Fenomen słoweńskiego sportu jest trudny do opisania. Kraj liczący 2,1 miliona mieszkańców może poszczycić się wybitnymi postaciami świata skoków narciarskich, kolarstwa, siatkówki czy koszykówki. Ci ostatni od kilku lat nie wypadają ze światowej czołówki. Podczas tegorocznego EuroBasketu bronią tytułu mistrzowskiego sprzed pięciu lat. Jak to się stało, że w byłej części Jugosławii tworzą się takie sukcesy?
Słoweńców uważa się obok Francuzów i Serbów za faworytów do sięgnięcia po trofeum. W historii EuroBasketu tylko czterem państwom udało się obronić tytuł. Najskuteczniejszy był pod tym względem Związek Radziecki, który w latach 1957-1971 nie schodził z najwyższego stopnia podium (łącznie osiem mistrzostw z rzędu). Łącznie zdobyli czternaście złotych medali. Spadkobiercy ich historii, Rosjanie, mają tylko jeden (z 2007 roku).
Praktycznie wszyscy ostatni mistrzostwie to państwa z bogatymi tradycjami koszykarskimi, w których rozgrywki ligowe stoją na wysokim poziomie. Nie można tego powiedzieć o Słowenii, gdzie poza Cedetevitą Olimpiją Lublana nie ma dobrych klubów na arenie międzynarodowej. Mimo tego Luka Doncić, Goran Dragić i spółka mogą czuć się pewnie w świecie reprezentacyjnego basketu. Nie muszą uważać się już za kopciuszków.
PERYPETIE "NOWEJ" REPREZENTACJI
Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, Słowenia w strukturach FIBA jest dopiero 30 lat. Choć tamtejsza federacja została założona w 1950 roku, to przez dekady była tylką częścią większego, jugosłowiańskiego związku. Na Bałkanach koszykówka zawsze stała na wysokim poziomie. Nawet na przełomie lat 80. i 90., gdy w Europie upadał komunizm, reprezentacja osiągała wielkie sukcesy. W 1989 i 1991 roku wygrała EuroBasket, a w 1990 mistrzostwa świata. Częścią tamtych ekip był Jure Zdovc, jedyny Słoweniec w składzie. Rozgrywający brał udział również w czterech pierwszych EuroBasketach, po powstaniu odrębnej reprezentacji. Wówczas tamtą kadrę tworzyli oprócz niego między innymi Boris Gorenc, Teoman Alibegović czy dobrze znany w naszym kraju Walter Jeklin.
Przez kilkanaście lat Słoweńcy nie mieli co liczyć nawet na wyjście z grupy. W czasach, gdy na europejski turniej kwalifikowało się tylko szesnaście ekip, już sam udział można było upatrywać w ramach sukcesu. Przełomem okazało zakontraktowanie Alesa Pipana, który po wielu latach asystentury, dostał szansę samodzielnego poprowadzenia pierwszej kadry. Trener, który w później prowadził również naszą kadrę, trafił także na okres świetnej formy wielu zawodników. Jaka Laković w sezonie 2004/05 załapał się do drugiej piątki Euroligi, a za oceanem sporo minut dostawali Bostjan Nachbar i Rasho Nesterović (mistrz NBA z 2005 roku z San Antonio Spurs).
Słowenia na EuroBaskecie 2005 po raz pierwszy wyszła z grupy, kończąc zawody na szóstym miejscu. Solidna gra pod koszem oraz dobra forma wspominanych graczy dała rezultat, który gwarantował bilety na mistrzostwa świata 2006 – imprezę, na której Słoweńców jeszcze w historii startów nie widziano. Na MŚ również szło im dobrze, lecz turniejem, który dał kolejny sygnał, że niewielkim kraju tworzy się wielka koszykówka, był EuroBasket 2009.
Na polskich parkietach zawodnicy prowadzeni przez byłego reprezentanta kraju, Zdovca, zajęli czwarte miejsce. Za lidera tamtej ekipy uchodził Erazem Lorbek, czołowa postać turnieju pod względem punktów i zbiórek, która została wyróżniona do All-Tournament Team.
POTĘGA WIELOLETNIEJ ZNAJOMOŚĆI
Można powiedzieć, że Słowenia ma albo szczęście, albo dar do wychowywania zawodników. Gdy Laković znajdował się na jesieni reprezentacyjnej kariery, w jej „peak” wchodził Goran Dragić, inny rozgrywający, który od 2008 roku występuje na parkietach NBA. To on przejął z czasem funkcję lidera kadry, choć w międzyczasie mógł liczyć na wsparcie wielu kolegów, z doświadczeniem gry na amerykańsko-kanadyjskich parkietach.
Słowenia pod tym względem nie mogła narzekać, bo od czasu debiutu Marko Milicia (pierwszego reprezentanta w NBA) w 1997 roku, przynajmniej jeden mecz zagrało jeszcze dziesięciu innych Słoweńców. Oprócz wymienionych wcześniej warto wyróżnić Beno Udriha i Sashę Vujacicia, którzy spędzili tam minimum dziesięć sezonów.
Kolejnym budulcem wielkiej koszykówki w Słowenii jest pokora i chęć nauki koszykarzy. Przykładowo, obecny selekcjoner, Aleksander Sekulić, pracuje przy reprezentacjach narodowych już ponad piętnaście lat. Pomimo 44 lat na karku, ma ogrom doświadczenia zebrany przy oglądaniu takich trenerów jak Pipan, Bozidar Maljković czy Igor Kokoskov. Ostatni z wymienionych wprowadził Słoweńców do innej ligi koszykówki.
W 2017 roku Słoweńcy przeszli przez turniej niczym burza. Nie przegrywając ani jednego meczu wygrali turniej, a Goran Dragić został MVP całej imprezy. To on nadawał ton całemu zespołowi, rzucając średnio po 22 punkty na mecz. Wtedy również z dorosłą reprezentacyjną koszykówką witał się osiemnastoletni Luka Doncić. Nie jechał tam tylko po mityczną naukę. Był podstawowym zawodnikiem, grającym po blisko pół godziny na mecz, który skończył turniej jako czwarty najlepiej zbierający zawodnik.
Kokoskov skończył pracę tuż po EuroBaskecie. Być może pod jego wodzą Słoweńcy nie zaliczyliby wpadki, jaką był brak awansu na mistrzostwa świata w Chinach po słabych eliminacjach. Rado Trifunović pracował przez trzy lata (należy doliczyć okres pandemii), a nie osiągnął niczego. To sprawiło, że KZS (federacja słoweńska) postawiła na dotychczasowego asystenta, Sekulicia. Ten doskonale znał wszystkich zawodników. Z niektórymi pracował krócej, a niektórych pamięta jeszcze z początków kariery juniorskiej. W rozmowie z naszym portalem selekcjoner opowiadał o podejściu zawodników na przykładzie Doncicia.
– U nas zaletą jest to, że Luka debiutował w reprezentacji jako utalentowany junior, nie supergwiazda. Przez to dziś nie przyjeżdża na kadrę z ego w chmurach. Na zgrupowaniach zachowuje się tak samo jak reszta. Jedyną różnicę pomiędzy nim a resztą składu dostrzeżesz na parkiecie. Tam jest dominatorem, dysponującym olbrzymim koszykarskim IQ. Uważam go za najlepszego koszykarza świata. Sposób, w jaki gra i żyje z zespołem jest w jego wydaniu fenomenalny. Nigdy nie widziałem, żeby chciał na siłę być gwiazdą. Dla niego przede wszystkim liczy się bycie członkiem drużyny. To czyni go jeszcze lepszym zawodnikiem, niż się wydaje – opowiadał trener reprezentacji Słowenii i czeskiego Nymburka.
Sekulić niewiele zmienił względem złotego składu z 2017 roku. Dragić, dotychczasowy lider, zakończył karierę reprezentacyjną, więc w Tokio tę rolę naturalnie przejął Doncić, który już od lat królował w Dallas Mavericks. Dodatkowo zastąpił naturalizowanego Anthony’ego Randolpha jego rodakiem, Mike'iem Tobeyem. Amerykański center wraz z Klemenem Prepeliciem był najjaśniejszym punktem całego zespołu zaraz po Donciciu. Sekulić wiedział, że obrońca Dallas to „pewna firma”, ale sam w pojedynkę meczów nie jest w stanie wygrywać. W naszej rozmowie podkreślał, że znacznie trudniejszym zadaniem od wykorzystania potencjału młodej gwiazdy koszykówki, było dostosowanie do jego poziomu reszty składu.
– Załóżmy, że jesteśmy w stanie wykrzesać z niego maksimum możliwości. Znacznie trudniejsza była odpowiedź na pytanie jak wydobyć sto procent z pozostałych zawodników. Przecież sam Luka nie wygra meczu przeciwko piątce rywali. On zdaje sobie sprawę, że tworzymy system, tak by miał ze strony kolegów jak najlepsze wsparcie. To działa w dwie strony. Luka też robi wszystko, by reszta składu gra lepiej – mówił Sekulić.
WALKA O KOLEJNE ZŁOTO
Dragić dał się namówić na powrót do kadry przed tegorocznym EuroBasketem. Po sukcesie z Tokio, Słowenia weszła do czołówki nie tylko europejskiego, ale i światowego kosza. Czy to wyłącznie zasługa wielkiego talentu Doncicia? Niekoniecznie. Przykłady z innych państw pokazują, że możesz mieć gwiazdę światowego formatu, ale ona sama nie zdobędzie dla całej kadry medalu. Słowenia z Tokio to najlepsza ofensywa turnieju, która także zbierała najlepiej z grona uczestników.
W tym roku mistrzowie Europy muszą mierzyć się z sytuacją, z którą nigdy w historii nie mieli do czynienia. Zazwyczaj byli widziani w roli „underdogów” lub czarnych koni – ekip, które mogą zaskoczyć, ale jeśli im się nie powiedzie, to nikt nie będzie grzmiał o katastrofie. Teraz jest inaczej. Syndrom bogactwa, to jest wielkich sukcesów, sprawił, że medal EuroBasketu nie jawi się już jako niespodzianka, ale jako wykonanie zakładanego zadania.
Przez 30 lat słoweński basket przeszedł drogę od ubogiego krewnego Bałkanów do (być może) wielkiej marki przykrywającej swoim blaskiem Serbów. To oni przed laty rozwijali metodologicznie Słoweńców. Nadal ich liga przewyższa słoweńską o kilka długości – Crvena Zvezda i Partizan Belgrad to wielkie marki europejskiego basketu. Cedetevita Olimpija Lublana co najwyżej może obecnie poszczycić się grą w EuroCupie.
Klubowy kosz nie wywołuje jednak tak wielkich patriotycznych emocji jak reprezentacyjny. A w nim Słoweńcy są zespołem, którego przeciwnicy się boją, a który jest także chętnie oglądany nie tylko przez samych obywateli dwumilionowego kraju.
Komentarze 0