Wykład o dwóch życiach legendy. Karch Kiraly i budowa siatkarskiego pomnika za życia (WYWIAD)

Zobacz również:Pochwała pokornej nauki. Najlepszy siatkarz XX wieku w drodze na trenerski szczyt
Karch Kiraly
Fot. Toru Hanai/Getty Images

Świat volleya zna tylko jednego człowieka, który wygrał olimpijskie złoto zarówno w hali, jak i na piasku. Dziś wielu sympatyków dyscypliny określa go mianem najlepszego siatkarza w historii, a jego dziedzictwo porównuje się do tego stworzonego przez Michaela Jordana w koszykówce czy Muhammada Alego w boksie. Do trzech olimpijskich mistrzostw jako gracz, Karch Kiraly w sierpniu dorzucił czwarte – już jako szkoleniowiec.

Selekcjoner reprezentacji USA siatkarek to kolejna wielka postać, która zdradza newonce.sport wiele historii z życia przepełnionego sukcesami. Wychowanie ze znajomością komunizmu, prowadzenie najgorszej drużyny licealnej, budowa złotego składu z Tokio czy… porady dla małżeństw – legenda siatki ma wiele do opowiedzenia.

*****

MICHAŁ WINIARCZYK: Zdaje pan sobie sprawę, że dla fanów piłki nożnej nie jest pan pierwszym Kiralym, który przychodzi do głowy?

KARCH KIRALY: Myślę, że tak, bo sam kojarzę bramkarza Gabora Kiraly’ego. To w ogóle bardzo popularne nazwisko na Węgrzech. Z kolei w Stanach mamy mnóstwo Smithów, Jonesów i Johnsonów. Muszę przyznać, że dorastając bardzo wiele grałem w futbol – ten europejski, prawdziwy, nie amerykański. Mój tata był Węgrem, więc nauczył mnie podstaw. Do piętnastego roku życia łączyłem piłkę nożną z siatkową. Później w pełni skupiłem się na tej drugiej.

Pański ojciec przybył do Stanów po nieudanej węgierskiej rewolucji w 1956 roku. Zastanawiam się, czy pańskie dzieciństwo nie było przez to inne względem rówieśników?

Przede wszystkim gratuluję rozeznania historii mojego taty. Wydaję mi się, że w większości spraw było podobne. Dzięki niemu dobrze zrozumiałem, jak potwornym systemem jest komunizm, który mordował i głodził społeczeństwa. Wiedziałem, że przez niego ginęły dziesiątki milionów osób, więcej niż przez nazizm. Znałem też waszą „Solidarność” i inne ruchy oporu. Może moja wiedza nie była tak wielka jak ludzi żyjących we wschodniej Europie, ale z pewnością większa niż przeciętnego Amerykanina.

Pamięta pan najlepszą radę, jaką dostał od niego?

Mógłbym tutaj siedzieć i długo wymieniać, bo było ich sporo. Najbardziej zapadło w pamięć ta, aby niczego nie robić na pół gwizdka. Jeśli chcesz być świetnym siatkarzem, uczniem, mężem czy ojcem, to musisz zawsze starać się być najlepszy. Do dziś jestem wierny tej radzie. Zawsze traktuje siebie jako ucznia, który dzięki wiedzy chce się rozwijać. Nawet gdy odnoszę sukces jako trener, szukam sposóbów, aby być jeszcze lepszy. Niedawno odnieśliśmy największy triumf, wygrywając złoto w Tokio. Żadnej amerykańskiej żeńskiej kadrze nie udało się tego wcześniej dokonać. Wiem jednak, że nasza forma musi się jeszcze poprawić. Nie możemy stać w miejscu i funkcjonować z myślą, że rezultaty pozostaną takie same.

Ktoś z boku mógłby powiedzieć: ten człowiek wygrał wszystko jako zawodnik i trener, więc czego więcej może chcieć?

Zawsze można być lepszym trenerem, nie ma tutaj limitu. Owszem wygraliśmy siedem lat temu mistrzostwo świata, a dwa miesiące temu olimpijskie złoto. To stanowi ogromną radość i satysfakcję, ale również sprawia, że z czasem człowiek głodnieje. Znowu chce poczuć ten oryginalny smak triumfu. Tym bardziej, że spośród najważniejszych siatkarskich turniejów, mamy tylko te dwa złota. Liga Narodów też wiesza nam poprzeczkę coraz wyżej. Okej, w 2018 roku wygrywaliśmy ten turniej, ale rywale dzięki niemu nauczyli się wiele o naszej grze. Rok i trzy lata później było coraz trudniej. Każda kadra ma żądzę podobnych rezultatów.

Kiraly-zawodnik patrzył inaczej na fach trenerski?

Tamten gość w ogóle nie myślał o „trenerce”. Nie wyobrażał sobie w tym przyszłości. Wydawało mu się, że nie ma cierpliwości. Prowadzić zespół przez wiele miesięcy, a nawet lat? Brzmiało nierealnie.

Bardzo długo rywalizowałem jako zawodnik. Skończyłem występy w turniejach plażowych, mając 46 lat. Po chwili pojawiła się mała myśl o pracy trenerskiej. W tamtym czasie nasi synowie uczyli się w ósmej i dziewiątej klasie. Starszy Kristian grał w licealnej drużynie siatkarskiej. Jego zespół miał bardzo, ale to bardzo trudny sezon. Przegrali wszystkie mecze, bez wyjątku. Było ich 31. Co więcej, w żadnym nie ugrali nawet seta, co dawało bilans 0:93. Wraz z żoną i tak chodziliśmy na spotkania, by wspierać jego zespół. Patrzyliśmy się na siebie i błagaliśmy: „Boże, pozwól im wygrać chociaż jeden set. Żeby w końcu doszli do tych dwudziestu pięciu punktów. Tylko jeden raz na 93 sety, prosimy”. Pewnego razu prowadzili 20:10… by przegrać 23:25. Chwilę wcześniej z żoną zadowoleni mówiliśmy: „nareszcie, to jest ten dzień!” (śmiech).

Karch Kiraly
Fot. Danny Moloshok/Getty Images

Jako rodzice z pewnością też cierpieliście.

Zrozpaczona żona powiedziała: „Karch, musisz się nimi zająć. Tu nie chodzi o to, byś poprowadził ich od razu do mistrzostwa. Po prostu spraw, by stali się ciut lepsi”. Zapytałem się szkoły, czy mogę się nimi zająć. Po sześciu tygodniach ciężkiej pracy w okresie przygotowawczym czekał nas pierwszy mecz. Rywalem był zespół, który wcześniej niemiłosiernie ich demolował. Tymczasem premierowego seta wygraliśmy my, do 19 punktów. Chłopaki eksplodowali z radości. Wznosili ręce w górze, jakby dopiero co zdobyli olimpijskie złoto. Musiałem ich szybko utemperować. „Skoro potraficie wygrać jednego seta, to możecie wygrać następne” – powiedziałem. I rzeczywiście, wygrali mecz 3:1. Te doświadczenia – ich kłopoty i finalnie dostarczenie namiastki sukcesu po raz pierwszy od dwóch lat – zaraziły mnie do pracy jako trener. Dzięki temu jestem tutaj i rozmawiam z tobą jako szkoleniowiec.

Myśli pan, że w tym przypadku zadziałała magia nazwiska? Czy za transformacją zespołu kryje się może jakiś sekret? Historia brzmi dosyć… bajecznie.

Ciekawe pytanie. Weźmy przykład siatkarza, który ma za sobą bogatą karierę pełną sukcesów. Gdy postanowi zająć się pracą szkoleniową, z reguły można zakładać, że nie zostanie świetnym trenerem. On nie ma cierpliwości. Nie zna bolączek przeciętnych zawodników, bo nigdy taki nie był. Nie zna problemów początkujących sportowców, bo prawie całą karierę spędził na topie. Nie rozumie punktu widzenia na ten sport większości osób, bo po prostu nie jest on tak inteligentny.

Od początku pracy trenerskiej postawiłem sobie za cel: nie pracuj według swoich norm. Każdego dnia walczyłem z nimi, myślami człowieka, który bądź co bądź wiele wygrał. Zrozumienie różnicy było pierwszym krokiem. Myślę, że start z niskiego poziomu, jakim była siatkówka licealna, bardzo pomógł. Rozpoczynałem przygodę od piątej dywizji rejonu Los Angeles – najniższego szczebla, w którym występowały zespoły z najmniejszych szkół. Nawet na warunki szkolne to mizerny poziom. Praca z zupełnymi amatorami stanowiła niesamowitą naukę dla niedoświadczonego trenera. Dała wiele cierpliwości i zwróciła uwagę na podstawy dyscypliny. Synowie później żartowali, że aby zostać trenerem reprezentacji USA, trzeba przejść przez pracę w ich liceum (śmiech).

Czy doświadczenie z gry we Włoszech przydało się jakkolwiek w pracy trenerskiej?

Kocham ten okres. Spędziłem w Rawennie dwa lata. Tamtejsza liga była wówczas zbiorem najlepszych siatkarzy świata. Każdy, kto liczył się w środowisku, lądował we Włoszech. Wydaje mi się, że najbardziej przydała się wykształcona tam chęć nauki. Od razu po przylocie postawiłem sobie za cel zrozumienie włoskiego. Udało się, choć kosztowało to sporo wysiłku. Teraz mogę powiedzieć, że nauczyło mnie to żądzy ciągłego rozwoju. Tego, aby nie poprzestawać na tym, co znasz. Nauka obcego języka pozwala stać się lepszym uczniem. Mówisz dobrze po angielsku, który nie jest twoim ojczystym językiem, więc myślę, że zgodzisz się ze mną. Musisz przyzwyczaić się do tego, że nie będziesz mówił perfekcyjnie, a ludzie będą śmiać się z błędów. Szczególnie wtedy, gdy nieopacznie powiesz jakieś złe czy głupie słowo. Podczas gry we Włoszech zawsze towarzyszył mi słownik. Mówiłem też kolegom z zespołu: „spójrzcie, próbuję nauczyć się włoskiego. Jeżeli coś powiem źle, poprawiajcie mnie. Dawajcie mi rady, bym później lepiej wszystko rozumiał”. Nie ma lepszej możliwości poznania obcego języka niż przebywanie w kraju, w którym ludzie porozumiewają się nim na co dzień.

Choć może wydać się dziwne, to naprawdę przełożyło się na moją pracę trenerską. Dało umiejętność lepszej nauki. Gdy zostałem szkoleniowcem, nie miałem żadnego podobnego doświadczenia. Stała za mną tylko bogata kariera zawodnicza. To było zaledwie czternaście lat temu. Można ująć to wprost – jeszcze nie tak dawno byłem żółtodziobem. W środowisku pracuje mnóstwo specjalistów mających o wiele więcej doświadczenia w „trenerce”. Wiedziałem, że muszę pracować bardzo ciężko, aby zniwelować dysproporcję.

Jak zmieniła się siatkówka w porównaniu z latami pańskiej gry?

Mamy inny styl serwowania. Kiedy kończyłem karierę halową, do gry dopiero wchodziły potężne serwisy z wyskoku. Dzisiaj w męskiej siatkówce trudno jest serwować inaczej. Istnieje przeświadczenie, że jak tego nie zrobisz, to tracisz szansę na zdobycie punktu, bo przeciwnik ma łatwiejszą drogę do ataku. Dodatkowo znacząco zwiększyła się efektywność ofensywy. To na nią kładzie się największy nacisk. Faceci jak szaleni atakują z bardzo daleka. Najlepsi zdobywają liczne punkty skacząc z szóstej strefy. Powstały różne wariacje, które sprawiają, że w ofensywie mamy do czynienia z czwórką atakujących. W męskim volleyu to już norma. Pomału dzieje się podobnie w żeńskim. Trzy blokujące muszą stawać naprzeciw czwórce atakujących.

Przed początkiem sezonu halowego w Polsce siatkarze rozgrywają turniej na piasku. Gdy pytałem się paru trenerów o plusy przygotowania na plaży, nie widzieli innych poza przygotowaniem fizycznym. Pan ma bogate doświadczenie na obu płaszczyznach. Da się wskazać coś jeszcze?

Bez dwóch zdań siatkówka plażowa przydaje się w wielu kwestiach. Wspomniane przez ciebie przygotowanie fizyczne jest jedną z nich. O wiele trudniej jest skakać na miękkim, piaskowym podłożu, jednakże stanowi to dobre wytchnienie dla halowych siatkarzy. Ciągle latają i lądują na twardej nawierzchni – parkiecie czy taraflexie. Gra na piasku może być korzystna dla ich stawów. Niewspomnianą zaletą jest także fakt, że na plaży nie grasz w szóstkę. Mniejsza liczba zawodników musi wykonywać więcej zadań. To wszechstronnie rozwija siatkarzy. W szczególności polecam to środkowym, którzy w trakcie meczów w hali nie mają zbyt dużo kontaktów z piłką. Tutaj trzeba więcej atakować, bronić i serwować. Mówiąc wprost – na plaży co rusz będą musieli robić coś z piłką. Podobnie jak z językiem obcym, tak i tutaj dla siatkarza halowego, który nie ma doświadczenia gry na piasku, chęć uczenia się przełoży później na większy głód edukacji. Poprzez zadawanie pytań typu: „jak mogę stać się lepszym siatkarzem plażowym?” ma szansę rozwinąć w sobie mentalność do nieustającej nauki.

W czym jest pan dzisiaj lepszy od Karcha-zawodnika?

W teorii „coaching” oznacza, że musisz myśleć o wiele więcej o innych ludziach, niż o sobie. Do twoich obowiązków należy służba i pomoc, jesteś odpowiedzialny za prowadzenie grupy osób. Musisz odłożyć na bok swoje indywidualne żądze. Oczywiście, od zawodników również oczekuje się zespołowości. Tego, aby jeden ruszył za drugim, gdy potrzebuje pomocy. Świetny siatkarz o charakterystyce lidera może znacząco poprawić umiejętności reszty składu. Niemniej, praca trenera przenosi kwestie pomocy na inny wymiar. Tutaj nie liczysz się ty, tylko zawodnicy. Sukcesem będzie to, że z twoją pomocą siatkarze staną się lepsi.

My, trenerzy, musimy być przygotowani do pomocy innym. Naszym zadaniem jest przede wszystkim stworzenie odpowiednich warunków, a także wsparcie zawodników i członków sztabu w staniu się lepszymi osobami.

Pańska złota kadra olimpijska składała się zarówno z zawodniczek, które od dziesięciu lat grają za granicą, jak i tych, które występują poza krajem od trzech, czterech sezonów. Dostrzega pan wśród nich różnicę w podejściu do siatkówki?

Z pewnością wieloletnie doświadczenie stanowi dużą zaletę. Sporo zawodniczek, jak na przykład Jordan Larson, grało w wielu państwach. Kiedy co rusz lądujesz w nowym środowisku, musisz się do niego szybko zaadaptować. To sprawia, że rozwijasz się jako człowiek. Raptem trafiasz do Chin. Mało kto mówi biegle po angielsku, a tamtejszy język jest trudny do nauki. Doświadczenie nie stanowi jednak jakiegoś wymogu. Miałem w składzie zawodniczki z małym zagranicznym dorobkiem. Przykład stanowi rozgrywająca Jordyn Poulter. Ma za sobą niewielki bagaż. Gra od niedawna, a dodatkowo jeden z sezonów zakończył się przedwcześnie z powodu wybuchu pandemii koronawirusa. Podobnie było z atakującą Jordan Thompson, która miała wcześniej może jeden pełny sezon na zawodowstwie. To tylko potwierdza tezę, że dobra zawodniczka obroni się formą pomimo braku międzynarodowego doświadczenia.

Przyglądałem się pana stylowi komunikacji podczas tegorocznej Ligi Narodów. Nie był ani tak stonowany jak ten u Ze Roberto, ani tak krzykliwy i wybuchowy jak u Giovanniego Guidettiego.

Chciałbym wierzyć, że nie tworzę sztucznej i twardej hierarchii na zasadzie: trener wyżej, zawodniczka niżej. Uważam, że cały zespół i sztab musi być ważny. Siłą drużyny jest równa współpraca, a nie hierarchia. Nauczyłem się tego poprzez grę u Douga Beala i Marva Dunphy’ego w reprezentacji. Ich siłą była konsekwencja. Nie musieli wydzierać się, aby zyskać uwagę. Dzięki temu lepiej ich słuchaliśmy. Gdyby pracowali z nami poprzez krzyk, w pewnym momencie w naszych głowach wyłączylibyśmy ich gadanie. Po prostu nie docierałoby to do nas. Pamiętam, że u Dunphy’ego graliśmy najlepiej, gdy pozwalał na dużo wolności w grze. Wychodził z założenia, że na boisku to zawodnicy wiedzą najlepiej jak prowadzić grę. Oni odbijają i atakują piłkę, więc za nią odpowiadają. Wydaje mi się, że im bardziej szkoleniowiec stworzy siatkarzom poczucie władzy i odpowiedzialności za to co dzieje się na parkiecie, tym lepsze będą wyniki zespołu. Po latach stosuję wobec moich zawodniczek podobny styl.

Były trener reprezentacji Turcji i Słowenii Alessandro Chiappini opowiadał mi, że jeśli na dziesięć prób danego ćwiczenia zawodniczka wykona je dziewięć razy poprawnie, a raz źle, to gdy w dobrej intencji zwróci się jej uwagę na tę niedobrą, przeważnie wpada w samokrytykę i zapomina o reszcie poprawnych. Dostrzega pan różnice między komunikacją do kobiet i do mężczyzn?

W Stanach pracuje bardzo doświadczony trener piłki nożnej Anson Dorrance. To były selekcjoner amerykańskiej kadry piłkarek, a także szkoleniowiec drużyny North Carolina. Na początku pracował tylko z facetami. Później prowadził jednocześnie akademickie drużyny obu płci, jednakże od lat zajmuje się już tylko kobietami. Kiedyś opowiedział fajną historię. Gdy trening mężczyzn nie przebiegał po jego myśli, zbierał wszystkich do kupy i krzycząc, starał się punktować ich błędy. Mężczyźni przeważnie uważają się za lepszych niż są w rzeczywistości. Myśleli: „na pewno nie chodzi mu o mnie, tylko o kumpla z zespołu”. Gdy taka sama sytuacja miała miejsce na treningu kobiet, zawodniczki uważały: „na pewno chodzi mu o mnie, nie o nikogo innego”. Wniosek Dorrance’a był taki, że kobiety nie doceniają swoich umiejętności tak wysoko jak mężczyźni. Przez to są bardziej samokrytyczne i narzucają sobie jeszcze więcej ograniczeń.

Karch Kiraly
Fot. Dino Panato/Getty Images for FIVB

Oczywiście, od tej historii jest wiele wyjątków – i mówię tu o obu płciach. Jeżeli mam posługiwać się ogólnikami, to jednak muszę przyznać tym słowom rację. Siatkarki bardzo mocno się dołują. Zadaniem trenera kobiecej drużyny powinna być jeszcze większa praca poprzez lepszą obserwację. Szkoleniowiec powinien umieć dostrzec, pokazać i pochwalić również dobre zagrania zawodniczek. Przekładając to na opowiedzianą przez ciebie historię – musi zwracać uwagę na dziewięć świetnych prób, zamiast tylko wytykać jej tą jedną złą.

Co dała panu asystentura u Hugh McCutcheona?

Jestem mu wdzięczny za pierwszą szansę pracy na międzynarodowym poziomie. Przez cztery lata miałem okazję do czerpania garściami trenerskich lekcji. Był dla mnie świetnym modelem, bo dopiero co przeszedł z pracy z facetami. Tam odniósł wielki sukces, ale podobnie jak ja trafił do środowiska, którego nie znał za dobrze. Obaj musieliśmy nauczyć się pracy z dziewczynami. Przez lata znaliśmy tylko jedną perspektywę.

W 2012 roku Amerykanki „skazywano” na olimpijskie złoto. Skończyło się porażką w finale. Podobne prognozy towarzyszyły również w tym roku pańskiemu zespołowi.

W kadrze Stanów Zjednoczonych od lat znajdują się świetne zawodniczki. Rok 2008 i 2012 to olimpijskie srebra, 2016 to brąz. Co łączy te wszystkie turnieje? Przegraliśmy tam tylko po jednym meczu (na IO 2008 USA doznało łącznie dwóch porażek – przyp. M.W). Wiedzieliśmy, że amerykański zespół stać na złoto. Przerwy pomiędzy kolejnymi turniejami były bardzo bolesne. O tym, że możemy wygrać, wiedzieliśmy również w tym roku. Różnica pomiędzy zawodami w Tokio a w Londynie być może jest taka, że teraz zrobiliśmy wszystko by nie tyle zebrać najlepsze zawodniczki, ile stworzyć najlepszy zespół. Dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że w drużynach rywalek grają naprawdę wielkie gwiazdy pokroju Tijany Bosković z Serbii czy Paoli Egonu z Włoch. To są takie zespoły, w których jedna siatkarka może przejąć władzę nad całym meczem i samodzielnie grać jako cała drużyna.

W mojej filozofii reprezentacji nie gramy siatkówki, która opiera się bardzo mocno na pojedynczej postaci. Żadna zawodniczka nie czuła, że tylko ona odpowiada za wynik. Zarówno na igrzyskach, jak i na innych turniejach w ostatnich latach główny nacisk kładziemy na zespołowość. Chciałem, aby po każdym z nich moja drużyna wychodziła jako ekipa jeszcze bardziej zgrana, skomunikowana i darząca siebie jeszcze większym zaufaniem. W Tokio to właśnie zespołowością kadra pokonywała przeciwniczki. Trenerzy rywalek również zwracali w pracy uwagę na zgranie zespołu, lecz u nas to właśnie stanowiło największą broń, nie indywidualne umiejętności każdej zawodniczki.

Jakie są pańskie sposoby na zdjęcie z zawodniczek presji w ważnych meczach, na przykład podczas igrzysk? Polskich siatkarzy podobnie jak kadrę USA postrzegano jako faworytów do triumfu. Amerykankom udało się wygrać złoto, a my odpadliśmy po raz kolejny w ćwierćfinale.

To z pewnością bardzo trudna sytuacja dla polskich siatkarzy. Odkąd pamiętam, macie solidną męską reprezentację. Popraw mnie jeśli się mylę, ale wygraliście ostatnie dwa mistrzostwa świata.

Tak.

Nie można w takim wypadku nazywać Polaków słabym zespołem. Ich historia to doskonały przykład sportowego cierpienia. Po raz kolejny ponieśli trudną porażkę. Jestem pewny, że prędzej czy później ta zła ćwierćfinałowa seria się skończy, a wtedy świat siatkówki dostanie wiadomość: „uważajcie!”. Czy to będzie już w Paryżu lub w Los Angeles? Tego nie wiem. Gdy po licznych klęskach uda się przejść niefortunny etap, cały zespół dostaje dodatkowej mocy. Wiedzą, że skoro pokonali przeciwności losu, to są silni i zdolni do osiągnięcia sukcesu.

Miałem podobną sytuację ze swoją kadrą. Przed tym rokiem Amerykanki uczestniczyły w jedenastu turniejach olimpijskich. Zdobyły trzy srebrne i dwa brązowe medale. Stawaliśmy na podium w prawie co drugich igrzyskach. Zawsze jednak brakowało złota. Niektórzy zaczęli tworzyć klątwę złota, tak jak u was z ćwierćfinałem. W końcu udało się zniszczyć te drzwi do zwycięstwa. Tak samo będzie i z Polakami. Przecież wy już raz zdobyliście złoto. Wasza kadra jest zdolna do pójścia w ślady zespołu z 1976 roku. W Tokio przegraliście z późniejszymi mistrzami olimpijskimi i to niewielką różnicą. To też o czymś świadczy. Nie odprawił wasz żaden słabeusz, tylko najlepszy zespół turnieju.

Kiedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że pański zespół stać na złoto?

Dopiero po zakończeniu ostatniej akcji w finale (śmiech). Odpowiadając poważnie, nigdy z góry nie zakładałem, że wygramy. Przez to zmuszałem się do większej pracy. To również spowodowało, że jeszcze bardziej cieszyłem się z tego sukcesu. Wiem, że w 2008, 2012 i 2016 roku Amerykanki również były solidnym zespołem, który był w stanie wygrać złoto – ale się nie udało. Siatkówka nie jest zderzeniem potencjałów zawodników, tylko sztuką świetnej gry w odpowiednim momencie. Szczególnie widać to w ostatnich trzech meczach igrzysk – ćwierćfinale, półfinale i finale.

Oczywiście wiedziałem, że gramy dobrze. Przecież miesiąc wcześniej wygraliśmy Ligę Narodów. Nie byliśmy jednak wtedy pewni formy innych reprezentacji. Włochy i Serbia nie wystawiły w Rimini najlepszych składów. Chiny w pełni sił dołączyły dopiero na koniec imprezy. Byliśmy jednym z czołowych zespołów świata. „Jednym z” – to oznacza, że podobnych jak nasz było więcej.

Pamięta pan pierwsze myśli po zwycięstwie?

Wiąże się z tym śmieszna historia. Spojrzałem na zegarek trzydzieści minut po zakończeniu finału. Czułem się wspaniale, byłem w euforycznym nastroju, ale nagle zacząłem myśleć o… Paryżu. Tak, pół godziny po wielkim sukcesie zastanawiałem się nad następnymi igrzyskami (śmiech). Ale to były dobre przemyślenia na zasadzie: „mamy bardzo dobre młode zawodniczki, które mogą zagrać jeszcze na paru turniejach”. Wychodziłem w przyszłość i sprawdzałem w głowie, kto za trzy lata będzie jeszcze mógł grać, a kto już raczej będzie po karierze. Starałem się ocenić, czy dana zawodniczka będzie w stanie prezentować w Paryżu podobną bądź lepszą formę.

Po tym co słyszę zastanawiam się, czy potrafi pan w ogóle doceniać sukces. Nalbert powiedział mi, że za czasów gry tego nie umiał. Po zdobyciu złota od razu patrzył na następny turniej.

Bardzo dobre przemyślenie. Wydaje mi się, że potrafię. W przypadku Tokio mowa tu o historycznym wyczynie dla amerykańskiej żeńskiej siatki. Kraj czekał na to od 1964 roku, gdy dyscyplina pojawiła się w programie igrzysk. Wynajduję balans pomiędzy docenieniem rezultatu pracy z grupą niesamowitych kobiet, konsumowaniem sukcesu, a pokorną chęcią walki o następne trofea.

Czytając pańską historię jawi się światu obraz człowieka, który czego nie dotknie, to zamienia w sukces. Czy Karch Kiraly miał w ogóle jakikolwiek moment załamania?

Nie wiem, czy kiedykolwiek towarzyszył mi potężny dół. Miałem jednak wiele momentów rozczarowania. One zmuszają człowieka do zmian, przeważnie doprowadzają także do rozwoju. Przypomina się historia z mistrzostw świata w 1982 roku w Argentynie. Byliśmy bardzo młodym, ale prosperującym zespołem. Liczyliśmy na miejsce w pierwszej piątce turnieju. Pierwszego dnia czekał nas bardzo trudny mecz przeciwko Bułgarii. Doszło do tie-breaka, gdzie z dużą przewagą prowadziliśmy. W pewnym momencie było 14-8… i przegraliśmy. To stanowiło potężny cios, a zarazem lekcję. Zrozumieliśmy, że musimy zmienić podejście do treningów, pracować więcej i mądrzej. Później, po walce przegraliśmy jeszcze z mistrzami, Związkiem Radzieckim. Finalnie zakończyliśmy zmagania na trzynastym miejscu, a Bułgarzy na oczekiwanym przez nas piątym.

Po turnieju zmieniliśmy taktykę gry, szczególnie w bloku. Wykryliśmy także jeden błąd, który niszczył nasze wygrane. Zauważaliśmy, że w tie-breakach przestawaliśmy grać o zwycięstwo, a po prostu walczyliśmy o to, aby nie przegrać. To ogromna różnica dla głowy. Zmiana nastawienia, pozwoliła na ciągłą grę z agresywnością. Jestem przekonany, że bez porażki z Bułgarią nie zdobylibyśmy złota na igrzyskach w Los Angeles, mistrzostwa świata w 1986 roku czy następnego tytułu olimpijskiego w Seulu.

Karch Kiraly
Fot. Phil Walter/Getty Images

Jako trener również przeżyłem wraz z zespołem spore rozczarowanie trzy lata temu. Piąte miejsce na mistrzostwach świata było słabym rezultatem. Nie zaprezentowaliśmy tego, na co było nas stać. Na twarzy każdej osoby pracującej w kadrze zauważyłbyś sportową złość i smutek. Nie wydaję mi się, czy bylibyśmy w stanie wygrać w tym roku turniej olimpijski, gdyby nie tamto potknięcie. Doznając porażek, szukasz ich przyczyn, a później wprowadzasz w realizację działania, które odpowiadają wnioskom.

Jaką rolę w karierze odgrywała i odgrywa dziś rodzina?

Rola męża i ojca pozwoliła stać się lepszym zawodnikiem. Jako bezdzietny singel mocniej obwiniesz się po słabym występie. Patrzysz na siebie tylko przez pryzmat tego, że jesteś siatkarzem. Gdy do życia dołączają żona i dzieci możesz zauważyć diametralną zmianę. Twoich pociech nie interesuje to czy wygrałeś, czy nie. Zawsze są zadowolone, że tatuś wrócił do domu. Jako zawodnik z własną rodziną łatwiej znosisz boiskowe doświadczenia. Związanie się z ukochaną osobą i założenie z nią rodziny jest najpiękniejszą rzeczą, jaka może ci się przytrafić. Sukcesy sportowe też są świetne, ale mają się nijak do chwil z bliskimi.

Żona cierpliwie znosi pańskie życie na walizkach?

Nie będę mówił, że zawsze było łatwo. Weźmy przykład ostatniej Ligi Narodów. Byliśmy zamknięci w jednym miejscu na 36 dni. Zapytałem się jej czy chce ze mną jechać. Co oczywiste odmówiła. „Nie chce lecieć do Włoch tylko po to, by być więźniem w pokoju hotelowym” – powiedziała. „Dobra, pooglądałabym twoje mecze, ale chciałabym zwiedzić trochę kraju, a nie siedzieć w jednym miejscu”. Podobna sytuacja miała miejsce w Japonii. Każde z nas robi wszystko, aby zagospodarować czas tylko dla dwojga albo naszej rodziny. Doceniam każdą minutę, którą mogę z nimi spędzić. To są momenty, w których wyłączam się z jakiejkolwiek sportowej pracy. Chcę być wtedy w pełni zaangażowanym członkiem rodziny.

Rozmawialiśmy o wpływie rodziny na pańską karierę. A jak wygląda odwrotna sytuacja? Czy siatkówka pomogła panu stać się lepszym człowiekiem?

Rozpoczynając karierę trenerską nie wiedziałem w ogóle co mnie czeka. Dziś mogę powiedzieć, że praca szkoleniowa rozwinęła mnie jako męża. Potrafię spytać się siatkarki czy członka sztabu: „Która z rzeczy, którą dla ciebie zrobiłem, uważasz za pożyteczną?”, „co sprawiło, że uważasz się dzięki temu za lepszą zawodniczkę czy osobę?”. To samo dotyczy złych sytuacji – „czy zrobiłem coś, co ci się nie podoba, w czym nie widzisz sensu, albo nawet czego nienawidzisz?”. Umiejętność zadawania pytań i zbierania informacji zwrotnych jest dla mnie niesamowicie ważna. Przeniosłem ją na grunt rodzinny. Nie wstydzę się zapytać żony: „Jak sobie radzę w roli męża?”, „Czy jest coś, w czym mógłbym się poprawić?”. W ten sposób mogę otrzymać informacje, dzięki którym jestem w stanie poprawiać się jako mąż i ojciec. Wszystko sprowadza się do nauki. Im bardziej otwierasz się na nowe lekcje, tym mądrzejszą osobą się stajesz. Nie tylko na boisku sportowym, ale także tym życiowym.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.