O drużynach Pepa Guardioli mówi się często, że tryskają radością tego, co robią. O zespołach, które przeciw nim grają, nie widząc piłki przez większość czasu, mówi się, że cierpią. Ekipa Thomasa Tuchela też widziała piłkę rzadko. Ale nie cierpiała. Raczej odczuwała przyjemność z bronienia, które zostało wyniesione do rangi sztuki.
Gdyby finał Ligi Mistrzów nie toczył się na zadbanej zielonej trawie, lecz na murawie znanej z niższych klas rozgrywkowych, po końcowym gwizdku boisko przedstawiałoby dziwny widok. Na całej długości, wzdłuż jednej linii bocznej, plac gry byłby całkowicie rozorany korkami, zabłocony, niepozostawiający żadnych śladów, że kiedyś rosła tam trawa. Wzdłuż przeciwległej linii boisko byłoby z kolei niemal nienaruszone. Bez żadnych znaków, że właśnie rozegrano tam jakiś mecz. Trenerzy, którzy słyną z tego, że w przeszłości wielokrotnie na treningach nakazywali zawodnikom grać na boiskach o różnych nietypowych kształtach, tym razem postanowili rozegrać finał Ligi Mistrzów na boisku o standardowej długości, za to o połowę węższym niż zwykle. To po lewej stronie Manchesteru City i prawej Chelsea toczyła się gra przez większość czasu. To co jakiś czas nagle zmieniając reguły tej gry, londyńczycy próbowali dobrać się do skóry mistrzom Anglii. I to właśnie w ten sposób zapewnili sobie drugi triumf w Lidze Mistrzów w historii.
DEFENSYWNY TRIUMF
Choć dotychczas Chelsea miała na koncie jedno zwycięstwo w tych rozgrywkach, w pewnym sensie nie traktowano jej jako pełnoprawnego triumfatora. Drużyna, która sięga po najważniejsze trofeum w Europie, zwykle odznacza się czymś wielkim i niepowtarzalnym, co można by wspominać przez lata. Chelsea zdobyła w 2012 roku tytuł, ale chyba nawet w samym klubie nie czuli, że na to zasłużyli. Nie wtedy. To była bardziej nagroda za całokształt twórczości, czyli zadośćuczynienie za wszystkie poprzednie ekipy “The Blues”, które dochodziły w okolice pucharu, a później nie były w stanie po niego sięgnąć. Zespół Roberto Di Matteo doszedł do triumfu obroną, ale taką, która nie była arcydziełem gry defensywnej, lecz dowodem na to, że futbol to najbardziej losowa z gier zespołowych. Przez zdecydowaną większość finału gracze Chelsea modlili się wtedy o przetrwanie i wbrew wszelkiej logice, ten jeden raz, jakimś cudem zdołali przechylić szalę na swoją stronę.
ARCYMISTRZOSTWO OBRONNE
Tym razem Chelsea też zdobyła tytuł dzięki defensywie, lecz sposób, w jaki pozwoliła ona wygrać najcenniejsze trofeum, był zupełnie inny. Nie było w tym nic losowego, czy przypadkowego, lecz najpierw starannie zaplanowane, a później po mistrzowsku wykonane trzymanie rywala z dala od własnej bramki. Jeśli pozwala się drużynie o możliwościach ofensywnych Manchesteru City na oddanie jednego celnego strzału w meczu, jeśli wygrywa się 1:0 po meczu, w którym bramkarz absolutnie nie miał możliwości wykazania się interwencjami, to znaczy, że osiągnęło się arcymistrzostwo gry w defensywie.
ZASKOCZENIE W SKŁADZIE
Pep Guardiola trochę zaskoczył wyjściowym składem, nie wystawiając w nim żadnego środkowego pomocnika tradycyjnie zorientowanego na asekurowanie własnej bramki po stratach piłki. Zabezpieczenie przed kontratakami zwykle było w europejskich meczach obsesją trenera Manchesteru City. Tym razem w jedenastce nie było ani Rodriego, ani Fernandinho, co wcześniej zdarzyło się tylko w starciu z Olympiakosem Pireus w fazie grupowej. Podobnie jak wtedy, w rolę zawodnika mniej niż zwykle zaangażowanego w wymienność pozycji z przodu, wcielił się Ilkay Guendogan. Wbrew obawom, nie naraziło to finałowych debiutantów na częstsze kontrataki Chelsea. Londyńczycy tylko raz, już w drugiej połowie, gdy Manchester myślał o odrabianiu strat, a Fernandinho był już na boisku, przeprowadzili klasyczną kontrę, zakończoną pudłem Christiana Pulicica w sytuacji sam na sam z Edersonem.
WIELKI REECE JAMES
Znacznie więcej problemów niż na środku, drużyna Guardioli miała na bokach. Na jednym ze skrzydeł trenerzy obu drużyn całkowicie zabrali sobie wzajemnie swobodę, grupując tam wszystkich możliwych zawodników i pchając w ten sektor piłkę. City przeprowadziło tamtą stroną 46% wszystkich ataków, Chelsea ponad połowę. Najwięcej kontaktów z piłką spośród uczestników finału miał Ołeksandr Zinczenko, lewy obrońca Manchesteru. Najwięcej spośród graczy Chelsea – prawy wahadłowy Reece James, a na drugim miejscu Cesar Azpilicueta, czyli półprawy stoper. W tej strefie operowali też najczęściej N’Golo Kante, Phil Foden, czy Raheem Sterling. Skrzydłowy w zamyśle miał się tą stroną urywać rywalom, wykorzystując wolną przestrzeń za plecami zwykle wysoko grającej obrony Chelsea. Udało się to jednak tylko raz, na początku meczu, gdy znakomicie wyszedł do idealnego długiego podania od bramkarza. W pozostałych sytuacjach pojedynki z nim wygrywał zwykle James, cichy bohater finału, który zaliczył najwięcej odbiorów i wybić piłki w trakcie finału. Choć ze strony jego oraz Bena Chilwella spodziewano się podłączania się do ofensywy, obaj dali się poznać przede wszystkim przez grę obronną, w której spisywali się znakomicie. W ogóle Chelsea ryzykowała znacznie mniej, niż przyzwyczaiła. Obrona wcale nie wychodziła tak wysoko, a zakładanego pressingu wcale nie można nazwać szalonym. W pierwszej połowie londyńczycy wykonali tylko dwie próby odbioru piłki na połowie rywala.
BRAMKARZ ZMIENIA STRONY
Gdy drużyna Tuchela odzyskiwała piłkę, w powtarzalny sposób próbowała atakować. Spodziewano się, że niemiecki trener będzie chciał wykorzystać przestrzeń za plecami obrony City dzięki szybkości Timo Wernera. Było to jednak osiągane nie poprzez długie piłki zagrywane do przodu po przechwycie, lecz poprzez częściowe rozciągnięcie rywala. Sposób gry Chelsea porównuje się czasem do akordeonu – bez piłki ściśniętej i bardzo wąsko ustawionej i błyskawicznie rozciągającej się na boki po przechwycie. Londyńczycy tym razem zyskiwali jednak szerokość w sposób niesymetryczny. Rozwijali tylko jedno skrzydło. Po przechwycie, najczęściej w prawej części boiska, wycofywali się z panującego tam tłoku, spokojnie podając do bramkarza, jakby wcale nie mieli zamiaru atakować, lecz planowali na chwilę nacieszyć się posiadaniem piłki. Edouard Mendy, otrzymawszy ją, celował w lewą linię boczną, gdzie ustawiony był już zwykle któryś z zawodników, najczęściej Chilwell. Senegalski bramkarz wykonał w całym meczu dwanaście długich podań, najwięcej spośród wszystkich na boisku. Tylko połowa z nich dotarła do celu, o co Tuchel miał do niego pretensje. Gdy jednak zagrania były celne, stanowiły dla reszty zespołu sygnał do natychmiastowego natarcia.
PRZYSPIESZENIE WZDŁUŻ LINII
Do momentu, gdy Mendy grał piłki do szeroko ustawionego wahadłowego, akcje Chelsea toczyły się w spokojnym, wręcz spacerowym tempie. Jednak gdy piłka znajdowała się już blisko celu, jeden z ofensywnych piłkarzy zaczynał sprintem ruszać wzdłuż linii bocznej. Tak, by wahadłowy mógł zagraniem bez przyjęcia napędzić akcję, zagrywając do niego. Dla pozostałych ofensywnych piłkarzy tego rodzaju zagrania stanowiły sygnał, by zrównać się z linią obrony rywala i wystartować sprintem do potencjalnych prostopadłych podań. W ten sposób padła jedyna bramka finału. Werner sprintem pociągnął za sobą jednego stopera, otwierając Masonowi Mountowi korytarz do zagrania w kierunku Kaia Havertza. Chelsea kilka razy próbowała w ten sposób rozegrać akcje w pierwszej połowie i pod jej koniec została nagrodzona. Wyszło idealnie.
KROK PRZED RYWALEM
O ile przed przerwą londyńczycy starali się jeszcze utrzymywać względną równowagę posiadania piłki, w drugiej połowie przeszli do głębszej defensywy. Grali nie tylko blisko siebie wewnątrz formacji, ale też utrzymywali niewielkie odległości pomiędzy nimi. Nawet Werner, teoretycznie najbardziej wysunięty, nierzadko schodził na 30. metr przed własną bramkę, by tam współtworzyć jednolity blok. U graczy Chelsea imponowała pasja, z jaką wchodzili w każdy pojedynek, dyscyplina i odpowiedzialność oraz asekuracja. Nawet gdy kilka razy dali się rozerwać szybkimi kombinacjami Manchesteru, na końcu zawsze któryś z obrońców zachowywał trzeźwą ocenę sytuacji i zażegnywał niebezpieczeństwo. Tak, że Mendy zwykle nie musiał nawet interweniować. Mistrzem takiej gry od lat jest Kante, który rozegrał kolejny wielki mecz, królując pod względem liczby przechwytów, wygrywając pojedynki powietrzne i też groźnie inicjując ataki. Z siedmiu prób strzałów, jakie podjął w sobotni wieczór zespół Guardioli, aż cztery zostały zablokowane. Ktoś z Chelsea zawsze był o krok szybszy.
SUKCES O TWARZY KANTE
Kiedy po latach będzie się wspominać Chelsea z 2021 roku, znów będzie się mówić o drużynie, która wygrała Ligę Mistrzów defensywą. Jej twarzą nie będzie żaden z ofensywnych graczy. Nawet Kai Havertz, zdobywca zwycięskiej bramki w finale. To był triumf im. N’Golo Kante. W przeszłości trenerzy powtarzali, że gdyby mogli, wystawiliby na boisku jedenastu Kante. Thomas Tuchel własnie to zrobił. Stworzył zespół, który przesiąknął sposobem gry francuskiego mistrza świata. Złożony z piłkarzy zdyscyplinowanych, inteligentnych i czerpiących z udanego przechwytu przyjemność nie mniejszą niż z efektownej asysty czy ładnego dryblingu. To defensywa o przyjemnej twarzy. Nikt po tym triumfie nie może mówić, że drużyna Tuchela zabijała futbol. Przeciwnie: ona pozwoliła pokazać jego piękno tam, gdzie nie zawsze się je dostrzega.