj, który pokochał koszykówkę

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
GettyImages-1079381128-2.jpg
Fot. Anatoliy Cherkasov/NurPhoto via Getty Images

Chociaż hokej to narodowy sport Kanadyjczyków i symbol tego kraju na równi z klonowym liściem oraz syropem, to ma mocną konkurencję. Ulice Toronto i innych dużych miast przejmuje koszykówka.

Kanada i hokej to skojarzenie niemal nierozerwalne. Mało który kraj na świecie ma aż tak silny związek z daną dyscypliną sportu. W końcu hokej w dzisiejszym rozumieniu powstał właśnie tam. Udokumentowanie początki tego sportu sięgają XIX wieku i angielskich żołnierzy stacjonującym w Kanadzie. Pierwsze mecze hokeja na lodzie odbywały się w prowincji Ontario w 1855 roku właśnie pomiędzy nimi i rozgrywki zaczęły zyskiwać popularność. Dwadzieścia lat później, 3 marca 1875 roku, odbył się pierwszy oficjalny hokejowy mecz w Montrealu. Dwa lata później na uniwersytecie McGilla w tym mieście zebrano zasady sportu w oparciu o te z hokeja na trawie.

W 1893 roku dyscyplina była w Kanadzie już na tyle popularna, że gubernator generalny kraju lord Stanley ufundował The Dominion Hockey Challenge Cup. To na jego cześć trofeum za zdobycie mistrzostwa NHL znane jest pod nazwą Pucharu Stanleya.

Kanada do dziś jest bardziej "hokejowa" niż koszykarska, jednak od około dwudziestu lat proporcje się wyrównują. Wpływ ma na to kilka czynników. Po pierwsze ostatni kanadyjski mistrz NHL to Montreal Canadiens, którzy ligę wygrali w 1993 roku. Od tego czasu drużyny z tego kraju - a jest ich w lidze siedem spośród wszystkich 31 - w finale o Puchar Stanleya wystąpiły zaledwie pięć razy. W międzyczasie jednak do kraju zawitała inna wielka siła - NBA. Z półtorawieczną tradycją nie da się wygrać ot, tak. Ale zawodowa koszykówka zaczynała w połowie lat 90. na północ od granicy USA jako eksperyment. 25 lat później z całą pewnością można stwierdzić, że ten się udał.

OH, CANADA

Najlepsza koszykarska liga świata od końcówki lat 80. regularne się rozszerzała. W 1988 roku dołączyły do niej Miami Heat oraz Charlotte Hornets. Rok później w stawce znalazły się Orlando Magic i Minnesota Timberwolves. NBA marzyła jednak o wyjściu poza granice Stanów Zjednoczonych.

W przeszłości odbywały się w niej już spotkania z udziałem zespołów z Kanady. W sezonie 1946/47 - pierwszym w historii NBA - w lidze występowała drużyna Toronto Huskies. Przetrwała jednak tylko przez rok. Gdy więc w 1993 roku ogłaszano, że NBA powiększy się o kolejne dwa zespoły z Toronto oraz Vancouver oznaczało to powrót koszykówki za północną granicę USA po 48 latach. - Wierzyliśmy w sukces. Kanadyjczycy nie różnią się bardzo od Amerykanów i liczyliśmy na to, że pokochają NBA - opowiadał ówczesny komisarz ligi David Stern. - Sprawimy, że liga będzie z nas dumna - zapowiadał John Bitove, prezes spółki odpowiedzialnej za utworzenie drużyny w Toronto.

Pierwszym wyzwaniem było wybranie nazwy. Wśród jedenastu ostatecznych propozycji znalazły się takie jak Beavers, Dragons, Bobcats, Towers, Scorpions, Terriers, Tarantulas i Raptors. W Toronto wybrano tę ostatnią. W Vancouver wahano się pomiędzy trzema - Grizzlies, Mounties, nawiązującymi do Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, oraz Ravens. Stanęło na tej pierwszej. Obie dołączyły więc do NBA od rozgrywek 1995/96.

Pierwsze lata były jednak dla obu ekip bardzo chude. Liga zablokowała im możliwość wyboru w pierwszych pięciu numerach draftu oraz korzystania w pełni z limitu salary cap. Raptors zaczęli nieco lepiej, ale obie drużyny z trudem stawiały pierwsze kroki. Trafiali tam albo niechciany doświadczeni zawodnicy, albo debiutanci. Agenci koszykarzy wiedzieli, że mało kto chętnie przenosi się do Kanady.

- Gdy trafiałem do Raptors, nawet nie bardzo wiedziałem, gdzie leży Toronto. To był inny kraj, inna kultura i zwyczaje. Momentami było mi bardzo zimno i po raz pierwszy zetknąłem się z taką pogodą. Miałem wówczas 18 lat, a pełnoletniość w Kanadzie zaczyna się od 19. roku życia. Co miałem zrobić? Dla dzieciaka, który po liceum zarabia miliony i mieszka sam to było niesamowite doświadczenie. Koszykówka nie była wtedy u mnie na pierwszym miejscu - opowiadał pochodzący z Florydy Tracy McGrady, wybrany przez Raptors w drafcie w 1997 roku. Swój debiutancki sezon nazywał "piekłem" i mówił, że doskwierała mu samotność. - Zdarzało się, że spałem przez 20 godzin dziennie. Poza treningiem nie było co robić - wspominał.

EFEKT CARTERA

Niebawem w Toronto wszystko miało się jednak odmienić. Największy wpływ na wczesny boom NBA w Kanadzie miał pewien mierzący 198 centymetrów absolwent uczelni North Carolina. I wcale nie chodzi o Michaela Jordana.

Vince Carter trafił do Toronto Raptors w dniu draftu 1998 po wymianie z Golden State Warriors. W kanadyjskim klubie spotkał się ze swoim dalekim kuzynem McGradym, który dzięki niemu odżył, dlatego mimo obaw jego sponsorów, nie był przeciwny grze w Toronto. To była dla Raptors doskonała wiadomość. Drużyna desperacko potrzebowała magnesu dla kibiców. Mecze rozgrywano wówczas na dużym stadionie Sky Dome, na co dzień zajmowanym przez Blue Jays. Obiekt może pomieścić ponad 50 tysięcy ludzi, ale na spotkania NBA ograniczono pojemność o około połowę. Parkiet stawiano zresztą na środku boiska baseballowego na specjalnych platformach, część trybun była dostawiana, a reszta fanów wchodziła na "normalne" krzesełka, które były dużo dalej. W pierwszym sezonie robotę zrobił efekt świeżości. W rozgrywkach 95/96 na Raptors przychodziło jeszcze średnio nieznacznie ponad 23 tysiące widzów. W kolejnych ta liczba spadła do 18 tysięcy, a w sezonie 97/98 jeszcze bardziej - do niespełna 16,5 tysiąca.

Przyjście Cartera zaczęło odwracać ten trend. W ciągu pierwszych czterech pierwszych sezonów jego gry w Toronto średnia liczba fanów na meczach rosła. Rosła też liczba zwycięstw drużyny. W jego debiutanckim roku, w skróconych do 50 meczów przez lokaut rozgrywkach 98/99, Raptors wygrali 23 mecze (46%). Wcześniej ich najlepszy bilans wynosił 30-52 (36% zwycięstw). W sezonie 1999/2000 odnieśli już 45 zwycięstw i po raz pierwszy awansowali do playoffów. Rok później poprawili bilans do 47 wygranych i w playoffach wyeliminowali w I rundzie New York Knicks, wygrywając pierwszą w historii klubu serię. Z późniejszym finalistą NBA Philadelphia 76ers przegrali dopiero po siedmiu spotkaniach. Drużyna była na fali wznoszącej. To, co jednak udawało się w Toronto, w Vancouver zakończyło się fiaskiem. W 2001 roku Grizzlies przenieśli się do Memphis, a ich bilanse sezon po sezonie w Kanadzie prezentowały się następująco: 15-67, 14-68, 19-63, 8-42, 22-60, 23-59.

Przede wszystkim jednak Carter sprawił, że na Raptors zaczęto zwracać uwagę. Jego wizytówką stały się widowiskowe wsady. - Wiedziałeś, że jeśli przyjdziesz na mecz, zobaczysz coś wyjątkowego - wspomina Herbie Kuhn, spiker na meczach Raptors od początku ich istnienia. - Carter dbał o to, by pokazać jakieś spektakularne zagranie. Poszerzał swój repertuar wsadów. Z czasem zaczęliśmy go z Johnem Saundersem, moim partnerem za mikrofonem, nazywać "Vinsanity" i "Half-Man / Half-Amazing" - wspomina Leo Rautins, radiowy komentator Raptors od 1995 roku.

KONKURS, KTÓRY WSZYSTKO ZMIENIŁ

Carter - jak często mawiają Amerykanie - umieścił Toronto na mapie NBA. Wcześniej klub kojarzył się z przegrywaniem, za dużą i pustą halą oraz koszulkami z fioletowym dinozaurem. Teraz była to rozwijająca się drużyna z zawodnikiem, który notował średnie powyżej 25 punktów na mecz i robił najbardziej efektowne wsady w lidze. I nawet koszulki zaczęły się podobać, choć wcześniej rywale drwili sobie, że przedstawiają dinozaura Barneya, znanego z dziecięcych kreskówek.

Prawdziwy przełom nastąpił jednak w 2000 roku, kiedy Carter wziął udział w Konkursie Wsadów NBA. Jego występ w tamtej edycji do dziś jest najbardziej pamiętny, choć w przeszłości wspaniałe loty pokazywali Michael Jordan, Dominique Wilkins czy Spud Webb.

- Występ w takim konkursie był po wejściu do NBA moim kolejnym marzeniem. Czułem ogromny skok adrenaliny i rosnącą ekscytację - wspominał Carter. Przed zawodami przekonywał, że przyjechał je wygrać i choć narzucił na siebie presję, sprostał jej w niesamowity sposób. Praktycznie każda kolejna próba była legendarna i gracz Raptors zachwycił wszystkich. Jego efektowny styl gry po raz pierwszy mógł obejrzeć cały koszykarski świat. Jeśli przed Konkursem Wsadów 2000 ktoś jeszcze nie wiedział, kim jest Vince Carter, tamtego wieczora wrył mu się on w pamięć i zostawił z szeroko otwartą buzią.

Kariera Cartera w Toronto nie zakończył się jednak tak, jakby sobie tego życzył. Odszedł w 2005 roku po zmianie zarządu, który wysłał go w wymianie do New Jersey Nets za zestaw graczy i wyborów w drafcie, który cofnął zespół o kilka lat. Carter opuszczał jednak mecze przez kontuzje i zrobiono z niego nadąsanego gwiazdora oraz kozła ofiarnego całej sytuacji. Zawodnik z bólem serca opuszczał Toronto, ale choć wielu kibiców się od niego odwróciło, nie sposób było nie zauważyć, że w koszykarskim sensie zastał Kanadę drewnianą, a zostawił murowaną.

Dzięki niemu w Toronto powstawały boiska na otwartym powietrzu, a charakterystyczne fioletowe koszulki Raptors sprzedawały się na pniu. Sklep Mitchell & Ness, koszykarski odpowiednik Classic Football Shirts, do dziś zarabia duże pieniądze na koszulkach z nazwiskiem Cartera. Dotyczy to zarówno tych pierwszych z "Barneyem", jak i tych z fioletowym przodem i czarnym tyłem z Konkursu Wsadów 2000. O całym jego wpływie na miasto i NBA w Kanadzie opowiada ciekawy, godzinny dokument "Efekt Cartera", który powstał dla Netflixa w 2017 roku. Bohater opuszczał Toronto po siedmiu latach w kiepskiej atmosferze, jednak na zawsze odmienił Raptors. Grizzlies kogoś takiego nie mieli i nie przetrwali na północ od granicy USA. Raptors przestało to grozić, w dużej mierze właśnie dzięki Carterowi.

POWOLNA DROGA NA SZCZYT

Co znamienne, po odejściu Cartera średnia widzów na mecz w Air Canada Centre, hali, do której zespół przeniósł się w 1999 roku spadła. Odpowiedzialność za wyniki spadła na ramiona młodego Chrisa Bosha, wybranego z "jedynką" draftu 2006 Andrei Bargnaaniego, Jose Calderona czy Anthony'ego Parkera. Raptors jednak radzili sobie w kratkę. W sezonie 2006/07 wygrali dywizję, ale w playoffach odpadli od razu w I rundzie z New Jersey Nets, w składzie których błyszczał wtedy Carter. Rok później znów przegrali na tym samym etapie, tym razem z Orlando Magic.

Kolejne pięć lat przyniosło jednak pasmo jeszcze większych rozczarowań. Bosh odszedł do Miami Heat, a zespół w latach 2008-2013 wygrywał średnio 30 spotkań w sezonie zasadniczym. Potrzebna była nowa miotła i wtedy w klubie pojawił się Masai Ujiri.

Urodzony w angielskim Bournemouth syn nigeryjskiego ordynatora szpitalnego i kenijskiego lekarki był już wcześniej w Toronto. W latach 2008-10 był asystentem generalnego menedżera i szefem działu globalnego skautingu. Później robił karierę jako dyrektor wykonawczy i generalny menedżer Denver Nuggets, gdzie w 2013 roku został uznany Działaczem Roku w NBA i Raptors zaoferowali mu pięcioletnią umowę na 15 milionów dolarów, by objął tam to samo stanowisko. Ujiri dostał zadanie wprowadzenia nowych porządków. I chyba sam nie spodziewał się, że efekty przyjdą tak szybko.

Za jego kadencji od sezonu 2013/14 Toronto Raptors ani razu nie opuścili playoffów. Ujiri pozbył się nieudanych eksperymentów ery "postcarterowskiej", szczególnie Barnaniego, a zespół oparł o duet Kyle Lowry - DeMar DeRozan. Jego rządy to zdecydowanie najlepszy czas w krótkiej historii klubu, a przełom nastąpił przed poprzednim sezonie. Ujiri oddał DeRozana do San Antonio Spurs, mimo że ten był uwielbiany przez kibiców. W odwrotną stronę powędrowali jednak Kawhi Leonard i Danny Green. Okazało się, że GM Raptors dokonał mistrzowskiego posunięcia. Dosłownie i w przenośni.

Ekipa prowadzona przez Nicka Nurse'a dzięki Leonardowi świętowała w 2019 roku zdobycie mistrzostwa NBA. Choć w finale trafiła na drużynę dekady, Golden State Warriors, uporała się z nią w sześciu meczach. Boom na koszykówkę był widoczny. - Raptors to dziś drużynie nie tylko Toronto, a całej Kanady - argumentował Ujiri, a popierały go liczby. Pierwsze spotkane finałów NBA z udziałem Raptors obejrzała w telewizji jedna piąta spośród wszystkich 38 milionów mieszkańców kraju. Dla porównania widownia finałów pierwszego meczu Puchar Stanleya w zeszłym roku wynosiła w Kanadzie 1,8 mln.

Ujiri podlał ziarenko, które zasiał Carter i dziś koszykówka oraz sami Raptors są wizytówką Toronto. Leonard po jednym sezonie odszedł, ale to, co zrobił zapewni mu tam sportową nieśmiertelność. Może i o kolejne mistrzostwo nie będzie łatwo, jednak po 25 latach zakończyło ono drogę klubu od raczkującej ciekawostki do tronu NBA. Vinsanity też "pogodził się" z kibicami, choć to bardziej oni z perspektywy czasu spojrzeli na niego łaskawie. Kiedy w 2014 roku wrócił do miasta jako zawodnik Memphis Grizzlies, przywitany go po królewsku, a on sam wzruszył się przed meczem i dziękował widowni.

JAK WYGRAĆ Z RELIGIĄ

Hokej nadal ma w Kanadzie status niemal religii, ale koszykówka stała się bardzo istotna. Podkreśla się, że to sport bardziej ogólnodostępny. W hokeju bowiem droższy jest sprzęt i możliwość uprawiania go na poziomie pozwalającym przekuć pasję w karierę. - NBA trafiła w Toronto na podatny grunt. To wielkie, wielokulturowe miasto, a koszykówka to globalny sport. To małżeństwo okazało się doskonale trafione - opowiadał Stern jeszcze przed śmiercią 1 stycznia 2020 roku.

Efekt Cartera i pojawienia się NBA w Kanadzie widać zresztą w całej lidze. W sezonie 2019/20 występuje w niej 108 zawodników spoza USA, a szesnastu z nich było z Kraju Klonowego Liścia. Nigdy nie zdarzyło się, by z jednego państwa było tylu graczy w NBA w jednym momencie. Kanadyjczycy regularnie trafiają do ligi poprzez draft. Sześciu w samym 2019 roku, co stanowi rekord dla kraju, który nie nazywa się USA. Ale już lata 2013 i 2014 wysłały poważny sygnał, kiedy kolejno Anthony Bennett i Andrew Wiggins byli wybierani z "jedynkami". Obaj są Kanadyjczykami. W siłę rośnie też reprezentacja, a wszyscy jej zawodnicy mówią dziś jednym głosem - gdyby nie podniebne akrobacje Vince'a Cartera na przełomie wieków, być może nigdy nie sięgnęliby po piłkę do koszykówki i nie zaczęli przygody z tym sportem.

Pewnie minie jeszcze trochę czasu, nim koszykówka przebije hokeja i stanie się w Kanadzie sportem numer jeden. Być może nawet nie nastąpi to nigdy. W końcu hokej jest tam mocno zakorzeniony kulturowo, ale udało się jej zmniejszyć dystans. W coraz większej liczbie miast w Kanadzie kije idą w kąt, a boiska koszykarskie w każdy ładny dzień zapełniają się dzieciakami. Kraj, który kojarzy się głównie z hokejem jest dziś ojczyzną mistrzów NBA. Związek, który zaczynał się nieśmiało ćwierć wieku temu zaowocował wielką miłością.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Futbol angielski i amerykański wyznaczają mu rytm przez cały rok. Na co dzień komentator spotkań Premier League w Viaplay. Pasję do jajowatej piłki spełnia w podcaście NFL Po Godzinach.