Kryzys w „Babilonie”; filmowa porażka, od której nie można się oderwać

Babilon.jpg
FOT. ARCHIWUM DYSTRYBUTORA

Ten film nie jest aż tak zły, jak straszyli amerykańscy widzowie. Niestety nie jest też aż tak dobry, jak prezentuje się na papierze.

Najpierw wielkie zapowiedzi o monumentalnym, ponad trzygodzinnym liście miłosnym do kina i jego historii. A potem – bez spoilowania – w pierwszych pięciu minutach filmu ktoś zostaje oblany kilogramami kału, a ktoś inny z zachwytem chłepce ludzki mocz, i to wcale nie jest koniec festiwalu złego smaku. Tymczasem ma on konkretne, fabularne uzasadnienie. Damien Chazelle (Whiplash, La La Land) w Babilonie strąca mit wielkiego Hollywood z piedestału, depce romantyczne nimby, mówiąc: cała początkowa era kina, wszystkie klasyczne nieme filmy, które kochacie, wypłynęły z szamba.

Jeśli wierzyć wizji Chazelle'a, filmowe plany Hollywood lat 20. były klejone na ślinę i trytytki.

Chaos, pijaństwo, narkomania, przemoc. Brak jakiegokolwiek poszanowania dla współpracowników, brak skrupułów; kiedy na polu filmowej bitwy przypadkowo zginął statysta, kierownicy przyjęli taktykę na wzór policjantów z kina Smarzowskiego: w protokole napisze się, że denat był pijany i sam nadział się na ostry przedmiot. Jak natura zrobiła filmowcom prezent i dała im kilkuminutowy, przepiękny zachód słońca, stworzony pod finałową scenę pocałunku, to akurat gwiazdor Jack Conrad (wystylizowany na Clarka Gable'a Brad Pitt) był pijany na umór i o mały włos, a zwymiotowałby na partnerkę. I tak na okrągło. Hollywoodzkie szychy dogadywały warunki współprac na wystawnych bankietach, przypominających trochę Wielkiego Gatsby'ego, a trochę pornosa. I nie, żeby Chazelle zmyślał. To naprawdę był okres potężnej deprawacji środowiska filmowego; do dziś za jeden z największych skandali Hollywood uznaje się sprawę komika Fatty'ego Arbuckle'a, oskarżonego o gwałt i zabójstwo aktorki Virginii Rappe – swoją drogą echa tej historii są obecne i w Babilonie. Ućpane morfiną i kokainą środowisko wyciskało z kina jak z dorodnej krasuli. Filmy kręcono szybko i dla ogromnej widowni; stosunek filmowców do cieszących się mniejszą popularnością twórców teatralnych dobrze oddaje scena kłótni Conrada ze swoją partnerką – trochę na zasadzie: mam więcej followersów niż ty.

Babilon 1.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Tyle że na horyzoncie pojawiło się nowe. Odkąd Alan Crosland i wytwórnia braci Warner zrealizowali w 1927 roku Śpiewaka jazzbandu, pierwszy pełnometrażowy film dźwiękowy, kino zmieniło się nieodwracalnie. Co uderzyło we wszystkich; reżyserzy, scenarzyści, a zwłaszcza aktorki i aktorzy musieli nauczyć się poruszać po nowej rzeczywistości. Ci ostatni mieli najgorzej, co zresztą świetnie pokazał film Artysta: wiele gwiazd kina niemego miało zwyczajnie słabe głosy, czego nie było do tej pory słychać. Tę transformację Babilon pokazuje dość wiernie, aczkolwiek o ile w Artyście portret przejścia w kino dźwiękowe był pokazany przez pryzmat jednej postaci, o tyle tu bohater jest zbiorowy.

I chyba to jest bolączką filmu Damiena Chazelle'a. Choć na pierwszy plan wyciągnął trójkę postaci – wspomnianego Jacka Conrada, aspirującą aktorkę Nellie LaRoy (zdecydowanie zanadto szarżująca, nawiązująca do Joan Crawford Margot Robbie) i Latynosa Manny'ego (znany z Narcos. Meksyk Diego Calva) – to faktycznym bohaterem jest samo kino, Fabryka Snów przedstawiona jak tytułowy Babilon i na jego wzór hierarchizowana.

Chazelle porwał się na ambitny projekt, rozdmuchał „Babilon” do ponad trzech godzin, wymarzył sobie, że opowie i o postępującej, moralnej degrengoladzie Hollywood, i przełomie dźwiękowym, i jeszcze wrzuci do tego kotła bohaterów z konkretnymi plotami w życiorysach, ale zgubił go brak twórczej samodyscypliny.

No nie da się zrobić tak, żeby ogarnąć to wszystko w jednym filmie. Babilon gubi chaos; postać Conrada z czasem dryfuje, bo reżyser nie ma na niego pomysłu, nawet jeśli Brad Pitt dwoi się i troi, by zmienić kurs, żywiołowa Nellie dominuje nad resztą, a zwłaszcza zakochanym w niej Mannym, który przecież miał być spoiwem wszystkich wątków. Chaos, chaos, wszędzie chaos.

221221120104-02-babylon-film.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Co gorsza, Chazelle przypomina dziecko w sklepie ze słodyczami. Kiedy tylko fabuła robi się spójna, reżyser rzuca wszystko i idzie w kierunku odklejonego pomysłu (dla przykładu – scena z poskramianiem węża nie wnosi do Babilonu kompletnie niczego!), sięgając po jarmarczne tandeciarstwo. Może dlatego, że to twórca, który kocha rekonstrukcję amerykańskich mitów? Robił to i w La La Land, i w Pierwszym człowieku. Podobnie jak Davida Lyncha, także i jego najmocniej interesuje to, co buzuje pod powierzchnią popkultury i jakie osobliwości można tam znaleźć. Wiedzieliście, że ludzie z Hollywood mieli tajne bunkry pod imprezy i trzymali tam aligatory? Ha – to już wiecie. Ale może być tak, że zjadła go pycha i porwał się na projekt, który zwyczajnie go przerósł. Damien Chazelle nie ma jeszcze 40-tki, a już zrobiono z niego (swoją drogą – zasłużenie) nowego, amerykańskiego klasyka. Babilon okazał się zderzeniem ze ścianą, także komercyjnym – pierwszy weekend wyświetlania w amerykańskich kinach przyniósł zawstydzające 5 milionów dolarów przychodu i fatalne recenzje. Od tego ekranowego przesytu bodźcami wielu widzów zwyczajnie dostało torsji – fun fact: tak, w filmie jest też scena spektakularnego zwracania.

I teraz najlepsze – ten chaotyczny, przerysowany, momentami zwyczajnie durny film ogląda się... rewelacyjnie. Trudno racjonalnie ocenić, jak Chazelle to zrobił. Chociaż fabułą telepie jak na wybojach, on cały czas trzyma główną oś w ryzach, a Babilon pędzi przez kolejne lata przełomu dźwiękowego. Więcej, trafiają się tu momenty niezapomniane, bo chyba możemy za taki uważać wyborną sekwencję niekończących się dubli Nellie LaRoy. Ale to jest reżyser, który zwyczajnie ma oko do kapitalnych ujęć, jak finał Whiplash czy taniec na autostradzie w La La Land.

Babilon jest zdecydowanie najsłabszym kinowym projektem Chazelle'a, a mimo tego trzeba go obejrzeć. Zanurzyć się w tę kakofoniczną fantazję o zdeprawowanych elitach, znaleźć perły w zalewie wizualnego cringe'u, spróbować zinterpretować ostatnią sekwencję, która na pierwszy rzut oka jest kiczem przepotwornym, ale nawet na wiele godzin po wyjściu z kina trudno o niej zapomnieć. Porażka? Ambitna, choć jednak porażka, tylko życzcie sobie, żeby każdy reżyser notował takie wtopy.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0