Odpowiadamy - są jednym z najważniejszych zespołów lat 90. i właśnie się reaktywowali. To oni odpowiadają za kawałek, który wszyscy doskonale znacie, nawet jeśli nie wiecie, że to ich robota.
Zanim zaczniecie śmiać się z tytułu, bo przecież kto nie kojarzy Rage Against The Machine, parę słów wyjaśnienia - dla wielu współczesnych słuchaczy oni naprawdę mogą być anonimowi; działalność zespołu na dobrą sprawę obejmowała wyłącznie lata 1992-2000. I tak, wszyscy znają Killing In The Name, ale gwarantujemy, że nie każdy wie o historii, jaka stała za jego twórcami.
Początek lat 90. to w Ameryce dominacja grunge'u i coraz mocniejsza pozycja rapu, zwłaszcza tego z Zachodniego Wybrzeża. I chociaż silnie emocjonalni grunge'owcy nie mieli praktycznie żadnych punktów wspólnych z ludźmi pokroju Dre czy Snoopa, to nadchodząca wielkimi krokami krzyżówka rapu i gitar była bardziej niż pewna - to po prostu musiało się sprzedać. Pionierskim materiałem na tym polu była rap-rockowa ścieżka dźwiękowa do filmu Judgement Night, ale prawie rok wcześniej do amerykańskich sklepów trafił materiał, który wywrócił scenę do góry nogami. Zaczynał się tak:
Już sama okładka ich wydanego w 1992 debiutu Rage Against The Machine była mocno kontrowersyjna. Muzycy umieścili na niej zdjęcie mnicha Thích Quảng Ðức, który w 1963 roku dokonał aktu samospalenia przeciwko prześladowaniu buddystów w Wietnamie Południowym. I tym samym jasno podkreślili swoje lewicowe poglądy; zawsze zabierali głos w konkretnych sprawach społeczno-politycznych, odważnie broniąc przede wszystkim najsłabszych albo tych, którzy zostali już osądzeni przez establishment. Na przykład Mumię Abu-Jamala, filadelfijskiego dziennikarza i aktywistę, który został oskarżony na karę śmierci za zabójstwo policjanta, a cała sprawa nie była do końca wyjaśniona. Albo Leonarda Peltiera, przywódcę Amerykańskiego Ruchu Indian - nad nim z kolei ciążył wyrok za rzekome zabicie dwóch agentów FBI.

Trochę trudno wyobrazić sobie dzisiejsze gwiazdy muzycznego mainstreamu, które stają przed Komisją Praw Człowieka, by złożyć zeznania w obronie skazanego na śmierć aktywisty, ale to faktycznie wydarzyło się w latach 90. z udziałem Rage Against The Machine, a konkretnie gitarzysty Toma Morello. To tylko pokazuje, jak wyjątkowe były to czasy i jak wyjątkowy zespół.
To zaangażowanie nie powinno dziwić - w odróżnieniu od święcących triumfy gwiazd z Compton czy punk-rockowców, którymi bezpośrednio inspirowali się Rage Against The Machine, oni sami pochodzą z tzw. dobrych rodzin. Dobrych, ale niekoniecznie stabilnych - o ile wspomniany już Morello ukończył prestiżowy Harvard (specjalność: nauki polityczne; gruntowne wykształcenie uzyskał dzięki samotnie wychowującej go matce-nauczycielce), a rodzice grającego na basie Tima Commerforda byli naukowcami, o tyle wokalista Zack De La Rocha wychował się w artystycznej rodzinie, naznaczonej problemami psychicznymi ojca - malarza. Po latach sami przyznali, że wychowanie w specyficznych środowiskach wykształciło w nich wrażliwość na krzywdy innych. A przecież część z nich dorastała w pełnym blichtru Los Angeles lat 80. i 90.
Blichtru i konfliktów społecznych. Pisaliśmy wam już o tragicznych wydarzeniach z wiosny 1992, kiedy Miasto Aniołów dosłownie stanęło w ogniu za sprawą krwawych walk pomiędzy białymi policjantami a mniejszościami etnicznymi z biednych dzielnic metropolii. To nie przypadek, że w tym samym roku ukazał się kipiący wręcz buntem debiut Rage Against The Machine. Był jak wezwanie do rewolucji - muzycy protestowali na nim przeciwko opresji ze strony rządzących i dziękowali we wkładce ważnym politycznym aktywistom: Bobby'emu Sandsowi (zmarły w 1981 w wyniku strajku głodowego członek IRA) i Hueyowi P. Newtonowi, założycielowi walczącej w imieniu czarnoskórych Partii Czarnych Panter. Dodatkowo mieszanka ich fascynacji (punk, rock, funk, soul, hip-hop) zaowocowała brzmieniem, które na początku lat 90. było bardzo na czasie. Słuchani dziś Rage Against The Machine już nie brzmią tak świeżo, ale wtedy, blisko 30 lat temu, wszystkie wkur***ne dzieciaki szalały do nagrań zespołu.
Po swoim głośnym debiucie wydali jeszcze trzy płyty: Evil Empire (1996), The Battle Of Los Angeles (1999) i Renegades (2000). Żadna z nich nie odbiła się aż tak wielkim echem (ta ostatnia była zbiorem coverów), ale wszystkie odniosły spory sukces komercyjny; Evil Empire i The Battle Of Los Angeles zadebiutowały na pierwszych miejscach Billboardu, co jak na zespół grający ostrą muzykę gitarową było ogromnym osiągnięciem. Ponadto Rage Against The Machine nie dawali o sobie zapomnieć dzięki kolejnym spektakularnym akcjom. W 1993 roku wyszli na scenę Lollapaloozy i przez 15 minut nie wydawali z siebie żadnego dźwięku - ich usta były zaklejone, a na piersiach mieli wymalowane litery PMRC, co było skrótem od Parents Musical Resource Council. W ten sposób protestowali przeciwko organizacji popierającej cenzurę muzyki poprzez naklejanie na płyty słynnych ostrzegawczych nalepek, o których historii pisaliśmy na łamach newonce. Z kolei w 1999 podczas występu na festiwalu Woodstock spalili na scenę amerykańską flagę - ich zdaniem symbol społecznych opresji.

Co ciekawe, jawne popieranie komunizmu (Morello regularnie pokazywał się na scenie z czerwoną gwiazdą), sympatyzowanie z zapatystami, hejtowanie wielkich koncernów i pojawianie się wszędzie tam, gdzie ich zdaniem szerzyła się niesprawiedliwość zupełnie nie przeszkadzało Rage'om w wydawaniu albumów pod banderą ogromnej wytwórni płytowej Epic. Jak sami mówili - był to jedyny label, który dawał im nieograniczoną wolność. A przy tym możliwość wypuszczania płyt w ogromnych nakładach - dopowiedzieliby pewnie przeciwnicy zespołu, uważający RATM za bandę pozerów.
Po roku 2000 rozpadli się - z zespołu odszedł Zack De La Rocha - wracając co jakiś czas na pojedyncze koncerty i trasy. Ale nie próżnowali: osieroceni przez wokalistę muzycy wraz z nieżyjącym już Chrisem Cornellem założyli formację Audioslave, kierując się w stronę bardziej korzennego rocka. A ledwie kilka lat temu wraz z B Realem (Cypress Hill) oraz Chuckiem D i DJ-em Lordem (Public Enemy) stworzyli rap-rockowe Prophets Of Rage, które, niestety, okazało się tylko odcinaniem kuponów od ich dawnej sławy. Z kolei Zacka pamiętacie choćby z gościnki w brawurowym Close Your Eyes (And Count To Fuck) Run The Jewels.
Zostało po nich wiele. Przede wszystkim Killing In The Name, numer - pomnik lat 90., który w 2009 roku dzięki znudzonym popowymi przebojami słuchaczom niespodziewanie trafił na pierwsze miejsce świątecznego wydania brytyjskiej listy przebojów. Oczywiście całe to zamieszanie było efektem oddolnej akcji; jak widać Rage Against The Machine potrafili namówić innych do buntu nawet jako nieaktywny zespół. Byli też jedną z głównych inspiracji dla wielu nu metalowych składów, chociaż akurat to nie jest powód do dumy. Coś o tym mogą powiedzieć sami Rage: kiedy w 2000 Limp Bizkit odbierali nagrodę Video Music Awards, oburzony takim werdyktem Tim Commerford wtargnął na scenę, wdrapał się na rusztowanie i zaczął bujać się na nim na znak protestu, co kompletnie położyło plan całej ceremonii. To nic, że Fred Durst wielokrotnie podkreślał swoją sympatię do Rage Against The Machine. Nie podoba się, to nie udajemy, że jest fajnie.
Jak ten nieco niedzisiejszy idealizm wypadnie w konfrontacji ze współczesnym pokoleniem, które zobaczy Rage Against The Machine podczas tegorocznej Coachelli? Wybór miejsca powrotu może dziwić, w końcu Coachella to od lat bardziej festiwal - siedlisko celebrytów i modowych trendów. Ale coś czujemy, że Zack i jego koledzy mogą to wykorzystać i znów zrobić niemałe zamieszanie.
