Przez dziesięć lat w stolicy Włoch próbowano wznieść drugą Barcelonę. Sprawić, że klub będzie jedną z największych atrakcji turystycznych miasta. Bardziej niż ktokolwiek inny w Serie A pilnowali, by ich drużyna nigdy nie przestała być estetyczna. Sięgając po najbardziej znanego pragmatyka świata futbolu, nowi właściciele kompletnie zeszli z tej drogi. Podjęli rozpaczliwą próbę, by ich klub przynajmniej znów coś znaczył. Portugalczykiem kieruje to samo pragnienie.
Niepisanym, ale świętym prawem nowych właścicieli każdego klubu piłkarskiego jest własnoręczne obsadzenie posady trenera. Rzadko się zdarza, by zmiana na szczycie nie doprowadziła wkrótce także do zmiany przy linii. W Rzymie rodzina Friedkinów, która w lecie przejęła klub od Jamesa Pallotty, zaskakująco długo decydowała się nie mieszać przy obsadzie kluczowego stanowiska. Choć Paulo Fonseca – przynajmniej w doniesieniach medialnych – wisiał na włosku jeszcze przed ich pojawieniem się, zdołał przepracować jeszcze cały sezon. A następca, co do którego media były zadziwiająco zgodne, też wydawał się przejściem najpłynniejszym z możliwych. Fonseca, jedyny w Serie A trener, który nie miał wcześniej nic wspólnego z tą ligą ani jako zawodnik, ani jako szkoleniowiec, myśli zdecydowanie ofensywnie. Jego drużyna, choć ostatnio tkwiąca w kryzysie, w dobrych dniach potrafiła tworzyć spektakle, a ofensywne trio Henrich Mchitarian – Pedro – Edin Dżeko znów czuło przy nim lata młodości. Maurizio Sarri niekoniecznie pasował do Rzymu i jego zakochanych w klubie elit kulturalnych kraju, ale pasował do Romy. Klubu, który chce wygrywać, ale w określony sposób. W którym zerwali z głęboko zakorzenionym we Włoszech przekonaniem, że wynik to jedyne, co się liczy. Można było sobie wyobrazić, że ofensywni piłkarze, którzy błyszczeli u Fonseki, także z Sarrim będą się dogadywać.
OFENSYWNA DEKADA
W Romie w ostatniej dekadzie wiele się zmieniało — w gabinetach, na ławkach i na boisku — ale ogólna myśl, łącząca wszystkie rewolucje, pozostawała spójna. Amerykańscy właściciele klubu chcieli, by futbol dostarczał ludziom uniesień. Nie bali się więc zatrudniać trenerów wykształconych poza Coverciano i mających inną mentalność niż miejscowi. Dali pierwszą tak dużą szansę Hiszpanowi Luisowi Enrique. Dwa i pół roku przetrwali z Francuzem Rudim Garcią. Jako ostatni spróbowali wciągnąć szalonego Zdenka Zemana do wielkiej piłki. Zanim wynajęli Portugalczyka Fonsekę, zatrudniali też Włochów, ale tych myślących zdecydowanie ofensywnie – Luciano Spalettiego, czy Eusebio Di Francesco. Ten ostatni dał im najwspanialszą noc, gdy Roma w ćwierćfinale Ligi Mistrzów rozbiła trzema bramkami Barcelonę, na której się wzorowała, a Pallotta kąpał się wśród kibiców w fontannie. Podczas gdy trofea zgarniali Antonio Conte i Massimiliano Allegri, naczelni wyznawcy teorii, że najważniejsza w futbolu jest tabela rozgrywek, Rzym chciał się dobrze bawić.
DOCHOWANA TAJEMNICA
Sarri nie został jednak następcą Fonseki, pozostawiając wielu cenionych włoskich dziennikarzy w niezwykle niezręcznym położeniu. Jeszcze bowiem na krótko przed oficjalnym ogłoszeniem zatrudnienia Mourinho, przedstawiano we włoskich mediach szczegóły dogadanej już ponoć umowy z byłym trenerem Juventusu. W świecie, w którym żadnego sekretu nie udaje się ukryć przed opinią publiczną, a wszelkie ważne decyzje przemieniają się w opery mydlane, śledzone miesiącami przez cały świat, wiadomość o Mourinho gruchnęła jak donica spadająca z balkonu. Zaskakująca była jednak nie tylko dlatego, że nikt o niej wcześniej nie wiedział, lecz także dlatego, że zupełnie nie pasowała do tego, co Roma przez ostatnie dziesięć lat robiła. Choć Portugalczyk zastępuje Portugalczyka, wrażenie jest raczej takie, jakby rzymianie wracali do tradycyjnych włoskich wartości. Z solidną defensywą i przywiązaniem do wyniku, bez zajmowania się błyskotkami.
KRÓTKIE BEZROBOCIE
Olbrzymie zaskoczenie jest także z perspektywy trenera, który ledwie przed dwoma tygodniami został zwolniony z Tottenhamu i zapowiadał, że zrobi sobie przerwę. I bez tego można było jej się spodziewać. Po pierwsze, trenerzy z najwyższej półki rzadko przechodzą z klubu do klubu, raczej wygodnie siedząc na poduszkach z sowitych odpraw i czekając na kolejne lukratywne okazje. Po drugie, wydawało się, że reputacja Mourinho podupadła na tyle, a wrażenie z jego ostatnich prac było tak świeże i negatywne, że trochę będzie musiał poczekać, aż ktoś znów sobie o nim przypomni. Okazało się jednak, że skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji. Jakby obawiał się, że przerwa w pracy sprawi, że nikt już sobie o nim nie przypomni.
MOURINHO, CZYLI RANIERI
W pewnym sensie obie strony, by się spotkać, musiały zejść ze swych dotychczasowych dróg. Roma nie zatrudniała trenerów o charakterystyce Mourinho, ale Portugalczyk raczej nie patrzył na kluby formatu Romy. Przy okazji jego powrotu do Serie A wspomina się we Włoszech entuzjastycznie jego tryplet z Interem Mediolan sprzed jedenastu lat. Jednak jeśli już trzymać się tych porównań, Roma jest klubem, z którego Mourinho podczas poprzedniego pobytu w Serie A chętnie sobie dworował. Nie tyle Roma jako klub, ile Claudio Ranieri, który ją prowadził i ich wspólna notoryczna niezdolność do wygrywania. Dawny Mourinho dzielił świat na zwycięzców i całą niegodną uwagi resztę. Wtedy on był zwycięzcą, Roma i Ranieri resztą. Dziś to on stał się Ranierim. Mającym międzynarodową renomę trenerem, który może wybierać na półce z Valenciami i Leicesterami, ale największe kluby nie są dla niego. Mourinho najpierw wybierał spośród klubów celujących w triumf w Lidze Mistrzów, później spośród tych, które mają ambicję wygrywać swoje ligi. Teraz zszedł na półkę takich, których celem jest w ogóle kwalifikowanie się do Ligi Mistrzów.
NĘDZNE DZIEDZICTWO
Podczas słynnej konferencji prasowej w trakcie pobytu w Manchesterze, Mourinho mówił kiedyś o tym, jak ważne jest zastane przez trenera dziedzictwo. Kultura wygrywania. Wtedy w absurdalny sposób próbował przekonać świat, że na Old Trafford trafił do towarzystwa notorycznych przegrywów. Jednak gdyby dziś tamto wystąpienie powtórzyć i odnieść do Romy, byłoby bardzo trafne. Kiedy Portugalczyk poprzednio pracował w Serie A, wyśmiewana Roma z Ranierim była jego głównym konkurentem do tytułów. Tak było też przez kilka lat rządów Pallotty. Dziś nawet w skali swojego miasta przestała być numerem jeden, bo w ostatnich latach to Lazio wyżej kończy ligę. Przebudziły się po fatalnej dekadzie kluby z Mediolanu, Juventus nawet w kryzysie jest daleko przed Romą, Napoli, nie będąc w szczycie możliwości, jak za czasów Sarriego, nadal jest znacznie wyżej niż rzymianie. Jeśli Mourinho może w przyszłym sezonie liczyć na jakieś europejskie puchary, to tylko na Ligę Konferencji Europy, o ile na finiszu jego nowy klub nie da się przegonić Sassuolo. Liga Europy, którą kiedyś gardził i która pozostaje jego ostatnim trofeum, jest już poza zasięgiem Romy. To pokazuje skalę upadku tego trenera. Conte, gdy dwa lata temu kusili go rzymianie, uznał, że lepsze perspektywy na walkę o scudetto są w Interze. Mourinho na takie wybrzydzanie aktualnie nie stać.
KALKULACJE MOURINHO
Można oczywiście kalkulować, że dla Portugalczyka po schyłkowej fazie w Chelsea, Manchesterze oraz Tottenhamie, wyjazd z Anglii był niezbędny i liga odpowiadająca mu charakterystyką, w której wciąż działa magia jego nazwiska, będzie idealna do odzyskania blasku. Można się zastanawiać, czy Roma przypadkiem nie jest śpiącym gigantem, skoro ma nowych właścicieli i jest klubem z wielkiej europejskiej stolicy. Można wreszcie się zastanawiać, czy nie można we Włoszech względnie szybko osiągnąć sukcesów. Angielska czołówka, w której miliarderzy amerykańscy rywalizują z szejkami i oligarchami ze wschodu, wydaje się dość zabetonowana. We Włoszech jest Juventus w kryzysie i w rozgrzebanej przebudowie, Inter z właścicielem mającym problemy finansowe, które mogą go zmuszać do sprzedaży zawodników oraz z Conte, który raczej nie jest długodystansowcem, Milanem, który nawet mimo dobrego sezonu nie wydaje się nadal zdolny do walki o trofea i Napoli, które czeka w lecie kolejna rewolucja. Gdyby zbudować w Rzymie coś naprawdę dobrego, można teoretycznie względnie szybko naruszyć panujący porządek.
ZWIĄZANE RĘCE
Pojawiają się jednak pytania, czy Mourinho będzie miał za co przebudowywać zespół według swoich potrzeb. Jest trenerem przyzwyczajonym do transferowych zachcianek i skreślania lekką ręką graczy, którzy mu nie pasują. Roma, po trzeciej z rzędu opuszczonej Lidze Mistrzów, jest w opłakanej sytuacji finansowej. I to nie na zasadzie, że wszyscy mają długi, a koronawirus nikogo nie oszczędził. Roma miała problemy jeszcze przed pandemią i notorycznie musiała sprzedawać najlepszych graczy, by jakoś wiązać koniec z końcem. Teraz tym bardziej nie będzie mogła sobie pozwolić na szaleństwa, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Mourinho, podupadły czy nie, na pewno nie był najtańszą z dostępnych na trenerskim rynku opcji. Może więc dojść do sytuacji, do której doszło wokół Ronaldo w Juventusie — były pieniądze na gwiazdę, ale zabrakło na zbudowanie dla niej odpowiedniego ekosystemu. A przecież przebudowa jest nieuchronna, skoro kadrę Romy rok w rok klecono pod zupełnie inny futbol. Kilku zawodników Mourinho zresztą zdążył już poznać. I Chris Smalling czy Mchitarian raczej nie otwierają szampanów po najświeższej decyzji ich klubu. A Portugalczyk w pewnym sensie wraca do korzeni, bo od czasów FC Porto nie pracował w klubie o tak ograniczonych możliwościach.
SYGNAŁ ISTNIENIA
Zarówno po stronie klubu, jak i trenera, jest więc wiele znaków zapytania i spraw, które mogą pójść nie tak. Obie strony jednak się potrzebowały. Mourinho, by wrócić do kraju, który mu pasuje i w którym jego gwiazda wciąż świeci mocno. Roma, by znów wysłać światu, ale i swojemu krajowi sygnał, że jeszcze coś znaczy. Że jej ambicje nie sięgają efektownego rozbicia jakiegoś średniaka, przejścia kilku rund w Lidze Europy i ścigania się z Sassuolo o miejsce pucharowe. Zatrudnienie Mourinho w naturalny sposób sprawi, że klub z Rzymu będzie jednym z najbardziej medialnych na świecie. A nowi właściciele namówieniem Mourinho do współpracy pokazują, że celują wysoko.
LIGA Z PIEPRZEM
Nie wiadomo, czy na tej sensacyjnej relacji zyskają Roma i Mourinho, ale nie ma żadnych wątpliwości, że zyska Serie A, której kolejny sezon już teraz zapowiada się pasjonująco. Jest Antonio Conte, czyli jeden z najlepszych speców od wygrywania lig we współczesnej Europie. Jest Mourinho, czyli jedno z największych trenerskich nazwisk XXI wieku na świecie. Jest Cristiano Ronaldo, czyli jeden z najlepszych piłkarzy w historii dyscypliny. Jest Zlatan, czyli Ibrahimović. A nie ma jeszcze Massimiliano Allegriego i Maurizio Sarriego, dwóch uznanych w skali ponadnarodowej trenerów, którzy chcą wrócić do pracy i największą na to szansę mają we Włoszech. Niezwykłą atrakcyjność Premier League w ostatnich latach zbudowali nie najwięksi piłkarze, lecz trenerzy. To rywalizacja Pepa Guardioli, Juergena Kloppa, Mourinho, Mauricio Pochettino, Arsene’a Wengera, teraz Thomasa Tuchela czy Marcelo Bielsy notorycznie pisała niezwykłe historie. We Włoszech konstelacja siłą rzeczy nie jest aż tak gwiazdorska, ale i tak zaczyna wyglądać niezwykle smakowicie. A Mourinho każdej lidze dodaje pieprzu.