James Bond poprawia kołnierzyk po bijatyce. Sygnał Juventusu dla reszty ligi

Zobacz również:Osobowość, pewność siebie, technika. Sebastian Walukiewicz i rok na wielki skok
Juventus
Nicolò Campo/LightRocket via Getty Images

Mistrz chciał coś pokazać pretendentowi. Lider próbował coś udowodnić mistrzowi. Ani jeden, ani drugi nie wypadł w tym w pełni przekonująco. Hit ligi włoskiej obfitował w nerwowość, pośpiech i błędy. A wygrali go ci, którzy niezmiennie mają najlepszych piłkarzy.

Praktycznie każdy film o Jamesie Bondzie ma moment, w którym główny bohater wpada w kłopoty. Gdyby nie to, że wszyscy widzieli ten motyw już tysiąc razy, mogłoby się nawet czasem wydawać, że już nie ma jak się wydostać. Ale ten, z którym walczy, zawsze akurat w kluczowym momencie musi wyjść do innego pokoju, zostawić w pobliżu agenta jakieś ostre narzędzie albo wygłosić akurat pożegnalną mowę, przy której poluzuje chwyt. Wedle podobnego scenariusza toczyła się bijatyka Milanu z Juventusem. Tuż po momentach, w których gospodarze zdawali się przyciskać przeciwnika do ściany, dawali mu trochę oddechu, co źle się dla nich kończyło. Wygrana turyńczyków przypomniała wszystkim, że na tym etapie sezonu nie ma jeszcze mowy o żadnych, nawet wstępnych, rozstrzygnięciach. I że walka o mistrzostwo zapowiada się we Włoszech tak ciekawie, także dlatego, że każdemu z jej uczestników bardzo daleko do ideału.

PRESJA MISTRZA

Przed starciami o takiej aurze zawsze ciekawe jest podejście, z jakim obie drużyny wchodzą na boisko. Wprawdzie trenerzy obu drużyn starali się schładzać temperaturę wydarzenia, podkreślając, że ten mecz absolutnie o niczym nie zdecyduje. Jednak zwykle wypowiedzi swoje, a piłkarze swoje. Oba zespoły można było podejrzewać o chęć narzucenia warunków gry. Oba miały do tego podstawy. Juventus, jako seryjny mistrz i wciąż najsilniejsza kadrowo drużyna ligi, mógł od razu pokazać pretendentowi, komu towarzyszy aura nietykalności. Zwłaszcza że przecież Andreę Pirlo, a wcześniej Maurizio Sarriego zatrudniono po to, by Juventus nie tylko wygrywał takie mecze, bo to robił już wcześniej, ale by wygrywał je w określony sposób. Odważnie, dominująco, bez pozostawiania wątpliwości. Milan też miał jednak powody do wielkiej pewności siebie. Wszak przystępował do meczu jako jedyna niepokonana w tym sezonie drużyna z lig europejskiej czołowej piątki. I jako lider, mający pokaźną przewagę nad Juventusem. Ewentualna wygrana zwiększyłaby ją do aż trzynastu punktów. Presja ciążyła na gościach.

POZORNY SPOKÓJ JUVENTUSU

Łatwo przy takim meczu popaść w utarte narracje o werwie Milanu i wyrachowaniu mistrza, który pozwolił się rywalom wyszaleć, a później bezlitośnie zadał ciosy. To byłaby jednak tylko półprawda. Milan faktycznie zaczął z werwą. Juventus faktycznie próbował udawać, że ta werwa nie robi na nim wrażenia. Ale ani jednym, ani drugim nie do końca to wychodziło. Choć mediolańczycy przez sporą część pierwszej połowy ganiali wściekle rywali po ich połowie, a nawet polu karnym, nie byli w pressingu bardzo skoordynowani. Choć turyńczycy próbowali, mimo agresywnego doskoku rywali, spokojnie podawać sobie piłkę, ale ten spokój sprawiał wrażenie bardzo wymuszonego i sztucznego. Gracze Pirlo wykonywali ryzykowne podania wszerz własnego pola karnego, tracili piłki na własnej połowie – w całym meczu prawie trzy razy częściej od rywali – popełniali proste indywidualne pomyłki. Nie wyglądali na zespół, który celowo zapraszałby przeciwnika pod własną bramkę, by wciągnąć go, uśpić, spokojnie wyjść spod pressingu i bezlitośnie skontrować.

POŚPIECH DORADCĄ MILANU

Częste zdobywanie piłek głęboko na połowie Juventusu powinno było Milanowi stworzyć sporą liczbę sytuacji z dogodnych strzelecko stref. I gracze Stefano Piolego byli jednak nerwowi. Natychmiast po przejęciu piłki starali się finalizować akcje. Ponad połowę z dwudziestu strzałów oddali zza pola karnego, przez co Wojciech Szczęsny teoretycznie miał do wykonania aż osiem interwencji, ale w praktyce przy niewielu musiał się naprawdę wysilić. Zazwyczaj wystarczało mu nawet czasu, by spokojnie złożyć się do złapania piłki. Bez żadnego nerwowego odbijania. Juventus popadał więc w nerwowość, gdy widział biegnącą na niego hordę rywali, a Milanowi, kiedy już odzyskiwał piłkę, rozwiązania podpowiadał pośpiech. Stwarzało to bardzo chaotyczne wrażenie. Wręcz nad wyraz jak na mecz dwóch czołowych drużyn ligi włoskiej.

KORYTARZ DLA CHIESY

Tak wyglądał obraz gry przez sporą część pierwszej godziny meczu. Przy agresywnym pressingu, takim jak Milanu, sztuką jest jednak, by w momencie, gdy trochę zwalnia się tempo, szukając odpoczynku, samemu nie stracić gola. A gospodarzom ani w pierwszej, ani w drugiej połowie się to nie udało. Turyńczycy wyszli na mecz w asymetrycznej wariacji ustawienia 4-4-2. Aaron Ramsey, teoretycznie grający jako lewy pomocnik, sporo czasu spędzał w środku boiska, czyli w swojej naturalnej strefie i uczestniczył w rozegraniu. Cristiano Ronaldo, grającego w ataku, tradycyjnie ciągnęło na lewe skrzydło, przez co często dość blisko siebie grało aż pięciu zawodników – oprócz Walijczyka i Portugalczyka jeszcze Mathijs De Ligt, półlewy stoper, Rodrigo Bentancur, środkowy pomocnik ustawiony bliżej lewej strony oraz Gianluca Frabotta, lewy obrońca. Danilo, ustawiony wyjściowo na prawej obronie, nie trzymał się linii bocznej, tylko schodził bliżej osi boiska, mocno angażując się w wyprowadzanie piłki z własnej połowy. To oznaczało więc, że choć piłka i większość zawodników Juventusu najczęściej znajdywała się po lewej stronie, najważniejsze rzeczy działy się po prawej. Tam, gdzie stworzyła się przestrzeń do pojedynku rewolwerowców.

KLUCZOWY POJEDYNEK

Od pierwszych minut między Theo Hernandezem a Federico Chiesą iskrzyło. Jens Peter Hauge, lewy pomocnik Milanu, zastępujący chorego na koronawirusa Antego Rebicia, nie miał tu znaczenia, bo Danilo całkowicie go zneutralizował. Pojedynek o kluczową strefę toczyli więc znajdujący się w świetnej formie Francuz oraz Włoch, który w Turynie coraz bardziej rozkwita po transferze z Fiorentiny. Hernandez zaczął mecz od dwóch bardzo ostrych wejść, na granicy żółtej kartki, chcąc zniechęcić reprezentanta Włoch do gry. Wyszło jednak odwrotnie. Bo włoski klasyk okazał się największym dotychczasowym popisem Chiesy w koszulce Juventusu. Kluczowym zadaniem dla Pirlo było stworzenie mu możliwości gry jeden na jednego. Skoro ją dostał, świetnie z niej skorzystał.

POPIS CHIESY

Chiesa już chwilę przed pierwszym golem dał sygnał, że jest dobrze dysponowany, gdy po rzucie rożnym trafił w słupek. To był w pewnym sensie przełomowy moment meczu. Pierwszy kwadrans, w którym Juventus nie istniał, skończył się bowiem tym słupkiem, który przypomniał wszystkim, także zawodnikom Milanu, że turyńczycy są groźni w każdym momencie. Nawet gdy nic tego nie zapowiada. Piękna dwójkowa akcja Chiesy i Paulo Dybali, podczas której obaj całkowicie wymanewrowali Hernandeza i Alessio Romagnolego, pół-lewego stopera Milanu, który miał wspierać Francuza, ale był zamieszany w utratę wszystkich trzech goli, błyskawicznie to pokazała. Wbrew przebiegowi gry, Juventus był na prowadzeniu. I gdyby nie błąd sędziego, który nie odgwizdał faulu przy wejściu Hakana Calhanoglu w Adriena Rabiota, pewnie schodziłby z nim na przerwę.

WZMOCNIONA PRAWA FLANKA

Dyskusję o golu dla Milanu zdominuje, co zrozumiałe, kwestia sędziowska. Szkoda jednak, bo umniejsza wkład dwóch ważnych postaci po mediolańskiej stronie. Ze względu na spore problemy kadrowe mediolańczyków Davide Calabria, prawy obrońca, musiał zagrać na środku pomocy. Biorąc pod uwagę ustawienie przez Juventus wielu zawodników po lewej stronie, takie rozwiązanie miało z perspektywy Piolego sens. Oprócz prawego obrońcy (Diogo Dalot) i prawego pomocnika (Samu Castillejo), miał jeszcze kogoś w rodzaju „fałszywego prawego obrońcy”, czyli podążającego na tę pozycję za Ronaldo Calabrię. Włoch został bohaterem akcji bramkowej, bo pięknie wykończył podanie Rafaela Leao, jednak na samym jej początku to on ją też napędził, po odbiorze (nieczystym) Calhanoglu.

MOCNY CALHANOGLU

Turek był w tym spotkaniu zdecydowanie najlepszym zawodnikiem Milanu, wyrastającym ponad poziom zespołu. Wszystko, co dobre, w poczynaniach jego drużyny, odbywało się z jego udziałem. Problemem dla Milanu był jednak brak obecności w polu karnym. Kiedy Leao schodził na boki, gdzie zawsze go ciągnie, jego pozycję starali się dublować Calhanoglu, czy Castillejo. Nie są to jednak zawodnicy, którzy w otoczeniu Leonardo Bonucciego czy de Ligta mogliby wiele zrobić. To dlatego mediolańczycy tak często decydowali się na strzały z dystansu. Brakowało im kogoś, kto w okolicach pola karnego tak rozprowadziłby obronę rywala, jak robił to Dybala po stronie Juventusu, tworząc przestrzeń do dynamicznych wbiegnięć Chiesy.

SIŁA REZERWOWYCH

Do gola na 2:1 był to więc wyrównany mecz, w którym trochę lepsze wrażenie jako zespół stwarzał Milan, ale w którym górę brały indywidualności – zwłaszcza dwie – Dybala uwalniający się Romagnolemu i Chiesa wygrywający pojedynki z Hernandezem. Milan może mógłby jeszcze uratować ten mecz, gdyby Pirlo nie miał takich możliwości reagowania z ławki rezerwowych. Po godzinie wpuścił na boisko Dejana Kulusevskiego i Westona McKenniego. Wymęczeni przez Chiesę Romagnoli i Hernandez dostali naprzeciw siebie kolejnego świetnego dryblera, który wypracował trzeciego gola, obsługując amerykańskiego rezerwowego. Juventus, słynący od lat ze świetnego zarządzania wynikiem, przy prowadzeniu 1:0 jeszcze kompletnie nie kontrolował gry, ale już przy 2:1 zdecydowanie tak. Upływający czas obniżał jakość Milanu, podczas gdy turyńczykom udawało się ją utrzymywać na zbliżonym poziomie do wcześniejszego.

INNI TEŻ MOGĄ BŁYSZCZEĆ

Może Pirlo deprecjonować rangę tego meczu, ile chce, ale i tak wydaje się, że to zwycięstwo było z wielu powodów bardzo ważne dla jego drużyny. Nie tylko dlatego, że sytuacja w tabeli, która zaczynała powoli wyglądać już dość niebezpiecznie, teraz, zwłaszcza wobec środowej porażki Interu z Sampdorią (1:2) trochę się unormowała. Jego zawodnicy wreszcie zdołali pokonać rywala ze ścisłej czołówki, co dotychczas im się nie udawało (remisy z Lazio, Atalantą, Romą). Dopiero po raz drugi w tym sezonie wygrali też dwa ligowe mecze z rzędu. I pokazali, że potrafią zwyciężać w ważnych meczach także wtedy, kiedy Ronaldo nie jest pierwszoplanową postacią. Portugalczyk oczywiście zagrał dobrze, wiele jego zagrań znamionowało wysoką klasę, ale wieczór w Mediolanie udowodnił, że także inni mogą od czasu do czasu wygrać Juventusowi mecz. Wysłali w ten sposób ważny sygnał reszcie ligi w bardzo odpowiednim momencie – krótko przed meczami z Interem oraz Napoli w ramach Superpucharu Włoch. James Bond, nawet jeśli lekko spocony oraz trochę wymięty, już poprawił kołnierzyk po bójce i ruszył w dalszą drogę.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.