Kiedyś zaprosiłbym pana do siebie na wódkę, ale już nie mogę. Być jak Jerzy Pilch i mówić o piłce jak On. Moje spotkania z Mistrzem

Zobacz również:Piast pisze pucharową historię klubu. Cracovia bez wstydu i złudzeń
Pilch.jpg
FOT. WLODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl

Żaden pisarz nie odcisnął na mnie takiego piętna. Jego sposób budowania narracji, jego umiejętność operowania słowem i malowania postaci – od liceum marzyłem, by umieć pisać jak On. Miałem szczęście spotkać Jerzego Pilcha kilka razy, w zupełnie różnych miejscach, okolicznościach i na różnych etapach jego życia. Chciałem zaprosić go do audycji Futbol i Cała Reszta, żeby znów tak pięknie poopowiadał o piłce, jak tylko On potrafi. Potrafił. Nie zdążyłem.

Zachłysnąłem się jego literaturą na początku studiów, kumpel podrzucił mi książkę i tak już zostało. To było „Pod Mocnym Aniołem”. Potem przeczytałem wszystko. „Żółty szalik”, jego scenariusz, był legendą uczelnianych korytarzy, bo „Psy” pokazały nam w liceum, że picie wódki jest cool, a Janusz Gajos, wygłaszający kwestie napisane przez Pilcha – że może jednak być przerażające. I choć scena przełykania zmrożonej substancji jest kultowa, niektórych nawet śmieszy, to dla mnie stała się zarazem najsmutniejszą w historii polskiego kina. To takie spotkanie dwóch geniuszy – pisarskiego i aktorskiego.

W przerwach pomiędzy jedną a drugą rundą walki ze swoimi demonami, Jerzy Pilch pisał i kochał też całym sercem futbol z jego wadami („Chowam głowę w piasek, jak struś, kiedy słyszę o korpucji”). A najbardziej kochał Cracovię i dlatego bywał dla niej tak surowy. Kiedy tylko trafiłem do dziennikarstwa sportowego, mając w pamięci wywiad, którego udzielił dla „Gazety Wyborczej”, zatytułowany „Żółta węgierska futbolówka”, zapragnąłem porozmawiać z Nim o futbolu. Udało się to wreszcie zrobić, kiedy pisałem dla Magazynu Futbol. Wciąż uważam tamten wywiad za jeden z najlepszych, jakie udało mi się zrobić. Pilch pięknie w nim mówił m.in. o ludzkich słabościach, tak dobrze mu znanych, na kanwie przygód polskich piłkarzy we Lwowie, gdy za kadencji Leo Beenhakker urządzili sobie popijawę. – Taki Radek Majewski, na przykład. Wszyscy się go czepiają, że się napił. Cholera, sam bym się chętnie napił z Borucem – zauważył całkiem serio.

Wstydziłem mu się przyznać, kiedy już nasza dyskusja dobiegła końca, że gdy organizowano taką zabawę literacką „pisz do Pilcha” to i ja napisałem. Z kiepskim skutkiem. Przemyciłem tam jaką grafomanię z wątkiem piłkarskim, zbyt oczywiste to było chyba. Nie ośmieliłem się również napomknąć jak to żeśmy z Rafałem Nahornym poszli odebrać wierszówkę z tygodnika „Polityka” i tam trzeba było się podpisać na liście płac. Ja na „R”, patrzę wyżej, a tam pod „P” Jerzy Pilch. Ten moment złożenia podpisu przy kwocie kilkuset złotych był czymś co siedziało we mnie bardzo długo, nie ze względu na stawkę, ale dotarcie do tego miejsca, tego budynku, otarcie się o tego Pisarza w tak dziwacznych okolicznościach. Ale jednak otarcie.

Wspaniale potrafił ująć proste rzeczy. Tak jak w tekście, w którym pisał o tym, że Polak zawsze mówi, ilekolwiek by nie wypił: – Wypiłem tylko dwa piwa. Albo jak się wkurzał, że nie może odpakować płyty CD z folii. Genialne. Na całą stronę! Albo jak boi się wchodzić do sklepów z drogimi rzeczami. Albo że gardzi selekcją ludzi w klubach nocnych i wolałby być tym, którego nie wpuścili.

Były kolejne wywiady. Przy trzecim z nich Pilch, który zadziwił mnie liczbą wypalanych mocarnych Gitanesów i popijania tego kolejnymi Red Bullami, co w połączeniu z drżeniem dłoni wydało mi się zabójcze, wystrzelił: – Kiedyś zaprosiłbym pana do siebie na wódkę, ale już nie mogę. Siedzieliśmy w knajpce na ulicy Hożej, gdzie mieszkał, dyktafon był już wyłączony, a ja szczęśliwy, że mogę sobie tak pogadać z Mistrzem. I on nagle rzuca: – Wie pan, dlaczego ja się zawsze godzę na wywiad, jak pan dzwoni? Pojęcia nie miałem. – Bo ja sobie lubię z panem pogadać o piłce. – Ja z panem też – odparłem i tak żeśmy sobie siedzieli. Fajne to było, miłe uczucie. Dziennikarskie spełnienie.

Kiedy pisałem z emigracji list do Pawła Zarzecznego, to tam też oczywiście Pilcha wtrąciłem. Pytałem samego siebie, jak pan Jerzy, czy „naprawdę umiem pisać, czy jestem tylko prosty synek i grafoman z Wisły?”, podstawiając tutaj Czeladź. Każdy kto pisze cokolwiek, gdziekolwiek, przy założeniu, że nie odleciał, nie postradał zmysłów, nie ma głupkowatego ego, każdy zadaje sobie to pytanie. Bo ono jest uczciwe. I potrzebne. W mailu do Pawła trąciło nieudolnym Pilchem, z czasem uznałem, że kiedy piszę, to w każdym tekście jest jakiś jego pierwiastek. Że tak próbuję myśleć o pisaniu, jakbym miał cały czas gdzieś otwartą jego książkę, jako ściągawkę.

Z pasją opowiadał mi o tym, jak w jego rodzinnej Wiśle zobaczył w dawnych czasach zachętę dla kibiców: „Dziś odbędzie się mecz z udziałem Murzynów” – widniał napis na afiszu w miasteczku. – Patrz pan, jak się świat zmienił, przecież dzisiaj to byłby skandal – śmiał się do rozpuku. Z początku trochę się go bałem, zderzenia z idolami piłkarskimi szybko weszły mi w krew, nie odczuwałem stresu, żaden z nich bowiem nie porażał szczególnie od strony intelektualnej, okazywały się te zderzenia wręcz rozczarowaniami, tutaj jednak poprzeczka była zawieszona wysoko. Ale nigdy nie traktował mnie z góry. Pięknie potrafił opowiadać o piłce, której nadawał znamiona boskości. Powiedział mi, że kochamy ją za atawizm, za wojenną retorykę, za „my” kontra „oni”. Słuchałem jak budował zdania i to było przepiękne „mówienie felietonem”, zastanawiałem się, czy zgubi wątek, ale nigdy tego nie robił. Niesamowity erudyta.

Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce na Hożej, a jakże. Płaciłem za parking, on mnie minął, a przypominał już bardzo zmęczonego życiem staruszka, jakich w tej okolicy miniesz dziesiątki w godzinach południowych. Niósł reklamówki z zakupami. Pomyślałem, że chyba mi się zdawało i on się wtedy odwrócił. – To pan? – zapytał. – Zastanawiałem się czy to pan – odpowiedziałem bez sensu. – Pomóc panu z zakupami? – Jeszcze nie jest tak źle – wzruszył ramionami. – Muszę panu wyznać – wypalił nagle – że czytam wszystko co pan pisze i niemal ze wszystkim się zgadzam, co – jak mniemam – nie jest dla pana komplementem. Zrozumiałem to tak, że on się jednak uważa za sportowego laika, a skoro uważamy coś za identyczne, mamy podobne opinie, to ja piszę być może nazbyt popularnie. Na wiwat.

Ale się pomylił. To był największy komplement, jaki usłyszałem w całym zawodowym życiu. Spoczywaj w spokoju, Mistrzu.

Będę zawsze próbował tak pisać.

Może kiedyś mi się uda.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.