Miałem świadomość, że mogę odpowiednio poprowadzić swoją karierę i ciągnąć z niej korzyści, ale byłem na tyle nieposkładanym człowiekiem, że wolałem zadbać o wewnętrzne bóle. Nie czułem się gwiazdą, ani autorytetem – mówi nam Kuba Knap, który ostatnio wydał nie tylko kolejny solowy album, ale też wspólny longplay z ekipą WCK.
Wyczytałem niedawno zdanie, że w sztuce wiele zależy od samopoczucia artysty. Jak się więc teraz czujesz?
O dziwo dobrze. Wróciłem właśnie z Krakowa; godzinę temu wylądowałem pociągiem. Pod moją nieobecność żonie rozwaliła się fura pod Bydgoszczą, więc obecnie zajmuję się logistyką domową – ogarniam lawetę na środę... Czuję się spoko, ale jestem trochę niewyspany, bo w tej chwili prowadzę rytm 6-22. Taki wyjazd do Krakowa dużo mnie kosztuje, jakbym był jakimś starym dziadem. Wracam i choruję przez dwa dni, bo zarwałem rytm dnia.
Musisz się przyzwyczaić – w końcu rozpoczęliście z WCK trasę koncertową.
To był pierwszy koncert z naszej minitrasy po kameralnych lokalach. Graliśmy w Paul's Boutique, czyli w sklepie z winylami, który żyje sobie swoim własnym życiem – jest w nim świetna atmosfera. Załoga na miejscu też jest kozacka. Paul's Boutique to wielofunkcyjna przestrzeń, bo poza sklepem jest tam też na przykład pracownia Intruza.
Lubisz takie punkowe okoliczności czy lepiej odnajdujesz się na większych scenach?
Fajnie jest czasem spuścić łomot z wysokości dwóch metrów na dużej scenie, ale zdecydowanie bardziej lubię kluby na 200-300 osób. Wtedy mam zupełnie inny kontakt z ludźmi, a ja akurat do kontaktu z ludźmi jestem bardzo chętny. Lubię z nimi gadać przed i po koncertach. Moi słuchacze są już podrośnięci, więc mają zawsze kawały historii do opowiedzenia, superżyciorysy i – przy okazji – mam szansę na potencjalne współprace na różnych polach. Teraz w Krakowie gadałem choćby z ziomkiem o robieniu soundsystemów dubowych. Chłopak siedzi w Danii i kombinuje tam soundsystemy na sprzętach często wywiezionych z duńskich śmietników. A rozmawialiśmy akurat o tym, bo mówiłem mu, że chcę robić u siebie na działce jamiki i szukam odpowiednich rozwiązań.
Takie gadki ze słuchaczami o wspólnym robieniu rzeczy zdarzają ci się często?
Na każdym koncercie w co drugiej rozmowie gadamy sobie o robieniu rzeczy i jak zrobić tak, by zrobić coś razem, a nawet jak się to nie uda, to przynajmniej wymienimy się wiedzą. To stały motyw naszych koncertów; coś jak gadki z sąsiadami. Zrobił się z tego taki, użyję brzydkiego słowa, networking.
Myślałem, że do tego stopnia odciąłeś się od świata na swojej wiosce, że nie znasz takich słów jak networking (śmiech).
Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz, jeśli mielibyśmy iść tropem technologicznym.
A czego jeszcze nie wiedzą o tobie słuchacze?
Wielu rzeczy (śmiech). Słuchaj, ja nie jestem wrogo nastawiony do komputera. Z tą technologią u mnie jest tak, że żyję z nią w dziwnej symbiozie. Kocham, że sprzęty szybko się starzeją, bo nieraz wystarczy poczekać rok, by za połowę ceny kupić sobie coś zajebistego. Nie należę do tych, którzy muszą kupować coś od razu, bo jest nowe i najlepsze. Z drugiej strony – dzięki mojej 15-letniej pasierbicy jestem na bieżąco z technologią. Ona bardzo otwiera mi oczy i mobilizuje, bym odnajdował się w rzeczywistości w rozsądny sposób.

Od czegoś się dystansujesz?
Od ludzkiej postawy.
Co masz na myśli?
Odpowiem metaforycznie. Samo zjawisko internetu jest cudowne. Gdyby tylko każdy człowiek traktował je jak żyzne pole do obsadzenia i sadził tam tylko to, co najpiękniejsze i najlepsze, to mielibyśmy cudowny ogród. Oczywiście tak nie jest. Nie każdy człowiek ma taką wizję na wrzucanie treści do internetu, dlatego bardzo szybko zrobiło się tam śmietnisko. Nie mam za złe internetowi, że są w nim chujowe treści, ale denerwuję się na takie ludzkie cechy jak próżność czy chciwość.
Ale przecież ludzie od zawsze byli próżni. To nie jest domena tych czasów. Internet to tylko bardziej uwypuklił.
Bycie humanistą jest fajne pod tym względem, że studiujesz coś, o czym możesz z dużą dozą pewności powiedzieć, że mniej więcej zawsze było podobne; że człowiek zawsze był tak samo skonstruowany. Dawniej chłopy też pewnie miały rozkminę, czy pięściakiem lepiej zabijać ludzi, czy skórować woła, a obok stał nawiedzony typ, który malował rysunki w jaskini. Może mieli z niego bekę? Może nie wiedzieli, o co mu chodzi? Finalnie znaleźliśmy i ten pięściak, i malunki, a nie zapisy ich rozkmin. Nastolatki też były zbuntowane, a starsi zrzędzili.
Skoro tak sobie gadamy o internecie, to przypomniała mi się nasza rozmowa sprzed pięciu lat dla Red Bulla, kiedy powiedziałeś, że wytrzymałeś półtora roku bez komputera. Ta historia była w jakimś stopniu przerysowana?
W ogóle nie była przerysowana. Pamiętam to dokładnie. Przyjechał do mnie Młody, zgrał mi beaty z Kuchni polskiej na starego kompa i dosłownie chwilę później zalałem komputer jakimś napojem. Zaraz były święta, nie obejrzałem się i minął miesiąc, a ja nawet nie zainteresowałem się tym, by go naprawić. Tyle się u mnie działo. Kiedy przestało się dziać, usiadłem nad zepsutym kompem i zacząłem się zastanawiać, jak długo tak bez niego polecę. No i trochę poleciałem. To też nie było tak, że przez ten cały czas nie miałem totalnie dostępu do komputera. Mam kolegę, do którego chodziłem w potrzebie – robiłem u niego godzinkę biura i to mi w zupełności wystarczało. I żeby nie było, nie miałem też smartfona. Nie mam go zresztą do dziś.
Miałeś poczucie, że coś tracisz, że coś cię omija?
Raczej w drugą stronę. Poziom uważności, który zyskałem bez tak potężnego rozpraszacza, był bezcenny. Zyskałem tyle czasu, że wręcz nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Załatwiałem masę rzeczy i okazywało się, że jest dopiero 14:00. Chodziłem więc po Warszawie, spotykałem się z ludźmi, czytałem książki; przeczytałem ich wtedy naprawdę masę. W pewnym momencie przyszła mi do głowy rozkmina, że w dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest zostać pustelnikiem. Mieszkałem na warszawskim Grochowie, moje życie toczyło się normalnym trybem, a 90% ludzi, których spotykałem na mieście, była podłączona do internetu na stałe. Czułem się, jakbym był obok świata, a jednocześnie był najbardziej wewnątrz niego.
Coś jeszcze otworzyło ci wtedy oczy?
Wiesz, ja nie wyłączyłem wi-fi z dnia na dzień. Pamiętam czasy licealne, kiedy pojawił się portal Grono i owczym pędem wjechałem w te społecznościówki. Chyba w 2011 roku zrezygnowałem z myślenia, że media społecznościowe to coś spoko, bo źle na mnie wpływały. Też kiedyś bezsensownie scrollowałem... Pamiętam, jak podpisywałem się z Alkopoligamią, to chłopaki z wytwórni powiedziały, że muszę sobie założyć fanpage, a ja nie do końca chciałem to robić, bo byłem na etapie odwracania się od sociali. Przecież na początku wrzucałem tam jakieś bzdury typu plansza w paincie jako zapowiedź trasy koncertowej, bo nie chciało mi się robić niczego innego. Coś jak okładka płyty Smarki Smarka. Broniłem się poczuciem humoru. Nagle się okazało, że to zajebiście działa i to była pułapka. Wciągnęło mnie.

Co dzisiaj jest twoim mechanizmem obronnym przed światem?
Pan Bóg, to tak w wielkim skrócie. Nawrócenie jest gamechangerem w moim życiu. Czuję się, jakbym miał przed sobą rozwiniętą powłokę na dwa metry i ten świat przestał mnie dotyczyć. To znaczy, przestał w odczuciu duchowym, bo wiadomo, że też żyję w sieci zależności, w której każdy z nas żyje. Sprzeczki, awantury, hajs, logistyka, zepsuty samochód... Żeby było zabawniej, to trzy dni wcześniej był u mechanika, podejrzewam, że z tą samą naprawą, no i co? Jaki mam wpływ na to, że rzeczy się rozdupiły? Nie jestem też jakimś posążkiem Buddy. Jak mam zły humor i zepsuje mi się pralka, to jestem wkurwiony.
Długo dochodziłeś do momentu, kiedy z zepsutą głową postanowiłeś pójść do specjalisty?
Nie chciałem się leczyć. Nie uznawałem tego. Tak się po prostu zniszczyłem, że nie miałem już innej opcji.
Stałeś pod ścianą?
Wyczerpałem wszystkie inne możliwości. Poszedłem do terapeuty, bo prawie zachlałem się na śmierć. No i tyle. Terapia była spoko, ale chodziłem na nią tylko osiem miesięcy. Od tamtej pory nie byłem u terapeuty. Dostałem mnóstwo narzędzi do radzenia sobie z rzeczywistością.
Czytałem o twojej wycieczce samochodem do Lublina, kiedy chciałeś się zabić. Filmowa scena.
Lubię filmowe scenariusze (śmiech). Dzisiaj uprawiam komediodramat po polsku.
Na samym początku zapytałem cię o samopoczucie, bo kiedyś narzekałeś, że traktuje się raperów jak produkty, a nie jak ludzi.
Wychowałem się w latach 90. pod Warszawą. Nie był to Konstancin, tylko Halinów. To wiązało się z tym, że na ulicach często było widać towarzystwo menelsko-dresiarskie. Wychowywanie się w miejscu, gdzie do przejścia są kilometry, mija się różne brygady i tak dalej. Spowodowało to, że od dzieciaka miałem duże poczucie wolności. W momencie, kiedy zrobiło się o mnie trochę głośniej, a mieszkałem wtedy w Warszawie, zacząłem czuć się jak manekin, bo tak właśnie traktowali mnie ludzie. Włączałem wtedy tryb podwórkowy i odpalała mi się chamówa. Chcę jednak powiedzieć o czymś ważniejszym. Dużo trudniejsza jest kalkulacja między uleganiem pokusie, a wybieraniem wolności. Ludzie chcą mieć superbohatera. W momencie, gdy masz wypracowany już jakiś wizerunek czy jak to nazwiemy, sam zabijasz swój wizerunek w kontakcie osobistym. Nagle przestajesz być superbohaterem.
Ty chciałeś nim kiedyś zostać?
Ani trochę. Ale ta pokusa też mnie dotyczyła. Szarpałem się z samym sobą. Jasne, że czasem miałem takie rozkminy w stylu, że jeśli skupię się bardziej na swoim wizerunku, będę mniej dostępny dla ludzi i na teledysk włożę coś co się świeci, to może będzie lepiej, bo wejdę w pozycję tego typa, do którego się wzdycha i płaci się mu pieniądze. No bo umówmy się – ludzie wolą zapłacić za bluzę niedostępnemu typowi, niż zwykłemu ziomkowi, który też czasem dłubie w nosie i jeździ tramwajem. Im wyżej cię wywindowało na początku kariery, tym ta pokusa jest silniejsza. Ja zaczynałem na początku tych szybkich karier na YouTube. Wtedy w rok naprawdę można było zbudować potężny fanbase. To było w podobnym czasie co Quebonafide, Guzior, Kękę, Otsochodzi czy Sarius. Masz kilka ścieżek do porównania – co, kto wybierał. Byłem świadom, że mogę odpowiednio poprowadzić swoją karierę i ciągnąć z niej korzyści, ale byłem na tyle nieposkładanym człowiekiem, że wolałem zadbać o swoje wewnętrzne bóle. Nie czułem się gwiazdą, ani autorytetem. Uważałem, że nie zasługiwałem na ten sukces, bo przecież nagrałem tylko kilka pijackich numerów. Jechałem w Polskę, a ludzie dziwili się, że byłem nachlanym burakiem, mimo że o tym właśnie była moja płyta (śmiech).
Wobec tego, jaką rolę w twoim życiu odgrywają teraz pieniądze?
Mam z nimi zdrową relację. Są narzędziem i wiem, którędy mają płynąć. Nauczyłem się, że nie można mieć do nich emocjonalnego stosunku. Miałem w życiu zajebistą szkołę jak żyć bez pieniędzy. Mam na myśli na przykład szkołę szukania rozwiązań, co w tej chwili zajebiście mi się przydaje na gospodarstwie w życiu, jakie prowadzę. Dzięki temu, że przez wiele lat miałem w kieszeni, tylko parę złotych – tyle, by mi wystarczyło na kilka dni, dziś jestem mocny w szukaniu rozwiązań i wymyślaniu ich.
Dziś byłbyś w stanie zrobić z premedytacją komercyjny hit? Chodzi mi o taki kawałek, który nagrałbyś wbrew swojej estetyce muzycznej.
Nie nagram numeru wbrew sobie, wolę iść do roboty. Pracowałem już w 2017 roku w sklepie za ladą. Byłem sobie Kubą z Żabki i byłem szczęśliwy.