„W Katowicach narodziła się drużyna USA, która sięgnęła po olimpijskie złoto”. Hugh McCutcheon – z Nowej Zelandii do wielkiej siatkówki (WYWIAD)

Zobacz również:Wykład o dwóch życiach legendy. Karch Kiraly i budowa siatkarskiego pomnika za życia (WYWIAD)
McCutcheon.jpg
fot. Elsa/Getty Images

Co łączy Nową Zelandię z siatkówką? W sumie niewiele. Ten mały kraj na Pacyfiku wydał jednak na świat jednego z najlepszych trenerów siatkówki XXI wieku. W rozmowie z newonce.sport Hugh McCutcheon, były trener męskiej i żeńskiej reprezentacji USA zdradza kulisy siatkarskiego życia. Dlaczego olimpijskie złoto z Pekinu rodziło się w Katowicach? Czemu lepszy zawodnik nie zawsze jest lepszym wyborem? Jaką rolę w pracy odgrywa trenera empatia? Na te i wiele innych pytań odpowiedzi znajdziecie w poniższej rozmowie.

Michał Winiarczyk: Siatkówka w Stanach nie uchodzi za popularny sport. Podejrzewam, że w Nowej Zelandii tym bardziej. Hugh McCutcheon: Niestety, masz rację.

W takim razie jak znalazła się w pańskim życiu?

Wbrew pozorom „siatka” jest popularna, ale tylko w nowozelandzkich liceach. Nie ma jednak żadnego systemu treningu czy rozgrywek po zakończeniu tego szczebla edukacji. Jesteśmy znani przede wszystkim z rugby i żeglarstwa. Popularne na całym świecie dyscypliny, takie jak piłka nożna, koszykówka czy siatkówka uchodzą za niszowe. Miałem szczęście trafić na świetną generację zawodników. Fajnie się grało i to dzięki temu mogłem związać przyszłość z tym sportem i trafić do uniwersyteckich rozgrywek w Stanach Zjednoczonych.

Dość mocno pana do niej ciągnęło.

Eksperymentowałem z wieloma dyscyplinami. Początkowo byłem związany z koszykówką. Lubiłem w nią grać i kto wie, co by się zdarzyło, gdybym pozostał przy „baskecie”. W pewnym momencie wdałem się w sprzeczkę z trenerem. Nie było to nic szalonego, ale postanowiłem, że może zobaczę, co siatkówka ma do zaoferowania. Szybko połknąłem bakcyla.

Jak trener McCutcheon opisałby McCutcheona siatkarza?

Miałem dobre warunki fizyczne, które pomagały w tym sporcie, no i może trochę umiejętności. Tyle. Poza tym byłem… bardzo surowy. Nie wiedziałem zbytnio, jak się gra. Potrafiłem tylko skoczyć wysoko i mocno uderzyć. Słowo „surowy” doskonale określa mnie jako zawodnika.

Jak podchodził pan do gry na uczelni Brigham Young University? Czy to była jeszcze edukacja siatkarska, czy bardziej seniorskie treningi znane z profesjonalnych klubów? Oczywiście nauka. To był kluczowy argument za tym, aby opuścić rodzinny dom i przenieść się do Stanów. Tutaj, w przeciwieństwie do Europy, masz jeszcze czas, by doskonalić się indywidualnie jako zawodnik. Na Starym Kontynencie, w profesjonalnych klubach przeważa nacisk na edukację taktyczną. W Ameryce trener zespołu jest nauczycielem, w Europie menedżerem. Oczywiście w weekendy prowadzę drużynę tak samo, jak każdą inną, jednakże w tygodniu mam większą możliwość szlifowania umiejętności pojedynczych zawodniczek.

Pamięta pan coś jeszcze z zawodniczych przygód w Finlandii i Japonii?

Finlandia na zawsze zostanie w pamięci. Do dziś utrzymuje kontakt z osobami tam poznanymi. To było pierwsze doświadczenie w seniorskiej siatkówce. Później przyszła okazja do gry w Japonii. W Azji też było fajnie, ale zupełnie inaczej względem innych krajów, z jakimi miałem styczność. Panowało tam bardzo tradycyjne podejście do treningów. Zdarzały się tygodnie, w których trenowaliśmy sześć dni z rzędu po sześć godzin. Pobyt w Japonii dał mocno w kość. Miałem jeszcze propozycje z innych krajów, ale uznałem, że może wystarczy tej gry i skupię się na karierze trenerskiej. Postanowiłem wrócić na uczelnię.

I przybyło panu trochę obowiązków. Asystentura w drużynie siatkarskiej BYU, studia magisterskie i gra w reprezentacji Nowej Zelandii w siatkówce plażowej. Wszystko na raz.

Pracowite lata, co? (śmiech). Miałem szczęście, że mogłem jednocześnie studiować i trenować. Zdobyłem dwa tytuły magistra – z wychowania fizycznego oraz z zarządzania w biznesie. Cały czas, tak jak wspomniałeś, byłem zaangażowany w siatkówkę plażową. Wielką przyjemność sprawiały mi starty w wielu zawodach z cyklu FIVB. Złączając to w całość, wychodziły bardzo długie i wyczerpujące dni. Jakimś cudem jednak to wszystko ogarnąłem.

Z perspektywy czasu, jakie błędy z początku kariery trenerskiej mógłby pan sobie wytknąć?

Nie należę do osób zbyt często patrzących wstecz. Na pewno, gdybym miał taką możliwość, to wiele bym zmienił w podejściu do pracy trenerskiej. Przy czym wiem, że robiłem naprawdę wszystko, co mogłem, aby jak najbardziej udoskonalać warsztat. Nie mam poczucia, że kiedykolwiek zawaliłem kompletnie jako trener. Rywalizujesz cały czas, to i uczysz się non stop. Każdy pracujący w tej dyscyplinie musi to zrozumieć. To nie jest tak, że ja teraz jestem wszechwiedzący i nie popełniam błędów. Istotą jest niedopuszczanie do popełnienia tego samego błędu ponownie. Uczę się cały czas – przez lektury, treningi, mecze i błędy. Udało się? Dobra fajnie. Nie wyszło? Czegoś się nauczyłem.

Powiedział pan kiedyś: „Porażka jest kluczową częścią sukcesu”. Jakie wydarzenia z kariery trenerskiej utożsamiłby pan z tym cytatem?

Świetnym okresem do odpowiedzi są moje lata w reprezentacjach Stanów Zjednoczonych. Pomimo medali, które każdy pamięta, zdarzały się nam naprawdę tragiczne występy. Podczas mistrzostw świata w 2006 roku mieliśmy olbrzymi kłopot z wyjściem z grupy, a przecież dalej przechodziły cztery ekipy. Skończyliśmy na dziesiątej pozycji, co było porażką. Dwa lata później byliśmy mistrzami olimpijskimi i zwycięzcami Ligi Światowej – można rzec najlepszą reprezentacją świata. Nie byłoby sukcesów z 2008 roku, gdyby nie porażka dwa lata wcześniej. Ówczesne problemy nauczyły nas wiele. Było trudno, dostaliśmy nauczkę, ale najważniejsze, że zdaliśmy sobie sprawę z błędów. Podobna sytuacja miała miejsce, gdy w 2009 roku obejmowałem żeńską kadrę. Przegrywaliśmy wiele spotkań. Nie potrafiliśmy dostać się do finałów World Grand Prix. Dostaliśmy lekcję, którą jak pokazały późniejsze wyniki odrobiliśmy. Trzy triumfy w cyklu z rzędu coś mówią.

Choć każdy fan kojarzy pana z siatkówką w Stanach, to miał pan epizod pracy trenerskiej w Europie.

Wiedeń to fajny okres życia, mój debiut jako pierwszy trener. Klubem zarządzał Peter Kleinmann – wyjątkowa postać dla siatkówki, zawsze szukająca sposobów na rozwój dyscypliny. Miał jednak niecodzienny pomysł na budowę klubu. Pamiętam, że w pierwszym roku miałem w zespole aż siedmiu amerykanów. To był szalony eksperyment. Nie narzekałem, bo przecież dopiero startowałem jako „head coach”. Wobec zespołu postawiono wysokie oczekiwania. Same łatwe zwycięstwa w lidze nie wystarczały. Liczono, że w takim stylu będziemy wygrywać też w Lidze Mistrzów. Tam jednak trafiliśmy do naprawdę ciężkiej grupy. Był Kędzierzyn (wówczas Mostostal-Azoty Kędzierzyn-Koźle – przyp. M.W), Olympiakos i klub z Sofii (Lewski – przyp. M.W), czyli drużyny, które bardzo dobrze umiały grać w siatkówkę. Ugrać coś stanowiło nie lada wyczyn. Zapamiętam to też jako niesamowity czas przepełniony ogromem pracy. Miałem do dyspozycji świetnych zawodników. Na pewno dla Amerykanów pomocny był fakt, że znałem dobrze ich rodzimą siatkówkę. Bardzo dobrze traktowano nas w Austrii. Mieliśmy zapewnione wszystko, co potrzeba do komfortowego życia.

Widział pan różnice pomiędzy amerykańskimi a europejskimi siatkarzami?

Bez dwóch zdań. Mamy do czynienia z różnymi punktami widzenia. Obie grupy inaczej podchodzą do treningów i gry. Ja musiałem tylko złączyć to w całość. Koncepcja z większością zawodników pochodzących z USA plus z kilkoma graczami z Austrii i Chorwacji nie była zła. Nie przypominam sobie, by zaistniał jakiś konflikt z tego powodu. Każdy traktował to jako niecodzienną sytuację. Na końcu i tak wyniki pokazały, że źle nie wyszło.

Dlaczego w Stanach nie ma dobrej profesjonalnej siatkarskiej ligi pomimo faktu, że narodowe reprezentacje osiągają sukcesy w międzynarodowych rozgrywkach?

Z perspektywy kobiet mogę powiedzieć, że liga uniwersytecka jest postrzegana jako profesjonalna. Na meczach zespołu University of Minnesota, który prowadzę przez cały sezon mamy po 5600 osób na trybunach. Dysponujemy niesamowitym zapleczem treningowym, wszystko mamy pod nosem. Na mecze latamy czarterem, więc trudno nie nazwać tego profesjonalną grą. Finansowo też stoimy na wysokim poziomie, z tym wyjątkiem, że zawodniczki nie zarabiają, ale dostają stypendia i możliwość edukacji. U mężczyzn jest gorzej. Ich rozgrywki są dużo mniejsze. Programów siatkarskich dla kobiet na uczelni masz pomiędzy 1000 a 1200, u facetów to tylko 80. Mówimy tu o kolosalnej różnicy. Trudno będzie coś zdziałać w kwestii profesjonalizacji męskiej „siatki”. W przyszłym roku ma wystartować zawodowa liga kobiet, ale wszyscy wiemy, że Stany zdominowane są przez rozgrywki futbolu amerykańskiego, koszykówki, hokeja, baseballu. Teraz do tej listy dołącza piłka nożna.

Dustin Watten za największy kłopot z męską siatkówką akademicką uznał Tytuł IX – akt prawny, który nakazuje równomierną dystrybucję stypendiów. U mężczyzn dostępną pule zabierają futboliści.

Zgodzę się z nim. Futbol amerykański bierze ponad 80 stypendiów. Powoduje to, że na kobiety przypada 12 stypendiów, a na mężczyzn 4,5. To jest maksimum, jakie mogą otrzymać. W skali kraju wygląda to tak, że masz około 50 tysięcy stypendium u kobiet i… 120 u facetów. Oczywiście Tytuł IX to bardzo istotny dokument. Daje równość niezależnie od rasy, płci czy wyznania. Niestety w tym przypadku nie ma racji bytu. Masz do dyspozycji równą liczbę stypendium, ale u kobiet nie masz zespołu futbolu amerykańskiego. To powoduje, że męska siatkówka nie ma dużego wsparcia.

Pieniądze i NCAA to od lat kwestia zażartych dyskusji. Szczególnie u koszykarzy co rusz pojawiają się głosy, że zawodnicy powinni otrzymywać wynagrodzenie za grę. Co pan o tym sądzi? To jest bardzo skomplikowana sprawa. Nie ma żadnych wątpliwości, że w koszykówce akademickiej są olbrzymie pieniądze. Uczelnie sowicie zarabiają na drużynach, a zawodnicy myślą już pod kątem zawodowstwa. Trzeba to rozwiązać. Na całe szczęście wiem, że to tylko nieliczne przypadki. W większości dyscyplin nie ma takich konfliktów. Na University of Minnesota mamy 25 sekcji. Oczywiście masz prosperujących futbolistów i koszykarzy, ale poza nimi trenuje 700 osób szczęśliwych, że mogą łączyć naukę z uprawianiem ukochanej dyscypliny. Są nastawieni na rozwój, nie na pieniądze.

Wróćmy do pańskiej kariery trenerskiej. Jakie trenerzy mają sposoby na tworzenie jedności w zespole? Wszyscy wiemy, że w każdej drużynie nikt nie kocha się z każdym i często zdarzają się konflikty. Pan na przykład trenował wielkie nazwiska w 2008 roku jak Stanley, Ball czy Lee. To był potężny zespół. Od kwalifikacji w Portoryko na początku roku, do końca igrzysk w zespole panowała niesamowita chemia. Tak, zdarzały się jakieś małe problemy, ale to tylko dlatego, że każdy z nas jest innym człowiekiem. Znacznie trudniej było trzy lata wcześniej. W każdej drużynie masz być przede wszystkim dobrym kolegą z zespołu, dopiero później skupiasz się na sobie. Nie musisz się bratać ze wszystkimi. To nawet byłoby nierealne, by każdy oczekiwał, że będziesz przyjaźnił się z każdym w drużynie. W budowie reprezentacji kluczowe dla mnie było, aby każdy zawodnik wiedział, czego od niego oczekuję. Ten proces zaczynał się już podczas selekcji. Wiadomo, że potrzebujesz najlepszych zawodników. Dla nich zajęte są miejsca od pierwszego do ósmego w składzie, ale przecież kadra liczy dwunastu graczy. Na ławce warto mieć nie tylko dobrych siatkarzy, lecz świetnych kolegów z zespołu. Jest wielce prawdopodobne, że drugi najlepszy rozgrywający tak naprawdę nie nadaje się, by być drugim rozgrywającym. Możesz łatwo przejechać się na wyborze pomiędzy zawodnikiem, który będzie świetnym zmiennikiem, a takim, który będzie myślał tylko o wykopaniu kolegi z pierwszego składu. Trenerom siatkówki radziłbym, by uważnie oceniali zawodników pod kątem charakterologicznym i stosowania się do oczekiwań. U mnie wszystko poszło świetnie. Miałem wspaniały zespół do pracy.

Załóżmy, że ma pan zawodnika grającego o 15-20 procent lepiej od drugiego. Teoretycznie „słabszy” o wiele lepiej dogaduje się jednak z zespołem. Mam rozumieć, że wybór pada na tego, którego woli drużyna?

Byłoby to poparte długimi dyskusjami, ale raczej tak. Mam ciekawą historię na ten temat z pracy z męską kadrą. W 2008 roku w reprezentacji do powrotu Lloy’a Balla grał Donald Suxho. Wkrótce „Donny” uległ poważnej kontuzji Achillesa. Nie mam nic złego do niego, to świetny zawodnik. Na jego miejsce wszedł Kevin Hansen. Świetnie pracował na treningach i dogadywał się z zespołem. Nie wiem, czy wówczas Donald nie był lepszy od Kevina, ale w kadrze o wiele lepsza atmosfera panowała, gdy był w niej ten drugi. Miało to duży wpływ na powołanie go na turniej do Chin.

Igrzyska w Pekinie przywołują w pańskiej rodzinie również tragiczne wspomnienia. Dzień po ceremonii otwarcia pański teść został zamordowany, a teściowa ciężko ranna po ataku chińskiego nożownika.

Gdy ocknęliśmy się po tragedii, zaczęliśmy zastanawiać się, czy nie lepiej będzie, żebym został z rodziną i nie wracał do zespołu. Reakcja najbliższych osób była taka, żebym dokończył to, co zacząłem i poprowadził w Pekinie zespół.

Opuścił Pan trzy pierwsze mecze.

Cały czas byłem w kontakcie z drużyną, więc nawet jeśli nie byłem obecny fizycznie, to cały czas wszystko koordynowałem. Kiedy wróciłem, zwołałem zebranie i pozwoliłem zawodnikom pytać o wszystko, co ich interesowało. Na koniec powiedziałem: „Ok, kończymy inne tematy. Od teraz koncentrujemy się tylko na siatkówce”. Tak było już do finału imprezy.

Igrzyska to od lat pechowa impreza dla polskich siatkarzy. Miał pan okazję mierzyć się z naszą kadrą wielokrotnie.

Pierwsze, co przychodzi mi na myśl to Liga Światowa 2006. Przegraliśmy z wami cztery razy, przy czym jedno spotkanie szczególnie zapadło mi w pamięć. To porażka 2:3, której bardzo szkoda, bo mieliśmy szansę skończyć to na naszą korzyść. O wiele milej wspominam następny rok. Znów graliśmy w tej fajnej hali (Spodek – przyp. M.W), przeciwko świetnej Polsce. To był turniej finałowy, ranga nieporównywalnie większa. Zwycięstwo w waszym kraju wiele dla nas znaczyło. Jeśli spojrzymy na proces budowy amerykańskiej kadry, to impreza w Katowicach była wielkim krokiem w kierunku powstania reprezentacji, która w następnym roku sięgnęła po olimpijskie złoto.

Co ciekawe przynajmniej dwa razy dość mocno łączono pana z reprezentacją Polski. W 2008 roku u mężczyzn i pięć lat później u kobiet.

Mam bardzo dobre relacje z ludźmi z Polski. Nigdy nie powiem też niczego złego na temat doświadczeń z pobytu w tym kraju. Przez wiele lat kilka osób mówiło mi o możliwości pracy z waszymi reprezentacjami. Kończyło się jednak tylko na rozmowach. Polska siatkówka jest ważną częścią świata tej dyscypliny. Ten sport jest u was niesamowicie popularny. Co roku wydajecie utalentowanych zawodników. Nie wiem, co ci się obiło o uszy, ale mogę powiedzieć, że nigdy nie doszło do konkretów w sprawie mojej pracy. Wiem, że gdyby tak było, miałbym okazję do prowadzenia wspaniałych zespołów.

Skąd w pańskiej głowie pojawił się pomysł, by przenieść się z męskiej do żeńskiej kadry? Nigdy wcześniej nie trenował pan kobiet.

Tak masz rację, to był debiut. Po Pekinie miałem oczywiście możliwość dalszej pracy z chłopakami. Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale pojawiło się w mojej głowie uczucie, że w sumie zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić z tą grupą. W tamtym momencie istniała duża różnica między męską i żeńską kadrą, jeśli chodzi o poziom. Uznałem za ciekawe to, że będę mógł zabrać olbrzymi bagaż doświadczeń z pracy z facetami. Przez lata uczyłem się warsztatu od takich fachowców jak Doug Beal, Marvin Dunphy czy Fred Sturm. Perspektywa możliwości przeniesienia umiejętności i specyfiki pracy na kobiety była interesująca. To też była zmiana w moim życiu. Pół żartem, pół serio: miałem 38 lat i złoty medal olimpijski. Co tu dalej robić? W kółko to samo? Z tymi samymi ludźmi? (śmiech)

„U mężczyzn zrobiłem wszystko, co się da, to teraz czas na kobiety”.

Może aż tak wprost bym tego ujmował. To nie było tak, że miałem jakieś duże ego. Wiedziałem, że na formę męskiej kadry ogromny wpływ ma dostępna generacja zawodników. Raz trafia się bardziej utalentowana, innym razem ciut mniej. U kobiet masz taką dostępność talentów, że jakkolwiek nie wybierzesz, możesz być pewny, że na każdej imprezie będziesz walczył o najwyższe miejsca. Mogłem przenieść metody pracy, w tym selekcji do żeńskiej kadry. To się powiodło, bo obie kadry prezentują się podobnie. Nikt nie mówi już tylko o reprezentacji kobiet albo mężczyzn. Rozmawia się ogólnie o amerykańskiej siatkówce.

Czy pańskie podejście do zawodu uległo zmianie? U mężczyzn mógł pan pozwolić sobie pewnie na więcej brzydkich słów.

Myślę, że więcej było podobieństw niż przeciwieństw. Ludzie to ludzie. Jeśli traktujesz ich z szacunkiem, odpłacają się tym samym. To, co jest wyjątkowe w naszym sporcie, to fakt, że masz różne zasady gry. U mężczyzn siatka zawieszona jest na wysokości 2,43 metra. Clay Stanley skakał na około 3,60. Fajnie, latał wysoko, uderzał mocno. U kobiet masz siatkę na 2,24 metra. Destinee Hooker i Foluke Akinradewo skakały na 3,30. Co to oznacza? Że tutaj też możesz latać wysoko i atakować równie mocno. Największą różnicą była właśnie wspomniana przez ciebie komunikacja i tworzenie relacji. W przypadku technicznej strony, poza tym, że u kobiet gra się często „slide’ami” i paroma innymi szczególikami, to mamy do czynienia z tym samym sportem.

Potrzebował pan czasu do aklimatyzacji?

Przede wszystkim potrzebowałem go do nauki. Podczas pierwszego sezonu cały czas oswajałem się z nowym środowiskiem. Cztery lata to masa czasu. Z perspektywy czasu istniało wiele możliwości, by dodać jakieś nowinki do naszego warsztatu. Na całe szczęście przez ten czas był ze mną Karch (Kiraly – przyp. M.W). To on objął po mnie posadę pierwszego trenera, więc mam poczucie, że niejako kontynuuje moją pracę.

Kiraly to postać legendarna dla światowej siatkówki. Został wybrany najlepszym zawodnikiem XX wieku przez FIVB.

To bardzo inteligentny i zdyscyplinowany trener. Jest świetnym szkoleniowcem dla dziewczyn. Co warte podkreślenia: nie każdy dobry zawodnik odnajduje się w pracy trenerskiej. On jest jednym z wyjątków. Świetnie przekazuje wiedzę i tajniki z kariery zawodowej prowadząc reprezentację.

Jak wspomniał pan wcześniej, żeńska kadra wygrała trzy razy z rzędu cykl World Grand Prix. Na igrzyskach w Londynie lepsza okazała się jednak Brazylia.

W 2012 roku byliśmy liderem rankingu FIVB. Od początku nie przegraliśmy ani jednego spotkania. Z całą świadomością mogę powiedzieć, że byliśmy najlepszym zespołem roku, ale nie byliśmy najlepszym zespołem tamtego dnia (śmiech). Choć wcześniej zwyciężaliśmy nad nimi sześć razy z rzędu, to w finale Brazylijki grały świetnie. W końcu był to numer dwa rankingu. Poza tym rywalki bardzo mocno zbudowały droga do finału. W półfinale zażarcie walczyły z Rosjankami. Skończyło się to wynikiem 21:19 w tie-breaku. Co do naszego starcia, to pamiętam, że bardzo łatwo ograliśmy je w pierwszej partii. Później zdecydowanie zmieniły grę, do której my nie mogliśmy się dostosować. Szło nam w miarę dobrze, nie mam zamiaru nikogo krytykować, ale Brazylijkom wiodło się o wiele lepiej. To taki element pracy szkoleniowca. Miałem naprawdę fajny zespół. Do dziś jestem dumny z tamtego sezonu. Jeżeli ktoś uznaje srebro igrzysk za porażkę, to chyba zmienię zawód.

A może pogrążyła was nadmierna pewność siebie? Przecież wcześniej wygrywaliście z każdym.

Byliśmy zagubieni. Gdy Brazylia zaczęła odwracać wynik meczu, pomyśleliśmy: Cholera, co my teraz zrobimy? Nie znaleźliśmy się wcześniej w podobnej sytuacji. Jak przytoczyłeś na początku na rozmowy: „Porażka jest kluczową częścią sukcesu”.

W tamtym czasie był już pan także trenerem University of Minnesota.

Kocham międzynarodową siatkówkę. To było niesamowite 11 lat przygód. W 2011 roku miałem dwójkę dzieci. Jedno miało pół a drugie dwa i pół roku. Moim celem od zawsze było bycie tatą numer jeden, a nie trenerem numer jeden. Nie chciałem wychowywać ich przez Skype’a. Kalendarz był niesamowicie długi i wyczerpujący. Od kwietnia do listopada praktycznie nie widziano mnie w domu. Życie w college’u jest inne. Wyjeżdżasz na dwa, trzy dni, a nie trzydzieści jak to miało miejsce w przypadku zawodów w Azji. To była bardzo dobra decyzja. Kto wie, być może za jakiś czas znów pomyślę o powrocie do międzynarodowej siatkówki? Na razie nie planuję zmian.

Da się w ogóle pogodzić bycie ojcem, mężem i trenerem reprezentacji narodowej?

Coś trzeba poświęcić. Nie możesz być dobry w tych trzech aspektach jednocześnie. Jako trener myślałem daleko w przód. Masz cztery lata, by przygotować się na imprezę, która trwa dwa tygodnie z nadzieją, że będziesz dobry i dostaniesz możliwość wykazania się podczas ostatnich dwóch godzin turnieju. To bardzo pochłaniająca robota. Jeśli się na nią piszesz, musisz iść na całość, zero kompromisów i dróg na skróty. Nie chcę, żeby odbierano moją decyzję jako przejaw jakiegoś lenistwa. Zarówno w reprezentacji, jak i w college’u na trenera czeka dużo roboty. Istotną różnicą jest rozłożenie w czasie, co pozwala na częstsze widywanie rodziny.

Rozłąka z rodziną to także największa bolączka amerykańskich zawodników w Europie. Veronica Jones-Perry grająca w BYU mówiła mi, że widziała wiele bardzo dobrych siatkarek, które z sukcesem mogłyby grać na Starym Kontynencie, ale na drodze stawały na przykład praca czy studia partnera. Fakt, że USA nie może zaoferować dobrej gry po studiach, wpływa na to, że Ameryka traci wiele talentów?

Jak dobrze wiesz, gra w Europie jest bardzo opłacalna choćby ze względów finansowych. Nie dotyczy to wszystkich amerykańskich zawodników. Uważam, że podróże kształcą. Na uczelni mamy kontakt z wieloma absolwentkami, które wyruszyły za karierą do Europy. Staramy się pomagać im w pierwszych krokach podczas seniorskiej kariery. Cieszę się, gdy słyszę, jak opowiadają o przygodach w nowych krajach. Doświadczają na własnej skórze, że wbrew temu, co mówią media, ludzi na świecie więcej łączy, niż dzieli. Dobre dusze możesz spotkać w każdym zakątku globu.

Różnicą między Stanami a Europą jest także podejście trenera do zawodników. Amerykanie wielokrotnie mówili mi, że szkoleniowiec w USA jest często traktowany przez zawodników jak drugi ojciec. Zgodzi się pan?

Być może tak jest, ale ja nic o tym nie wiem. Nie staram się być ich kumplem czy tatą. Jestem dla nich przede wszystkim trenerem. Żeby wycisnąć jak najwięcej z zawodnika, musisz mieć z nim jak najlepszy kontakt. Gdy nawiązuje się jakaś więź przypominająca rodzinę, to w sumie fajnie, ale nie to jest celem. W Europie sprawa wygląda inaczej, bo tam dostajesz pieniądze za pracę. Sytuacja jasna – grasz i trenujesz, bo to twój zawód. Tutaj grasz za edukację. Nikt nie ma z tyłu głowy obawy o pieniądze. Możesz w pełni skupić się na rozwoju. Z własnych obserwacji wiem, że w Europie jest tak: kończy się sezon, otrzymujesz ostatnią wypłatę, być może z jakimiś bonusami, i robota wykonana. I tak co roku od nowa. W Stanach, gdy kończą się rozgrywki zawodnik wyjeżdża, ale za jakiś czas wraca, bo czeka go kolejny rok studiów na uczelni. W ten sposób tworzy się w zespołach akademickich ta charakterystyczna więź.

Pewnie pan jest z tego zadowolony. Nie ma takich zmian zawodników jak na Starym Kontynencie, gdzie często kluby robią wielkie roszady co sezon.

Wiadomo, że i u nas dochodzi do zmian. Odchodzi najstarszy rocznik, przychodzi młodzież. Na pewno zauważalna jest stabilizacja, jeśli chodzi o posadę trenera. Jesteś spokojniejszy, możesz łatwiej wprowadzić własną filozofię gry do drużyny.

Zawodniczki, które do pana trafiają to przeważnie 18 czy 19-latki. Przychodzą z różnych stron nie tylko kraju, ale i świata. Czuje pan pewnego rodzaju odpowiedzialność za nie?

Oczywiście, że tak. Uczymy je nie tylko siatkówki, ale i życia. Ich celem jest doskonalenie warsztatu siatkarskiego oraz nauka. Mamy w zespole stuprocentową zdawalność studiów. Dziewczyny opuszczają nas będąc dojrzałymi osobami. Opieka nad nimi jest niejako wpisana w zawód trenera drużyny uniwersyteckiej. Sport jest świetnym sposobem na naukę życia. Daje wiele lekcji, które przydają się w dorosłości. Oczywiście, nic nie nauczy cię lepiej, niż twoje błędy.

W akademickich ligach występuje obecnie wiele zawodniczek także z Polski. Widzi Pan różnice w podejściu do siatkówki pomiędzy amerykankami a dziewczynami spoza Stanów?

Na pewno. Pamiętaj, że trafiłem tutaj z Nowej Zelandii, więc też doświadczyłem podobnych różnic co na przykład twoje rodaczki. To, że pochodzę spoza Stanów bardzo pomaga mi w kontaktach z obcokrajowcami. Nie jestem psychologiem, ale mam wyczuloną empatię. Zdaję sobie sprawę, że nagle w młodym wieku trafiają do innej kultury i stylu życia. Różnice to jedno, ale wiem, że z czasem adaptują się i wspominają później ten okres pozytywnie.

W dość młodym wieku osiągnął pan sukces jako trener. W takim razie gdzie się pan widzi za 10-15 lat?

Sam chciałbym wiedzieć. Cały czas mówię ludziom, że jeszcze nie wiem, kim będę, kiedy dorosnę (śmiech). Na dziś jestem bardzo szczęśliwy z miejsca, w którym się znajduję i z pracy, jaką wykonuję. Sam wiesz z rozmowy, że w trakcie nazwijmy to kariery miałem okazję pracować masą ludzi na różnych poziomach siatkówki.

Jaką radę dałby Pan 20-letniemu Hugh?

Cierpliwości, chłopcze. Za młodu szybko się podpalałem. Chciałem wszystko na już. Teraz wiem, że trzeba czasem dać czas, zaufać procesowi. W młodym wieku jesteśmy pełni nadziei, ale i strachu oraz niebezpieczeństwa. Musimy dać sobie dłuższą chwilę na poznanie życia. Wiem, że spotkałoby mnie więcej miłych rzeczy w życiu, gdybym był wtedy ciut cierpliwszy. Zamiast cieszyć się chwilą, zbyt szybko przechodziłem do następnych zadań. (chwila przerwy) A może to po prostu myśl o byciu znów młodym? Kto wie… Rozmawiał Michał Winiarczyk

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.